Były szef MSW Zbigniew Siemiątkowski przyznał, że stan akt dotyczących Lecha Wałęsy, które wróciły do MSW z Belwederu, różnił się w stosunku do wcześniejszego ich spisu. Siemiątkowski zaznaczył, że otwierając akta w 1996 r. UOP nie badał, czy są to dokumenty prawdziwe, czy nie.
W opinii Siemiątkowskiego, Lech Wałęsa nigdy nie był przez SB traktowany jako agent.
We dziesiejszej "Rzeczpospolitej" historycy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk przedstawili tezy swojej książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii".
Według nich w czerwcu 1992 r. po upadku rządu Jana Olszewskiego, za zgodą szefa MSW Andrzeja Milcznowskiego Wałęsie udostępniono zgromadzoną na jego temat dokumentację SB - oglądał ją w gabinecie szefa kontrwywiadu UOP Konstantego Miodowicza.
Następnie - piszą Cenckiewicz i Gontarczyk - w lipcu lub sierpniu 1992 r. Wałęsa zwrócił się o możliwość przejrzenia tych akt w Belwederze. Według autorów paczka z dokumentami wróciła do MSW we wrześniu 1992 - zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty wskazujące, że Wałęsa był "Bolkiem" - piszą autorzy.
Kolejny raz Wałęsa - jak podają historycy - poprosił o dokumenty we wrześniu 1993 roku, gdy je oddał do MSW - w styczniu 1994 r. - miało brakować kolejnych kart.
Cenckiewicz i Gontarczyk napisali, że 1996 Siemiątkowski, wówczas minister spraw wewnętrznych, zwrócił się do ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z prośbą o możliwość zbadania przesłanego do UOP pakietu dokumentów. Była na nich klauzula: "bez zgody prezydenta RP nie otwierać".
"Tak mniej więcej ja to też zapamiętałem" - powiedział we wtorek w TVN24 Siemiątkowski. Podkreślił, że notatki dotyczące Wałęsy widział już w 1992 r. jako członek komisji wyjaśniającej kwestię lustracji przeprowadzanej przez Antoniego Macierewicza.
"Zdaje się, że byliśmy wtedy w pokoju, w kontrwywiadzie, gdzie były zgromadzone te akta, mniej więcej w tym samym czasie pan prezydent Lech Wałęsa przyjechał oglądać te akta, a później widziałem je w 1996 r., gdy powstała konieczność zinwentaryzowania tego zespołu akt" - mówił Siemiątkowski.
Jak podkreślił, nie mógł otworzyć akt, ponieważ była na nich klauzula: "Nie otwierać bez zgody prezydenta RP". "Urzędującym prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, w związku z czym, jeśli chcielibyśmy dokończyć procedurę inwentaryzacji, należało go zapytać" - oświadczył b. minister. Dodał, że procedura otwierania akt była filmowana, a następnie sporządzono dokładny inwentarz.
Siemiątkowski stwierdził, że między stanem akt, które wróciły z Belwederu, a tym jak wyglądały zanim tam trafiły była "dokładna różnica". W jego ocenie, po powrocie dokumentów od Wałęsy brakowało kilkunastu, "być może kilkudziesięciu pozycji", które zostały dokładne opisane. "Wiadomo, co nie wróciło i czego nie było w aktach" - powiedział.
Były minister dodał, że nie pamięta jakich dokładnych dokumentów brakowało. Poinformował, że powiadomił o tym fakcie prokuraturę, która jednak sprawę umorzyła w czasie rządów AWS, gdy ministrem sprawiedliwości była Hanna Suchocka.
Podkreślił jednocześnie, że podlegający mu wtedy UOP nie badał legalności dokumentów dotyczących Wałęsy. "(UOP) nie badał ich pod kątem, czy są prawdziwe, czy nie" - zaznaczył. W jego ocenie, dokumenty mogły być fałszywe.
Biorący udział w tym samym programie recenzent książki, prof. Andrzej Zybertowicz stwierdził, że Siemiątkowski należy do grupy kilkudziesięciu, a może kilkuset osób w Polsce, które od lat nie mają wątpliwości co do tego, że Wałęsa był agentem SB.
Siemiątkowski odpowiadał, że należy do ludzi, którzy w świetle znanych mu faktów, dokumentów i długoletnich doświadczeń w obcowaniu ze światem służb specjalnych, nie uważają Lecha Wałęsę za agenta.
"W świetle znanych mi dokumentów i w świetle znanych mi relacji, które są o wiele ważniejsze niż dokumenty, które się zachowały, Lech Wałęsa nigdy, ale to nigdy przez służby bezpieczeństwa PRL nie był uważany za agenta. To jest najważniejsze" - podkreślił.
Z kolei Zybertowicz stwierdził, że "tu nie chodzi tylko o to co robił Wałęsa jako młody robotnik w latach 70". "Tu chodzi o wiedzę o nadużyciu władzy przez urzędującego prezydenta III RP. Materiał w +Rzeczpospolitej+ dokumentuje fakt łamania prawa przez prezydenta i jego ministrów" - powiedział.
Pap, keb
We dziesiejszej "Rzeczpospolitej" historycy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk przedstawili tezy swojej książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii".
Według nich w czerwcu 1992 r. po upadku rządu Jana Olszewskiego, za zgodą szefa MSW Andrzeja Milcznowskiego Wałęsie udostępniono zgromadzoną na jego temat dokumentację SB - oglądał ją w gabinecie szefa kontrwywiadu UOP Konstantego Miodowicza.
Następnie - piszą Cenckiewicz i Gontarczyk - w lipcu lub sierpniu 1992 r. Wałęsa zwrócił się o możliwość przejrzenia tych akt w Belwederze. Według autorów paczka z dokumentami wróciła do MSW we wrześniu 1992 - zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty wskazujące, że Wałęsa był "Bolkiem" - piszą autorzy.
Kolejny raz Wałęsa - jak podają historycy - poprosił o dokumenty we wrześniu 1993 roku, gdy je oddał do MSW - w styczniu 1994 r. - miało brakować kolejnych kart.
Cenckiewicz i Gontarczyk napisali, że 1996 Siemiątkowski, wówczas minister spraw wewnętrznych, zwrócił się do ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z prośbą o możliwość zbadania przesłanego do UOP pakietu dokumentów. Była na nich klauzula: "bez zgody prezydenta RP nie otwierać".
"Tak mniej więcej ja to też zapamiętałem" - powiedział we wtorek w TVN24 Siemiątkowski. Podkreślił, że notatki dotyczące Wałęsy widział już w 1992 r. jako członek komisji wyjaśniającej kwestię lustracji przeprowadzanej przez Antoniego Macierewicza.
"Zdaje się, że byliśmy wtedy w pokoju, w kontrwywiadzie, gdzie były zgromadzone te akta, mniej więcej w tym samym czasie pan prezydent Lech Wałęsa przyjechał oglądać te akta, a później widziałem je w 1996 r., gdy powstała konieczność zinwentaryzowania tego zespołu akt" - mówił Siemiątkowski.
Jak podkreślił, nie mógł otworzyć akt, ponieważ była na nich klauzula: "Nie otwierać bez zgody prezydenta RP". "Urzędującym prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, w związku z czym, jeśli chcielibyśmy dokończyć procedurę inwentaryzacji, należało go zapytać" - oświadczył b. minister. Dodał, że procedura otwierania akt była filmowana, a następnie sporządzono dokładny inwentarz.
Siemiątkowski stwierdził, że między stanem akt, które wróciły z Belwederu, a tym jak wyglądały zanim tam trafiły była "dokładna różnica". W jego ocenie, po powrocie dokumentów od Wałęsy brakowało kilkunastu, "być może kilkudziesięciu pozycji", które zostały dokładne opisane. "Wiadomo, co nie wróciło i czego nie było w aktach" - powiedział.
Były minister dodał, że nie pamięta jakich dokładnych dokumentów brakowało. Poinformował, że powiadomił o tym fakcie prokuraturę, która jednak sprawę umorzyła w czasie rządów AWS, gdy ministrem sprawiedliwości była Hanna Suchocka.
Podkreślił jednocześnie, że podlegający mu wtedy UOP nie badał legalności dokumentów dotyczących Wałęsy. "(UOP) nie badał ich pod kątem, czy są prawdziwe, czy nie" - zaznaczył. W jego ocenie, dokumenty mogły być fałszywe.
Biorący udział w tym samym programie recenzent książki, prof. Andrzej Zybertowicz stwierdził, że Siemiątkowski należy do grupy kilkudziesięciu, a może kilkuset osób w Polsce, które od lat nie mają wątpliwości co do tego, że Wałęsa był agentem SB.
Siemiątkowski odpowiadał, że należy do ludzi, którzy w świetle znanych mu faktów, dokumentów i długoletnich doświadczeń w obcowaniu ze światem służb specjalnych, nie uważają Lecha Wałęsę za agenta.
"W świetle znanych mi dokumentów i w świetle znanych mi relacji, które są o wiele ważniejsze niż dokumenty, które się zachowały, Lech Wałęsa nigdy, ale to nigdy przez służby bezpieczeństwa PRL nie był uważany za agenta. To jest najważniejsze" - podkreślił.
Z kolei Zybertowicz stwierdził, że "tu nie chodzi tylko o to co robił Wałęsa jako młody robotnik w latach 70". "Tu chodzi o wiedzę o nadużyciu władzy przez urzędującego prezydenta III RP. Materiał w +Rzeczpospolitej+ dokumentuje fakt łamania prawa przez prezydenta i jego ministrów" - powiedział.
Pap, keb