Największa na świecie ambasada Stanów Zjednoczonych jest nie tylko, jak chce zastępca sekretarza stanu USA, symbolem poważnego podejścia Ameryki do kwestii irackiej. Jej losy nierozerwalnie splecione są ze skandalicznymi okolicznościami okupacji tego kraju.
Realizacja mającego kosztować 474 miliony dolarów projektu przeciągnęła się o dwa lata i okazała się o ponad 120 milionów droższa niż zakładano. Zainwestowane pieniądze to równowartość czterech luksusowych drapaczy chmur, takich jak np. warszawski Hotel Intercontinental.
Ambasadę stawiała kuwejcka korporacja budowlana. Teoretycznie. W praktyce wynajęła ona 23 amerykańskich podwykonawców. Gigantyczny budynek, to wyposażona w system bunkrów, magazynów i tuneli forteca. Pomimo wszystkich środków bezpieczeństwa trudno było znaleźć chętnych do pracy w trzewiach budynku. Nie pomógł nawet sięgający 70 proc. pensji dodatki. Ostatecznie załogę budynku jakoś tam skompletowano. Nie wykluczone, że władze posłużyły się w tym celu przymusem – takie rozwiązanie było brane pod uwagę jeszcze kilka miesięcy temu kiedy sprawę opisywał „Time".
Pod betonowa skorupą placówki schronienie ma znaleźć łącznie 1200 pracowników. Do swojej dyspozycji będą mieli wedle oficjalnych danych około 600 pomieszczeń. W nawiązaniu do słynnych pałaców Saddama Hussaina budynek bywa nazywany „Pałacem Busha" i - z uwagi na dominację nad panoramą miasta - „bagdadzkim mamutem”.