Strach przed lataniem mierzył w „karpiniukach”

Strach przed lataniem mierzył w „karpiniukach”

Dodano:   /  Zmieniono: 
Sebastian Karpiniuk mnie peszył. W mojej pamięci nie zapisał się jako szef sejmowej komisji śledczej, wyrazisty mówca czy polityczny fighter. Przed oczami cały czas mam obraz z początków poprzedniej kadencji, kiedy stał pod ścianą długiego korytarza klubu Platformy z niewinnym wyrazem twarzy, w białej koszuli i czarnym garniturze.
Gdy próbowałem go zagadnąć o komisję do spraw ustawy lustracyjnej, w  której pracował, był zawstydzony. Mnie, początkującego dziennikarza „Życia Warszawy", strasznie ta jego niepewność peszyła. Inni posłowie mnie i mi podobnych traktowali albo z buta, albo na luzie. Ale na pewno żadnemu z nich nie brakowało śmiałości. Tylko Karpiniuk zachowywał się tak, jakby miał przed sobą Larry’ego Kinga, a nie żółtodzioba z lokalnej gazety.

Od czasu tamtych naszych rozmów na korytarzu Platformy zmieniło się niewiele. To prawda, przybyło mu sporo siwych włosów, no i stał się medialnym jastrzębiem. Poza kamerami był jednak równie cichy i skromny jak cztery lata temu. Kiedy niedawno jeden z jego partyjnych kolegów w  obecności kilku posłów i dziennikarzy zażartował z jego opalenizny, tylko się zaczerwienił i nieśmiało uśmiechnął. Gdy pół roku temu jego samolot nie wyleciał ze Szczecina i Sebastian nie dotarł na spotkanie ze  mną, przepraszał tak, że aż było mi głupio. Wśród polityków takie zachowanie nie zdarza się często. Rola telewizyjnego fightera też zresztą zaczynała mu doskwierać. – Pamiętam nasz ostatni wspólny występ w „Teraz my!", po którym poszliśmy na piwo. Powiedziałem mu wtedy: „Kurczę, Sebastian, nie sądziłem, że będzie nam się tak fajnie dyskutowało". Zaskoczył mnie wtedy, mówiąc: „To nowy Karpiniuk, chcę złagodnieć” –  opowiada Mariusz Kamiński z PiS. Nie zdążył już pokazać opinii publicznej swojego drugiego oblicza: bardziej prywatnego i bardziej stonowanego.

Wielu rzeczy nie zdążył zrobić. W niedzielę miał iść na  spacer po dźwirzyńskiej plaży z dwoma partyjnym kolegami: Sławomirem Nitrasem i Stanisławem Gawłowskim. Mieli ustalić, który z nich będzie kandydować na szefa zachodniopomorskiej Platformy. – Byliśmy nie tylko członkami jednej partii, ale też przyjaciółmi. Byłem gotów ustąpić Sebastianowi i nie kandydować – mówi Nitras. Dla Karpiniuka byłoby to  niemałe wydarzenie nie tylko ze względu na gest kolegi, ale także dlatego, że na plażę zdarzało mu się nie zaglądać nawet latami, mimo że  mieszkał w nadmorskim Kołobrzegu. Karpiniuk często powtarzał za to, że  chciałby pojechać na Krym, tyle że ciągle brakowało mu czasu. Zresztą, co tu mówić o wakacjach. Zdarzało się, że rezygnował z zagranicznych weekendów kilka godzin przed wylotem. Przepadało wszystko: samolot, hotel. – Był pracoholikiem, właściwie nie uznawał urlopów. Polityka była u niego na pierwszym miejscu – wspomina Nitras.

Legendarny był jego lęk przed lataniem, ale w ostatnich latach zdążył się z nim oswoić, a  samolot przemierzający trasę Szczecin – Warszawa stał się jego drugim domem. Prawdą jest jednak, że na początku poprzedniej kadencji widok samolotu go paraliżował. – Kiedy w 2005 r. lecieliśmy na zaprzysiężenie, przyznał, że to jego pierwszy czy drugi lot w życiu. To wtedy zaczął mierzyć strach „karpiniukami". Uznaliśmy, że boi się na całego „karpiniuka", ja na pół, a Staszek Gawłowski na jedną czwartą – wspomina Nitras.

Przeczytaj cały artykuł w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost