Powiedzenie "Trudno być prorokiem we własnym kraju" nie dotyczy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i jego najgłośniejszej książki "Kariera Nikodema Dyzmy"
Jakie czasy, taki Dyzma
Inspirowany powieścią nowy film Jacka Bromskiego jest kolejnym dowodem na to, że cham znikąd robiący karierę w polityce jest w Polsce postacią wręcz archetypową. Termin "dyzmizm" funkcjonuje dziś na takich samych prawach jak "dulszczyzna".
W czasach PRL Dołęgę-Mostowicza krytykowano jako autora powieści salonowo-brukowych, tytułując Balzakiem dla mas. Jednocześnie furorę robiły dowcipy o tępocie ówczesnych dygnitarzy z tzw. społecznego awansu. Dyzma kojarzył się z rzeczywistością lat 70. Świetny serial Jana Rybkowskiego "Kariera Nikodema Dyzmy" z 1979 r. odczytano jako satyrę na polityków epoki Gierka.
Rzeczywistość jak fikcja
Gdy Dołęga-Mostowicz pisał "Karierę...", większość polskich polityków była inteligentami, często o szlacheckim rodowodzie. Dojście do władzy chama i nieuka było właściwie niemożliwe (zdarzały się kariery przebojowych samouków). W dzisiejszej Polsce satyra Dołęgi-Mostowicza na polityczne elity, wśród których robi karierę prymityw, straciła piętnującą moc. Przebiła ją rzeczywistość. Mieliśmy już człowieka znikąd (tak naprawdę przyjechał z Kanady), który o mały włos nie został prezydentem, uwodząc rodaków czarną teczką. Potem prezydent RP na powiernika wybrał osobę słynącą z tego, że publicznie znacząco milczała. Więcej mówili odchodzący za jej sprawą z prezydenckiej kancelarii politycy. Tak dużo, że pan Mieczysław stał się bohaterem trzech książek i setek artykułów. Za to nad wyraz gadatliwy okazał się bohater ostatnich miesięcy, który karierę rozpoczął od blokady dróg. A że blokował z rozmachem, został nawet wicemarszałkiem Sejmu. Zaszedłby pewnie wyżej, gdyby nie wybrał się na wojnę z politycznym establishmentem. I po cóż nam kino fabularne? Wystarczy sfilmować paru naszych parlamentarzystów w akcji.
Nikoś, czyli Nikt
Niechęć Tadeusza Dołęgi-Mostowicza do sanacji sprawiła, że w jego powieści dopatrywano się kpiny z Józefa Piłsudskiego. Oberwało mu się wtedy od zwolenników marszałka i to w sensie dosłownym - porwano go, wywieziono na odludzie i pobito. Dołęga-Mostowicz nie miał monopolu na powieści o politycznych karierowiczach: Juliusz Kaden-Bandrowski w "Generale Barczu" sportretował generała Józefa Hallera (niektórzy mówili, że Marszałka), a w "Mateuszu Bigdzie" - Wincentego Witosa.
Czasy się zmieniły. Świat wielkiej polityki stracił na tajemniczości, skandale rozgrywają się przy otwartej kurtynie. Realizując historię współczesnego Dyzmy, Bromski musiał pójść krok dalej. Nakręcił więc groteskę. Bohater Dołęgi-Mostowicza, były urzędnik pocztowy, chce zostać fordanserem. U Bromskiego tytułowy Nikoś (czyli Nikt) jest grabarzem. Nie przerabia co prawda ludzi na "skóry", ale i tak kojarzy się nam z aferą w łódzkim pogotowiu. Nikoś towarzyszy nieboszczykom w ich ostatniej drodze, wygłasza wzruszające mowy pogrzebowe, czcząc pamięć zmarłych butelką czystej. Ma tylko jedno marzenie - by wódka była dobrze zmrożona! Kradnie zaproszenie na raut dyplomatyczny (w poprzedniej wersji je znajdował), gdzie robi furorę, obraziwszy znienawidzonego wicepremiera. Ciąg dalszy wszyscy znamy.
Dyzma III RP
Bromski nie szczędzi smakowitych odniesień do dzisiejszych realiów, jednak - co warto podkreślić - Dyzma cwaniaczek i prostak pozostał taki sam, jak w filmach Rybkowskiego (serial powstał w 1979 r., dwadzieścia lat wcześniej Rybkowski nakręcił wersję kinową z Adolfem Dymszą w roli głównej). Tym, co różni poprzednich Dyzmów od współczesnego, jest otoczenie, w jakim obraca się bohater. Dawniej brylował wśród arystokratów i absolwentów Oksfordu, dzisiaj jego "patronem" jest nuworysz z wykształceniem podstawowym. Kiliński (nie Jan!) zbił majątek na sprzedaży zagęszczacza spożywczego (czytaj: żelatyny), co - rzecz jasna - kojarzy się nam jednoznacznie. Bromski zdegradował nawet kochankę i przyszłą żonę Dyzmy - przedtem była hrabianką, teraz jest kociakiem, który z wiejskiej stodoły trafił na salony.
"Nie ma elit, rządzić krajem może dzisiaj każdy" - mówi Bromski. Śmiech więźnie nam jednak w gardle, kiedy bogaty tuman atakuje Leszka Balcerowicza i z powodzeniem lansuje własne koncepcje gospodarcze. Wypadła, niestety, z filmu (kręconego przed wrześniowymi wyborami) prorocza wręcz scena, w której dziennikarz zwraca się do blokującego drogę rolnika "wicemarszałku". Reżyser usunął ją, uznawszy, iż przestała być zabawna w momencie, kiedy życie dogoniło fikcję. I bez niej jednak film Bromskiego naszpikowany jest aluzjami czytelnymi dla każdego mieszkańca kraju nad Wisłą. Widzowie mogą jedynie nie uwierzyć, że obecny establishment posługuje się polszczyzną ograniczoną do zwrotów w rodzaju "ch... mu w d...". Choć może, gdyby częściej bywali na Wiejskiej?
Prosty człowiek
Gdyby po powieść Mostowicza sięgnął reżyser zza oceanu, losy Dyzmy wyglądałyby całkiem inaczej. Kino amerykańskie zawsze kochało prostego człowieka - emanującego mądrością i dobrocią. Podczas gdy u nas władza w jego rękach oznaczała niebezpieczeństwo, w Ameryce zapowiadała rządy uczciwości i sprawiedliwości. Już w 1939 r. w filmie Franka Capry "Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu" skromny prowincjusz swoją prawością zawstydza stołeczne elity. Z czasem Capra stworzył cały cykl tzw. komedii społecznych, pełnych wiary w zwycięstwo dobra nad złem - właśnie dzięki poczciwym i dobrym ludziom ze społecznych nizin.
Zgoła inną postać wykreował pół wieku później polski pisarz Jerzy Kosiński. Za jego sprawą powstał film z Peterem Sellersem "Wystarczy być". Opowiadał o karierze ogrodnika analfabety. Bohater wygłaszający złote myśli o roślinkach ogrodowych (w rodzaju "Wiosna to czas sadzenia") robił furorę, bo jego powiedzonka brano za metafory komentujące aktualną sytuację polityczną. Nie bez racji podejrzewano pisarza o plagiat "Kariery Nikodema Dyzmy". Najsłynniejszym bożym prostaczkiem kina okazał się jednak Forrest Gump, osobnik o ilorazie inteligencji grubo poniżej przeciętnej. Gump będący wcieleniem szlachetności, uosabiał słynny amerykański sen. Odnosił sukces we wszystkim, czego się tknął - od sportu po biznes. Na ekranie widzimy go u boku prezydenta Johna Kennedy?ego i Franklina Roosevelta. Kult prostego człowieka w hollywoodzkim kinie wziął się z amerykańskiego egalitaryzmu, co zrozumiałe w kraju stworzonym głównie przez zwyczajnych farmerów.
Przed dyktaturą prostaka ostrzegał już Mrożek w "Tangu". Jego Edzio jest duchowym krewniakiem bohatera filmu Bromskiego, tyle że w odróżnieniu od Nikosia budzi przynajmniej respekt. Cóż, jakie czasy, taki Dyzma.
Inspirowany powieścią nowy film Jacka Bromskiego jest kolejnym dowodem na to, że cham znikąd robiący karierę w polityce jest w Polsce postacią wręcz archetypową. Termin "dyzmizm" funkcjonuje dziś na takich samych prawach jak "dulszczyzna".
W czasach PRL Dołęgę-Mostowicza krytykowano jako autora powieści salonowo-brukowych, tytułując Balzakiem dla mas. Jednocześnie furorę robiły dowcipy o tępocie ówczesnych dygnitarzy z tzw. społecznego awansu. Dyzma kojarzył się z rzeczywistością lat 70. Świetny serial Jana Rybkowskiego "Kariera Nikodema Dyzmy" z 1979 r. odczytano jako satyrę na polityków epoki Gierka.
Rzeczywistość jak fikcja
Gdy Dołęga-Mostowicz pisał "Karierę...", większość polskich polityków była inteligentami, często o szlacheckim rodowodzie. Dojście do władzy chama i nieuka było właściwie niemożliwe (zdarzały się kariery przebojowych samouków). W dzisiejszej Polsce satyra Dołęgi-Mostowicza na polityczne elity, wśród których robi karierę prymityw, straciła piętnującą moc. Przebiła ją rzeczywistość. Mieliśmy już człowieka znikąd (tak naprawdę przyjechał z Kanady), który o mały włos nie został prezydentem, uwodząc rodaków czarną teczką. Potem prezydent RP na powiernika wybrał osobę słynącą z tego, że publicznie znacząco milczała. Więcej mówili odchodzący za jej sprawą z prezydenckiej kancelarii politycy. Tak dużo, że pan Mieczysław stał się bohaterem trzech książek i setek artykułów. Za to nad wyraz gadatliwy okazał się bohater ostatnich miesięcy, który karierę rozpoczął od blokady dróg. A że blokował z rozmachem, został nawet wicemarszałkiem Sejmu. Zaszedłby pewnie wyżej, gdyby nie wybrał się na wojnę z politycznym establishmentem. I po cóż nam kino fabularne? Wystarczy sfilmować paru naszych parlamentarzystów w akcji.
Nikoś, czyli Nikt
Niechęć Tadeusza Dołęgi-Mostowicza do sanacji sprawiła, że w jego powieści dopatrywano się kpiny z Józefa Piłsudskiego. Oberwało mu się wtedy od zwolenników marszałka i to w sensie dosłownym - porwano go, wywieziono na odludzie i pobito. Dołęga-Mostowicz nie miał monopolu na powieści o politycznych karierowiczach: Juliusz Kaden-Bandrowski w "Generale Barczu" sportretował generała Józefa Hallera (niektórzy mówili, że Marszałka), a w "Mateuszu Bigdzie" - Wincentego Witosa.
Czasy się zmieniły. Świat wielkiej polityki stracił na tajemniczości, skandale rozgrywają się przy otwartej kurtynie. Realizując historię współczesnego Dyzmy, Bromski musiał pójść krok dalej. Nakręcił więc groteskę. Bohater Dołęgi-Mostowicza, były urzędnik pocztowy, chce zostać fordanserem. U Bromskiego tytułowy Nikoś (czyli Nikt) jest grabarzem. Nie przerabia co prawda ludzi na "skóry", ale i tak kojarzy się nam z aferą w łódzkim pogotowiu. Nikoś towarzyszy nieboszczykom w ich ostatniej drodze, wygłasza wzruszające mowy pogrzebowe, czcząc pamięć zmarłych butelką czystej. Ma tylko jedno marzenie - by wódka była dobrze zmrożona! Kradnie zaproszenie na raut dyplomatyczny (w poprzedniej wersji je znajdował), gdzie robi furorę, obraziwszy znienawidzonego wicepremiera. Ciąg dalszy wszyscy znamy.
Dyzma III RP
Bromski nie szczędzi smakowitych odniesień do dzisiejszych realiów, jednak - co warto podkreślić - Dyzma cwaniaczek i prostak pozostał taki sam, jak w filmach Rybkowskiego (serial powstał w 1979 r., dwadzieścia lat wcześniej Rybkowski nakręcił wersję kinową z Adolfem Dymszą w roli głównej). Tym, co różni poprzednich Dyzmów od współczesnego, jest otoczenie, w jakim obraca się bohater. Dawniej brylował wśród arystokratów i absolwentów Oksfordu, dzisiaj jego "patronem" jest nuworysz z wykształceniem podstawowym. Kiliński (nie Jan!) zbił majątek na sprzedaży zagęszczacza spożywczego (czytaj: żelatyny), co - rzecz jasna - kojarzy się nam jednoznacznie. Bromski zdegradował nawet kochankę i przyszłą żonę Dyzmy - przedtem była hrabianką, teraz jest kociakiem, który z wiejskiej stodoły trafił na salony.
"Nie ma elit, rządzić krajem może dzisiaj każdy" - mówi Bromski. Śmiech więźnie nam jednak w gardle, kiedy bogaty tuman atakuje Leszka Balcerowicza i z powodzeniem lansuje własne koncepcje gospodarcze. Wypadła, niestety, z filmu (kręconego przed wrześniowymi wyborami) prorocza wręcz scena, w której dziennikarz zwraca się do blokującego drogę rolnika "wicemarszałku". Reżyser usunął ją, uznawszy, iż przestała być zabawna w momencie, kiedy życie dogoniło fikcję. I bez niej jednak film Bromskiego naszpikowany jest aluzjami czytelnymi dla każdego mieszkańca kraju nad Wisłą. Widzowie mogą jedynie nie uwierzyć, że obecny establishment posługuje się polszczyzną ograniczoną do zwrotów w rodzaju "ch... mu w d...". Choć może, gdyby częściej bywali na Wiejskiej?
Prosty człowiek
Gdyby po powieść Mostowicza sięgnął reżyser zza oceanu, losy Dyzmy wyglądałyby całkiem inaczej. Kino amerykańskie zawsze kochało prostego człowieka - emanującego mądrością i dobrocią. Podczas gdy u nas władza w jego rękach oznaczała niebezpieczeństwo, w Ameryce zapowiadała rządy uczciwości i sprawiedliwości. Już w 1939 r. w filmie Franka Capry "Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu" skromny prowincjusz swoją prawością zawstydza stołeczne elity. Z czasem Capra stworzył cały cykl tzw. komedii społecznych, pełnych wiary w zwycięstwo dobra nad złem - właśnie dzięki poczciwym i dobrym ludziom ze społecznych nizin.
Zgoła inną postać wykreował pół wieku później polski pisarz Jerzy Kosiński. Za jego sprawą powstał film z Peterem Sellersem "Wystarczy być". Opowiadał o karierze ogrodnika analfabety. Bohater wygłaszający złote myśli o roślinkach ogrodowych (w rodzaju "Wiosna to czas sadzenia") robił furorę, bo jego powiedzonka brano za metafory komentujące aktualną sytuację polityczną. Nie bez racji podejrzewano pisarza o plagiat "Kariery Nikodema Dyzmy". Najsłynniejszym bożym prostaczkiem kina okazał się jednak Forrest Gump, osobnik o ilorazie inteligencji grubo poniżej przeciętnej. Gump będący wcieleniem szlachetności, uosabiał słynny amerykański sen. Odnosił sukces we wszystkim, czego się tknął - od sportu po biznes. Na ekranie widzimy go u boku prezydenta Johna Kennedy?ego i Franklina Roosevelta. Kult prostego człowieka w hollywoodzkim kinie wziął się z amerykańskiego egalitaryzmu, co zrozumiałe w kraju stworzonym głównie przez zwyczajnych farmerów.
Przed dyktaturą prostaka ostrzegał już Mrożek w "Tangu". Jego Edzio jest duchowym krewniakiem bohatera filmu Bromskiego, tyle że w odróżnieniu od Nikosia budzi przynajmniej respekt. Cóż, jakie czasy, taki Dyzma.
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.