Kanclerz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kanclerzem w polskiej polityce zwano do tej pory tylko jednego polityka, Leszka Millera, który w roku 1997 stanął na czele superministerstwa, Spraw Wewnętrznych i Administracji, w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Teraz kanclerzem pragnie został Donald Tusk - i to kanclerzem w pełnym tego słowa znaczeniu, takim, który skupia w swoich rękach pełnię władzy. A Polacy, gardłując o demokracji, tęsknią do czasów marszałka Józefa Piłsudskiego, który przecież miłośnikiem demokracji raczej nie był. A Po noweli sierpniowej Konstytucji marcowej, w roku 1926, znalazło to nawet wymiar ustrojowy przypieczętowany niedemokratyczną konstytucją z kwietnia 1935 roku.
Donald Tusk nie ukrywa, że system silnej władzy premiera i rządu jest dla niego celem, ale i środkiem ku wzmocnieniu państwa. Ten sygnał został wysłany do polityków i społeczeństwa, kiedy w ubiegłym roku pojawiły się propozycje zmian w Konstytucji RP. I szkoda, że komentatorzy tak krytykujący postawę premiera, oraz jego dość złośliwe uwagi, że woli realną władzę od żyrandoli i mieszkania w Pałacu Namiestnikowskim, nie zauważyli, że było to czytelny sygnał, co Tuska interesuje w rzeczywistości. Piszący te słowa również...

Donald Tusk ogłaszając swoją decyzję o niekandydowaniu do urzędu prezydenta, z jednej strony wyszedł poza wymiar bieżącej polityki, z drugiej strony pokazał, że prezydentura w Polsce nie jest czymś, co może pociągać polityków z krwi i kości, a więc takich, którzy chcą rządzić, mieć władzę. Piastując stanowiska premiera, jednocześnie staje się czymś w rodzaju arbitra bieżącej polityki i kandydatów w wyścigu prezydenckim. To jego opinie i jego poparcie będzie teraz kluczowe, dodatkowo wzmocnione przez głos Platformy Obywatelskiej. Doskonale odebrał to Andrzej Olechowski, który jeszcze kilka tygodni temu kokietował lewicę, a dzień po ogłoszeniu decyzji przez Tuska, zaoferował swoje niewątpliwe walory polityczne znów na usługi PO. Nie zabrzmiało to jednak godnie...

Wiele się mówi o prestiżu stanowiska prezydenta i o silnym mandacie społecznym tego stanowiska, wynikającym z wyborów powszechnych. To oczywiście prawda, dlatego dość złośliwe uwagi Donalda Tuska o roli prezydenta w sprawowaniu władzy mogą wydać się nie na miejscu. Jednak to właśnie prezydentura Lecha Kaczyńskiego, który robił wszystko, aby pomóc najpierw w sprawowaniu władzy, a następnie w działalności opozycyjnej swojemu bratu, obniżyła standard sprawowania urzędu. Już w dniu wyborów Lech Kaczyński złożył hołd temu, kogo on sam uważał za prawdziwego przywódcę, swojemu bratu, słynnymi słowy - "Panie Prezesie, melduję wykonanie zadania!".

Premier jest oskarżany o to, że chce był nadprezydentem. Chce ponoć postawić się nie tylko ponad urzędem prezydenckim, ale również ponad obowiązującym w Polsce porządkiem konstytucyjnym. Nie wiem, skąd te poglądy, nie spotkałem się w ponaddwuletnim okresie rządów koalicji PO-PSL ani z jedną decyzją tego rządu jawnie naruszającą porządek prawny. To, że Donalda Tusk interesuje realna władza, nie oznacza, że chce on dokonać faktycznego, czy tylko miękkiego zamachu stanu. Wprost przeciwnie - regulacje prawne, w tym także zapewne zmiany w Konstytucji mają przywrócić realne uprawnienia i siłę wszystkim trzem członom władzy, egzekutywie, legislatywie i władzy sądowniczej. A że chce przejąć i umocnić władzę w parlamencie, samorządach i uzupełnić ją stanowiskiem prezydenta - to polityka. Polityka w ramach porządku demokratycznego.

Bulwersująca jest trywialność komentarzy po ogłoszeniu decyzji premiera. Rozumiem złość, że konkurent polityczny Prawa i Sprawiedliwości i Lecha Kaczyńskiego, cieszącego się 20% poparciem społecznym, pokazał im plecy. Ale oskarżanie go przez polityków opozycyjnych (Migalski, Czarnecki, Mariusz Kamiński, Napieralski) i komentatorów (Paweł Lisicki, Rafał Ziemkiewicz) o tchórzostwo, oraz rejteradę, jest śmieszne. Wyłania się z tego tylko frustracja i złość, że plany polityczne, dające łatwą i przewidywalną kampanię negatywną (afera hazardowa, niewypełnione obietnice wyborcze) zostały zniweczone kilkunastominutową konferencją na Giełdzie Papierów Wartościowych. Można to zrozumieć - "poważny" kandydat Lech Kaczyński będzie się musiał zmierzyć z kimś ze strony Platformy Obywatelskiej, kto nie jest Donaldem. Ale ma jego wsparcie.

I przejmie władzę prezydencką w jego imieniu.