Niezwykłość, a może dokładniej, niespecjalność naszych wyborów prezydenckich ma jeden szczególny wymiar. Podczas gdy normalnie wybory dają odpowiedź na pytanie: „co będzie”, nasze wybory odpowiadają jedynie na pytanie: „czego nie będzie”.
Czego nie będzie? Nie będzie prezydenta Jarosława Kaczyńskiego. Nie będzie (w każdym razie – jeszcze nie) recydywy IV RP. Nie będzie (w każdym razie – jeszcze nie) dalszego ciągu totalnej wojny między prezydentem a premierem. A co będzie? To pokaże prawdziwa druga tura, która rozpocznie się tuż po zaprzysiężeniu Bronisława Komorowskiego.
Wyjątkowość tych wyborów polega, poza wszystkim innym, na nadzwyczajnej mobilizacji komentatorów wszelkiej maści, którzy próbowali wmówić sobie i publice, że rozstrzygnięcie było w którymkolwiek momencie niepewne. Otóż założenie to byłoby słuszne jedynie pod warunkiem, że prawie 40-milionowy naród w środku Europy jest całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego. Niepewność co do wyniku wyborów zakładała więc, że dorośli Polacy nie marzą o niczym innym, jak tylko o tym, by zafundować sobie lunaparkowy rollercoaster, i to taki, z którego na końcu tak czy owak wagoniki z pasażerami z wielkim hukiem wylatują z szyn. Bo przecież gdyby szefem lunaparku został całkowicie, oczywiście, odmieniony Jarosław Kaczyński, problematyczny byłby tylko moment, w którym to nastąpi. W tej kampanii prezesa PiS obsadzono w roli kandydata – żałobnika, a wyborców w roli freudystów, którzy mieli odpowiedzieć na pytanie: zmienił się on czy nie. A ponieważ jego kampanii od początku towarzyszyło to samo założenie co pięć lat temu – „ciemny lud to kupi" mieliśmy wysyp całkowicie infantylnych kampanijnych ievencików i grepsików. Pan Jarosław miał kiedyś jakąś partnerkę, ale im nie wyszło. Pan Jarosław jest wielkim kibicem piłkarskim, a meczów nie ogląda tylko dlatego, że jest kampania. Pan Jarosław uwielbia grillować ( jak wynikało z sesji w jednym z tygodników, najchętniej u swojego podwładnego Michała Kamińskiego). Polacy na szczęście nie są tak infantylni jak ta kampania,stąd notowania Kaczyńskiego, jeśli nawet na moment rosły, to za chwilę spadały. Tym większy podziw dla dziennikarzy, którzy dzielnie tworzyli wrażenie, że coś tu się jednak może stać. Dostaliśmy więc marny film, z kiepskimi aktorami, z podrzędną fabułką i marnym niby-suspensikiem.
Wiemy już, co się nie zdarzy, ale kluczowe pytania dotyczące polskiej polityki pozostają bez odpowiedzi. Co zrobią Platforma, rząd i premier Tusk, gdy nie będzie już alibi w postaci wkładającego kij w szprychy prezydenta? Nawet w przesocjalizowanych Niemczech i we Francji nadchodzi czas bolesnych cięć wydatków. Nadchodzi on też w Polsce. Czy jednak Donald Tusk ich dokona, czy ulegnie kunktatorstwu, tym razem znajdując alibi w strachu przed wygraną PiS w wyborach parlamentarnych? To pytanie zupełnie kluczowe, bo przecież Tusk, rezygnując z walki o prezydenturę, dokładnie to nam obiecał. Nadchodzi czas rozliczenia go z tych obietnic. Jak to powiedział jeden z europejskich polityków – „wiemy, co robić, ale nie wiemy, jak to zrobić, by nas wybrano, gdy zrobimy już to, co zrobić należy". Tusk wie, co robić. Zobaczymy, czy wie jak.
Nie wiemy, jak Platforma poradzi sobie z pełnią władzy w Polsce. Z pełnią władzy, a więc z pełnią odpowiedzialności. Pokusy będą ogromne, pułapki wielkie, test z powściągliwości wyjątkowo trudny. Wiadomo, każda władza korumpuje… i tak dalej. Nie wiadomo, jak po wyborach będzie wyglądało PiS. Nie wiadomo, jak długo na twarzach liderów tej partii wytrzyma kampanijny make-up. Nie wiadomo, kiedy na scenę wrócą skrzętnie pochowani na czas kampanii Ziobro, Kurski, Macierewicz i inni. Wybory samorządowe będą piątą kolejną wyborczą porażką PiS. Wniosek – za 15 miesięcy Jarosław Kaczyński stoczy bój o władzę i o partię. Albo odzyska władzę, albo straci wszystko i wyląduje na politycznej emeryturze.
Nie wiadomo, co się stanie z lewicą. Grzegorz Napieralski wypadł lepiej, niż sądzono. W jego kampanii była energia, dynamika i adrenalina, ale trudno było w niej dostrzec jakieś głębsze i nowe, powiedzmy – obamowskie przesłanie. Poza tym, czy przy dwójce średnio inspirujących oldbojów na czele stawki Napieralski naprawdę ów sceptycyzm wobec panów K. potrafił skapitalizować? A w związku z tym, czy na dłuższą metę jest Napieralski trampoliną dla lewicy czy grabarzem jej szans?
Zostaje jeszcze jedno pytanie. Jak nowy prezydent poradzi sobie z nową rolą, czy będzie samodzielnym graczem, czy notariuszem Tuska? W tym pałacu niejeden prezydent tracił już polityczną siłę i wolę walki. Zawieszenie broni jest pożądane, ale powalczyć trzeba. A ciężko jest walczyć, szczególnie gdy się obiecało zawieszenie strzelby na kołku. Tyle że wśród pytań o polską politykę akurat te o prezydenta wydają się najmniej istotne. I to mniej więcej oddaje wagę dylematu, którym z taką gorliwością zajmowaliśmy się przez wiele tygodni.
Wyjątkowość tych wyborów polega, poza wszystkim innym, na nadzwyczajnej mobilizacji komentatorów wszelkiej maści, którzy próbowali wmówić sobie i publice, że rozstrzygnięcie było w którymkolwiek momencie niepewne. Otóż założenie to byłoby słuszne jedynie pod warunkiem, że prawie 40-milionowy naród w środku Europy jest całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego. Niepewność co do wyniku wyborów zakładała więc, że dorośli Polacy nie marzą o niczym innym, jak tylko o tym, by zafundować sobie lunaparkowy rollercoaster, i to taki, z którego na końcu tak czy owak wagoniki z pasażerami z wielkim hukiem wylatują z szyn. Bo przecież gdyby szefem lunaparku został całkowicie, oczywiście, odmieniony Jarosław Kaczyński, problematyczny byłby tylko moment, w którym to nastąpi. W tej kampanii prezesa PiS obsadzono w roli kandydata – żałobnika, a wyborców w roli freudystów, którzy mieli odpowiedzieć na pytanie: zmienił się on czy nie. A ponieważ jego kampanii od początku towarzyszyło to samo założenie co pięć lat temu – „ciemny lud to kupi" mieliśmy wysyp całkowicie infantylnych kampanijnych ievencików i grepsików. Pan Jarosław miał kiedyś jakąś partnerkę, ale im nie wyszło. Pan Jarosław jest wielkim kibicem piłkarskim, a meczów nie ogląda tylko dlatego, że jest kampania. Pan Jarosław uwielbia grillować ( jak wynikało z sesji w jednym z tygodników, najchętniej u swojego podwładnego Michała Kamińskiego). Polacy na szczęście nie są tak infantylni jak ta kampania,stąd notowania Kaczyńskiego, jeśli nawet na moment rosły, to za chwilę spadały. Tym większy podziw dla dziennikarzy, którzy dzielnie tworzyli wrażenie, że coś tu się jednak może stać. Dostaliśmy więc marny film, z kiepskimi aktorami, z podrzędną fabułką i marnym niby-suspensikiem.
Wiemy już, co się nie zdarzy, ale kluczowe pytania dotyczące polskiej polityki pozostają bez odpowiedzi. Co zrobią Platforma, rząd i premier Tusk, gdy nie będzie już alibi w postaci wkładającego kij w szprychy prezydenta? Nawet w przesocjalizowanych Niemczech i we Francji nadchodzi czas bolesnych cięć wydatków. Nadchodzi on też w Polsce. Czy jednak Donald Tusk ich dokona, czy ulegnie kunktatorstwu, tym razem znajdując alibi w strachu przed wygraną PiS w wyborach parlamentarnych? To pytanie zupełnie kluczowe, bo przecież Tusk, rezygnując z walki o prezydenturę, dokładnie to nam obiecał. Nadchodzi czas rozliczenia go z tych obietnic. Jak to powiedział jeden z europejskich polityków – „wiemy, co robić, ale nie wiemy, jak to zrobić, by nas wybrano, gdy zrobimy już to, co zrobić należy". Tusk wie, co robić. Zobaczymy, czy wie jak.
Nie wiemy, jak Platforma poradzi sobie z pełnią władzy w Polsce. Z pełnią władzy, a więc z pełnią odpowiedzialności. Pokusy będą ogromne, pułapki wielkie, test z powściągliwości wyjątkowo trudny. Wiadomo, każda władza korumpuje… i tak dalej. Nie wiadomo, jak po wyborach będzie wyglądało PiS. Nie wiadomo, jak długo na twarzach liderów tej partii wytrzyma kampanijny make-up. Nie wiadomo, kiedy na scenę wrócą skrzętnie pochowani na czas kampanii Ziobro, Kurski, Macierewicz i inni. Wybory samorządowe będą piątą kolejną wyborczą porażką PiS. Wniosek – za 15 miesięcy Jarosław Kaczyński stoczy bój o władzę i o partię. Albo odzyska władzę, albo straci wszystko i wyląduje na politycznej emeryturze.
Nie wiadomo, co się stanie z lewicą. Grzegorz Napieralski wypadł lepiej, niż sądzono. W jego kampanii była energia, dynamika i adrenalina, ale trudno było w niej dostrzec jakieś głębsze i nowe, powiedzmy – obamowskie przesłanie. Poza tym, czy przy dwójce średnio inspirujących oldbojów na czele stawki Napieralski naprawdę ów sceptycyzm wobec panów K. potrafił skapitalizować? A w związku z tym, czy na dłuższą metę jest Napieralski trampoliną dla lewicy czy grabarzem jej szans?
Zostaje jeszcze jedno pytanie. Jak nowy prezydent poradzi sobie z nową rolą, czy będzie samodzielnym graczem, czy notariuszem Tuska? W tym pałacu niejeden prezydent tracił już polityczną siłę i wolę walki. Zawieszenie broni jest pożądane, ale powalczyć trzeba. A ciężko jest walczyć, szczególnie gdy się obiecało zawieszenie strzelby na kołku. Tyle że wśród pytań o polską politykę akurat te o prezydenta wydają się najmniej istotne. I to mniej więcej oddaje wagę dylematu, którym z taką gorliwością zajmowaliśmy się przez wiele tygodni.
Więcej możesz przeczytać w 26/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.