Kicz to jedno, hipokryzja to drugie. Duchowa warstwa świąt mało kogo obchodzi. Święta to wydatki, wydatki, wydatki. Ewentualnie: śledziki, śledziki, śledziki. Społeczeństwo się bogaci, prezenty pęcznieją. Jednak mało jest w nas empatii, wielkoduszności, nie mówiąc już o miłości bliźniego, która by bożonarodzeniową krzątaninę i hojność kierowała ku potrzebującym (a nie tylko ku członkom rodziny). Wolontariatu nie przybywa, pomoc dla bezdomnych – symboliczna, okrucieństwo wobec zwierząt nie maleje. Biedne karpie patroszone są żywcem i torturowane w plastikowych torebkach, bez wody. Los wiejskich psów i kotów jest równie tragiczny jak za czasów św. Tomasza, bo chrześcijaństwo nie zrobiło nic, by go zmienić. Panuje bezwzględny hiperkonsumpcjonizm, któremu ulegają bogaci i biedni (bogaci konsumują wszystko, biedni konsumują zazdrość wobec bogatych), a pretekstem dla tego wszystkiego są narodziny religijnego bohatera, który przyszedł na świat nie tyle, by ludzkość ku konsumpcjonizmowi wyzwolić, ile zbawić. Od konsumpcji również.
Same narodziny Jezusa, które stanowią istotę nadchodzących świąt, są więcej niż tajemnicze, a fetowanie tego niewolne jest od hipokryzji. Jezus rodzi się w sposób równie dziwny jak dzieci „z probówki", czyli bez seksu, ale w dobrej wierze, z silnej potrzeby i w miłości. Dlaczego więc Kościół potępia zapłodnienie in vitro?
Jezus – w swej uniwersalistycznej misji – jest osobą pozbawioną płci, służy bowiem całej ludzkości, dlaczego więc jego narodziny nie stanowią okazji do zamanifestowania tolerancji i otwartości wobec osób, które nie mogą zadeklarować heteroseksualności?
Centralnym punktem świąt, w wersji sformalizowanej, jest pasterka. Ludność po przebytej konsumpcji przybywa do kościołów, by wysłuchać słowa bożego. Ja też przybywam i od lat w różnych miejscach Polski obserwuję, jak żałosne są to uroczystości. Pomijam oczywiście część liturgiczną, skupiam się wyłącznie na części ideologiczno-retorycznej. I nie chcę nawet narzekać na skandalicznie niski poziom wykształcenia księży, ale przede wszystkim na ich brak wrażliwości chrześcijańskiej. Do kościołów podąża okoliczna ludność; jakaż to okazja, by powiedzieć o tym, że celem chrześcijaństwa jest zniesienie przemocy, i to nie tylko tej symbolicznej, ale również tej domowej. Że Jezus pojawił się na świecie, by minimalizować cierpienie, i to nie tylko tych dających na tacę, ale wszelkich istot żyjących. Że miłość bliźniego nie ogranicza się do przedstawicieli partii konserwatywnych, w szczególności PiS, ale wszystkich ludzi, również gejów, ludzi lewicy i imigrantów. Że celem naszego życia nie jest konsumpcja, ale coś „ponad". Że tolerancja stanowi polityczny wymiar caritas. Że „Jeśliby ktoś mówił: »Miłuję Boga«, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (J 4,20). Bo – co ciekawe, ale nieobecne – Jezus zwraca się ze swoim posłannictwem pokoju do wszystkich, a nie tylko do ludzi akceptowanych przez polską hierarchię kościelną.
Osobiście nie wierzę ani w narodziny Jezusa, ani w posłannictwo Kościoła. Niemniej cenię każdą okazję, by głosić i wzmacniać tolerancję, otwartość i życzliwość między ludźmi. Okazję tę jednak w czasie świąt uważam za zmarnowaną.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.