Ponad sześć lat Zygmunt B. „leczył” chorych na raka miksturą ze sfermentowanych ziół doprawioną kwasem mlekowym, burakami i czosnkiem. W ulotkach rozrzucanych w szpitalach i klinikach onkologicznych zachwalał, że jest to „fenomenalny preparat nowej generacji niszczący raka”. Jednym z pacjentów Zygmunta B. był chory na raka przełyku poeta i pieśniarz Jacek Kaczmarski.
Szaman przekonywał, że może uleczyć nawet terminalnie chorych – wtedy popularny bard już nie żył. Hochsztapler odpowiada teraz przed sądem za to, że żerując na nieszczęściu chorych, wyłudził prawie 2 mln zł. Grozi mu do 10 lat więzienia. Zygmunt B., 54-letni technik budowlany, za trzymiesięczną „kurację" żądał 90 tys. zł. Dzienna porcja „leku” kosztowała nawet tysiąc złotych! Wielu chorych dało się nabrać na dumnie brzmiącą nazwę gabinetu w podwarszawskich Włochach, w którym znachor przyjmował: Prywatny Ośrodek Badawczy Organicznych Substancji Leczniczych i Zwalczania Chorób Nowotworowych. Zygmunt B. leczył dwoma środkami o naukowo brzmiących nazwach: antyra i derax. Oba były wytwarzane w garażu lub piwnicy, a różniły się jedynie gęstością.
Zygmunt B. twierdzi, że zmarłemu w kwietniu 2004 r. Jackowi Kaczmarskiemu przedłużył życie o dwa lata. Innego zdania są onkolodzy. Gdyby bard zaraz po wykryciu choroby w 2002 r. poddał się operacji, żyłby dłużej, a może nawet udałoby się uratować mu życie. Ofiar szamana mogło być znacznie więcej. Prokuratura postawiła mu zarzut narażenia zdrowia i życia chorych. Najgorsze jest to, że takich szamanów i ich ofiar jest znacznie więcej. Powstają wciąż nowe „rewelacyjne kuracje na raka" mające uratować chorych, którym lekarze nie dają nadziei.
Niedawno popularna była vilcacora, Uncaria Tomentosa (polska nazwa: koci pazur), 30-metrowe pnącze dziko rosnące w południowej Amazonii. Jej właściwości antyrakowe miał odkryć polski misjonarz w Peru, salezjanin Edmund Szeliga, z wykształcenia geolog. Preparat z tej rośliny za kilkaset złotych od opakowania trafił do Polski. Przez wiele lat był zachwalany jako środek, który „nawet w najbardziej złośliwych postaciach raka radzi sobie lepiej niż wielu najznakomitszych onkologów świata". Miał leczyć nawet AIDS.
Podobnie miał działać słynny preparat torfowy prof. Stanisława Tołpy (nieżyjący już uczony sądził, że odkrył lek na raka). W latach 80. chorzy byli gotowi płacić za niego krocie. Dziś preparat jest dostępny w aptekach i sklepach zielarskich, ale nie wzbudza już sensacji. Okazało się, że nie leczy raka. Tak jak nie leczą nowotworów preparaty z mikroelementami czy witaminami sprzedawane przez hochsztaplerów drożej niż te same środki dostępne pod inną nazwą w aptekach.
Chorzy potrzebują nadziei nawet wbrew rozsądkowi. Jeszcze niedawno Jan Nowacki jako lek na raka oferował preparat Novit, ciemnozielony proszek zawierający żelazo, który zamiast leczyć, mógł nawet przyspieszyć rozwój nowotworu. We Wrocławiu pojawili się oszuści namawiający chorych na raka, by zamiast leczyć się u onkologa, zastosowali preparat „aktywnego krzemu" o nazwie ANRY (od akronimu jego zmarłego twórcy dr. Anatola Rybczyńskiego). W substancji podawanej doustnie (1 ml na pół roku) znajdowały się śladowe ilości krzemu (0,000000001 proc.), które miały likwidować ,,grzyby nowotworowe” i cho- roby, takie jak AIDS, wirusowe zapalenie wątroby czy niewydolność nerek.
Prof. Marek Pawlicki z Centrum Onkologii w Krakowie ocenia, że z różnego rodzaju tzw. alternatywnych metod terapii korzysta w Polsce 15-25 proc. chorych na raka. Wielu z nich ma już tak zaawansowany nowotwór złośliwy, że lekarze nie dają im szans na wyzdrowienie. Dla nich liczy się nadzieja, nawet jeśli jest złudna. Ale są też chorzy, którzy rezygnują z konwencjonalnego leczenia, choć można byłoby im pomóc, gdyby poddali się odpowiedniej terapii. Część chorych w ten sposób ucieka przed trudnym i powodującym skutki uboczne leczeniem. – Wolą zaufać szamanowi przekonującemu, że „rozpędzi raka", niż poddać się ratującej życie operacji i radioterapii – mówi prof. Pawlicki.
Czasami trudno pojąć, jak bardzo można być naiwnym, walcząc z chorobą. Mimo ogromnego postępu medycyny pod tym względem nic się nie zmieniło. W latach 50. słynna była historia oszusta, który kazał ludziom wchodzić do szafy, gdzie „pstrykał" im zdjęcie płuc. Potem pokazywał klientom zdjęcie rentgenowskie z czarną plamą i oferował miksturę na raka. Gdy po jakimś czasie przychodzili ponownie, na dowód skuteczności kuracji pokazywał zdjęcie, na którym „guz” był mniejszy. Wizyty u oszusta powtarzały się tak długo, aż wyciągnął od chorych wszystkie pieniądze.
Niestety chorzy wciąż pozwalają się oszukiwać tak jak 50 lat temu. Grzegorz M. z Bydgoszczy, z zawodu ogrodnik, leczył raka prądem, zamykając pacjentów w klatce. W ulotkach zachwalających swoje usługi przekonywał, że leczy „guzy złośliwe", czerniaka z przerzutami, białaczkę, a także hemofilię, chorobę wieńcową i zwyrodnienia kręgosłupa. Terapia hochsztaplera, który na co dzień pracował w szkółce drzew i krzewów, polegała na tym, że wprowadzał chorych do drewnianej klatki oplecionej drucikami. Podłączał 12-woltowy prąd i tłumaczył, że wokół ciała człowieka powstaje pole elektromagnetyczne przenikające do mięśni i kości. Miało ono zabijać „złe” komórki, głównie rakowe, a pozostawiać te dobre, dzięki czemu chory opuszczał klatkę zdrowszy i bardziej odporny. Trudno o większą bzdurę, a mimo to śledztwo w sprawie bydgoskiego szarlatana umorzono, bo to, co robił, nie miało „znamion czynu zabronionego”.
W Polsce jest wyjątkowo duże przyzwolenie dla medycznych oszustów. Medycyną niekonwencjonalną zajmują się nawet lekarze, którzy sprzeniewierzają się przysiędze Hipokratesa i wykorzystują autorytet dyplomu, by zachęcić pacjentów do korzystania z mało przydatnych lub wręcz szkodliwych metod leczenia. Niektórzy lekarze popierają szarlatanów, a nawet sami występują w tej roli, zakładają przychodnie medycyny niekonwencjonalnej. Dr Henryk Słodkowski uruchomił sieć centrów terapii naturalnej NOY, a potem zaczął przyjmować w Centrum Medycyny Naturalnej w Katowicach. Leczył tam własną energią, czyli cudownym naprawianiem źle wibrujących narządów. Jak to wyglądało, opisała jedna z jego pacjentek na forum internetowym: „Kazał usiąść i zamknąć oczy. Po 30 sekundach stwierdził: dziękuje pani – to wszystko. Gdy powiedziałam mu, że mam cystę na jajniku, stwierdził, że jak dopłacę kolejne 100 zł, to jeszcze dwa razy mnie do siebie zawoła i podziała na mnie swoją energią". Za każdym razem żądał 100 zł.
W latach 80. i 90. bioenergoterapeuci gromadzili na swoich seansach tłumy. Podobnie jest na początku XXI wieku. Zmieniły się jedynie nazwiska „cudotwórców". Dawniej głośno było o nieżyjącym już uzdrowicielu Stanisławie Nardellim. Dziś popularny jest w Polsce ksiądz John Bashobora z Ugandy, który nie tylko uzdrawia, ale nawet wskrzesza zmarłych.
Największą gwiazdą bioenergoterapii jest Clive Harris z Wielkiej Brytanii, który zapoczątkował w Polsce modę na bioenergoterapię. Obojętnie, gdzie się pokaże, ustawiają się do niego kolejki chorych. Harris dotyka ramion, przesuwa dłoń po klatce piersiowej i nad głową. Gdy na chwilę zatrzymuje ręce, zamyka oczy, jakby był w transie. Potem klepie w bark – to znak, że można już odejść. Trzeba tylko wrzucić do skrzynki co najmniej 10 zł.
Niedawno przypomniał o sobie Anatolij Kaszpirowski, hipnotyzer i bioenergoterapeuta. Na początku lat 90. przebywał w Polsce, prowadził cotygodniowe seanse telewizyjne i podróżował, udzielając publicznych seansów. W 1995 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, ale w marcu 2009 roku przypomniała o nim rosyjska telewizja NTW. Kaszpirowski zapowiada powrót z emigracji i poprowadzenie talk-show, w którym ma udzielać porad zdrowotnych znanym ludziom. Z pewnością będzie miał wielu widzów.
Wiara w cuda się nie zmienia. Nasz sposób postrzegania świata obrazuje bijąca rekordy popularność serialu „Lost" (w polskiej wersji „Zagubieni”), opowiadającego o grupie rozbitków samolotu pasażerskiego, którzy trafiają na tajemniczą wyspę. A tam dzieją się same niesamowite rzeczy. Mężczyzna poruszający się na wózku zaczyna chodzić, a mająca kłopoty z płodnością para Azjatów może mieć dzieci. Widzowie nie kwestionują prawdopodobieństwa zdarzeń. Pragną tych cudów. Podobnie jak chorzy pragną uzdrowienia.
Zygmunt B. twierdzi, że zmarłemu w kwietniu 2004 r. Jackowi Kaczmarskiemu przedłużył życie o dwa lata. Innego zdania są onkolodzy. Gdyby bard zaraz po wykryciu choroby w 2002 r. poddał się operacji, żyłby dłużej, a może nawet udałoby się uratować mu życie. Ofiar szamana mogło być znacznie więcej. Prokuratura postawiła mu zarzut narażenia zdrowia i życia chorych. Najgorsze jest to, że takich szamanów i ich ofiar jest znacznie więcej. Powstają wciąż nowe „rewelacyjne kuracje na raka" mające uratować chorych, którym lekarze nie dają nadziei.
Niedawno popularna była vilcacora, Uncaria Tomentosa (polska nazwa: koci pazur), 30-metrowe pnącze dziko rosnące w południowej Amazonii. Jej właściwości antyrakowe miał odkryć polski misjonarz w Peru, salezjanin Edmund Szeliga, z wykształcenia geolog. Preparat z tej rośliny za kilkaset złotych od opakowania trafił do Polski. Przez wiele lat był zachwalany jako środek, który „nawet w najbardziej złośliwych postaciach raka radzi sobie lepiej niż wielu najznakomitszych onkologów świata". Miał leczyć nawet AIDS.
Podobnie miał działać słynny preparat torfowy prof. Stanisława Tołpy (nieżyjący już uczony sądził, że odkrył lek na raka). W latach 80. chorzy byli gotowi płacić za niego krocie. Dziś preparat jest dostępny w aptekach i sklepach zielarskich, ale nie wzbudza już sensacji. Okazało się, że nie leczy raka. Tak jak nie leczą nowotworów preparaty z mikroelementami czy witaminami sprzedawane przez hochsztaplerów drożej niż te same środki dostępne pod inną nazwą w aptekach.
Chorzy potrzebują nadziei nawet wbrew rozsądkowi. Jeszcze niedawno Jan Nowacki jako lek na raka oferował preparat Novit, ciemnozielony proszek zawierający żelazo, który zamiast leczyć, mógł nawet przyspieszyć rozwój nowotworu. We Wrocławiu pojawili się oszuści namawiający chorych na raka, by zamiast leczyć się u onkologa, zastosowali preparat „aktywnego krzemu" o nazwie ANRY (od akronimu jego zmarłego twórcy dr. Anatola Rybczyńskiego). W substancji podawanej doustnie (1 ml na pół roku) znajdowały się śladowe ilości krzemu (0,000000001 proc.), które miały likwidować ,,grzyby nowotworowe” i cho- roby, takie jak AIDS, wirusowe zapalenie wątroby czy niewydolność nerek.
Prof. Marek Pawlicki z Centrum Onkologii w Krakowie ocenia, że z różnego rodzaju tzw. alternatywnych metod terapii korzysta w Polsce 15-25 proc. chorych na raka. Wielu z nich ma już tak zaawansowany nowotwór złośliwy, że lekarze nie dają im szans na wyzdrowienie. Dla nich liczy się nadzieja, nawet jeśli jest złudna. Ale są też chorzy, którzy rezygnują z konwencjonalnego leczenia, choć można byłoby im pomóc, gdyby poddali się odpowiedniej terapii. Część chorych w ten sposób ucieka przed trudnym i powodującym skutki uboczne leczeniem. – Wolą zaufać szamanowi przekonującemu, że „rozpędzi raka", niż poddać się ratującej życie operacji i radioterapii – mówi prof. Pawlicki.
Czasami trudno pojąć, jak bardzo można być naiwnym, walcząc z chorobą. Mimo ogromnego postępu medycyny pod tym względem nic się nie zmieniło. W latach 50. słynna była historia oszusta, który kazał ludziom wchodzić do szafy, gdzie „pstrykał" im zdjęcie płuc. Potem pokazywał klientom zdjęcie rentgenowskie z czarną plamą i oferował miksturę na raka. Gdy po jakimś czasie przychodzili ponownie, na dowód skuteczności kuracji pokazywał zdjęcie, na którym „guz” był mniejszy. Wizyty u oszusta powtarzały się tak długo, aż wyciągnął od chorych wszystkie pieniądze.
Niestety chorzy wciąż pozwalają się oszukiwać tak jak 50 lat temu. Grzegorz M. z Bydgoszczy, z zawodu ogrodnik, leczył raka prądem, zamykając pacjentów w klatce. W ulotkach zachwalających swoje usługi przekonywał, że leczy „guzy złośliwe", czerniaka z przerzutami, białaczkę, a także hemofilię, chorobę wieńcową i zwyrodnienia kręgosłupa. Terapia hochsztaplera, który na co dzień pracował w szkółce drzew i krzewów, polegała na tym, że wprowadzał chorych do drewnianej klatki oplecionej drucikami. Podłączał 12-woltowy prąd i tłumaczył, że wokół ciała człowieka powstaje pole elektromagnetyczne przenikające do mięśni i kości. Miało ono zabijać „złe” komórki, głównie rakowe, a pozostawiać te dobre, dzięki czemu chory opuszczał klatkę zdrowszy i bardziej odporny. Trudno o większą bzdurę, a mimo to śledztwo w sprawie bydgoskiego szarlatana umorzono, bo to, co robił, nie miało „znamion czynu zabronionego”.
W Polsce jest wyjątkowo duże przyzwolenie dla medycznych oszustów. Medycyną niekonwencjonalną zajmują się nawet lekarze, którzy sprzeniewierzają się przysiędze Hipokratesa i wykorzystują autorytet dyplomu, by zachęcić pacjentów do korzystania z mało przydatnych lub wręcz szkodliwych metod leczenia. Niektórzy lekarze popierają szarlatanów, a nawet sami występują w tej roli, zakładają przychodnie medycyny niekonwencjonalnej. Dr Henryk Słodkowski uruchomił sieć centrów terapii naturalnej NOY, a potem zaczął przyjmować w Centrum Medycyny Naturalnej w Katowicach. Leczył tam własną energią, czyli cudownym naprawianiem źle wibrujących narządów. Jak to wyglądało, opisała jedna z jego pacjentek na forum internetowym: „Kazał usiąść i zamknąć oczy. Po 30 sekundach stwierdził: dziękuje pani – to wszystko. Gdy powiedziałam mu, że mam cystę na jajniku, stwierdził, że jak dopłacę kolejne 100 zł, to jeszcze dwa razy mnie do siebie zawoła i podziała na mnie swoją energią". Za każdym razem żądał 100 zł.
W latach 80. i 90. bioenergoterapeuci gromadzili na swoich seansach tłumy. Podobnie jest na początku XXI wieku. Zmieniły się jedynie nazwiska „cudotwórców". Dawniej głośno było o nieżyjącym już uzdrowicielu Stanisławie Nardellim. Dziś popularny jest w Polsce ksiądz John Bashobora z Ugandy, który nie tylko uzdrawia, ale nawet wskrzesza zmarłych.
Największą gwiazdą bioenergoterapii jest Clive Harris z Wielkiej Brytanii, który zapoczątkował w Polsce modę na bioenergoterapię. Obojętnie, gdzie się pokaże, ustawiają się do niego kolejki chorych. Harris dotyka ramion, przesuwa dłoń po klatce piersiowej i nad głową. Gdy na chwilę zatrzymuje ręce, zamyka oczy, jakby był w transie. Potem klepie w bark – to znak, że można już odejść. Trzeba tylko wrzucić do skrzynki co najmniej 10 zł.
Niedawno przypomniał o sobie Anatolij Kaszpirowski, hipnotyzer i bioenergoterapeuta. Na początku lat 90. przebywał w Polsce, prowadził cotygodniowe seanse telewizyjne i podróżował, udzielając publicznych seansów. W 1995 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, ale w marcu 2009 roku przypomniała o nim rosyjska telewizja NTW. Kaszpirowski zapowiada powrót z emigracji i poprowadzenie talk-show, w którym ma udzielać porad zdrowotnych znanym ludziom. Z pewnością będzie miał wielu widzów.
Wiara w cuda się nie zmienia. Nasz sposób postrzegania świata obrazuje bijąca rekordy popularność serialu „Lost" (w polskiej wersji „Zagubieni”), opowiadającego o grupie rozbitków samolotu pasażerskiego, którzy trafiają na tajemniczą wyspę. A tam dzieją się same niesamowite rzeczy. Mężczyzna poruszający się na wózku zaczyna chodzić, a mająca kłopoty z płodnością para Azjatów może mieć dzieci. Widzowie nie kwestionują prawdopodobieństwa zdarzeń. Pragną tych cudów. Podobnie jak chorzy pragną uzdrowienia.
Więcej możesz przeczytać w 16/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.