Słabą szansę przeżycia dnia, który się właśnie zaczął, miał człowiek. Każdy krok był miną, jaka mogła wybuchnąć w bandyckiej reakcji kapo bądź esesmana. W ruch szły razy. Kije i kolby. A przecież on się tylko potknął. Potem raz i drugi i już nie podnosił nóg. Szedł szurając śmiertelnym drewnem. I tego dźwięku, tego pojedynczego, a potem zbiorowego szurania, pierwszego dnia przemarszu komanda Bunawerke przez miasto Oświęcim, oświęcimianie nie potrafili nazwać. Ale to za pierwszym razem. A potem było prościej, zwłaszcza powrót z pracy we Dworach.
Najczęściej powtarzane słowa: p-o-g-r-z-e-b! P-o-g-r-z-e-b-y! Nieśliśmy tych, którzy padli z wycieńczenia, w pracy ponad siły, od kapowskiego kija, od esesmańskiej kuli. Szurający pogrzeb. Ale ciała poległych, zwisające bezwładnie, były bose. Sapogi nieśli osobno. Tak śmierć zaklęta w tym drewnie udawała trumnę, trumienkę. - Sapogi - stwierdziła dyrekcja IG Farben Auschwitz - ograniczają wydajność pracy. Zaczęto wymieniać na różne buty z demobilu, korzystać z obuwia po zmarłych, obuwia z tzw. "Kanady".
Ale było i tak...! Od piwnicznego sufitu, powoli, leniwie, po ścianie bloku 4 spływały krople wody. Łączyły się w cienkie strużki, które przyspieszały w miarę zbliżania do podłogi. Blok 4, pierwszy z nowo wybudowanych - blok mieszkalny - został oddany w grudniu. W piwnicy była jedna ze sztub. Moja. Ułożone pod ścianą, nowe, papierowe sienniki, wypełnione świeżą słomą, nasiąkały wilgocią. Z Muellerem mieliśmy pod okienkiem w piwnicy nasze dwa metry betonowej podłogi, na której teraz układaliśmy wspólny siennik. Dźwigaliśmy go, jak worek ziemniaków. Był ciężki i mokry. Drewniane sapogi, holenderki zawinięte w spodnie, służyły za zagłówki. Koc mieliśmy jeden na dwóch. W półsiedzącej pozycji, oparci o ścianę, milczeliśmy tego niezwykłego wieczoru, bojąc się słów, jakie rozpaczliwie cisnęły się na usta. Była Wigilia 1941 roku.
Sztuba zasłana siennikami wypełniała się tęsknotą, rozpaczą tych, którzy wspominali tamte wolnościowe wieczory wigilijne. W pewnym momencie zaczepiłem wzrokiem więźnia z zielonym winklem. Przeszedł obok nas aż do końca sztuby, zawrócił i zatrzymał się przy naszym sienniku. - Jak ci na imię? - zwrócił się do mnie po niemiecku. - August. - Lubisz placki kartoflane? Mój wzrok na pewno wyrażał zdziwienie. Mueller chyba parsknął śmiechem. - Lubię - zabrzmiało zdecydowanie, ale jakby z nutką podejrzliwości. Niemiec sięgnął pod płaszcz, wyjął spod pachy żołnierską, blaszaną menażkę. - To dla Ciebie i Kolegi. Z bożonarodzeniowymi życzeniami. - Nie widzę twoich butów - stwierdził ni stąd ni zowąd. - Drewniaki mam pod głową. - Za chwilę przyjdę po menażkę. Smacznego. Ostatnim plackiem "przełamaliśmy" się z Muellerem, jak opłatkiem. On myślał o swoich w Radomiu, ja o swoich w Mielcu i Dębicy. Wrócił darczyńca. Zabrał menażkę, a na kocu położył parę skórzanych butów z cholewami. - August, niech ci służą, niech te buty zaniosą cię całego i zdrowego do domu. I odszedł! Mueller z niedowierzaniem patrzył za odchodzącym. - Anioł z zielonym winklem - wyszeptał. To było jedyne z nim spotkanie. Nigdy go nie widziałem ani przedtem, ani potem. A anioł był Niemcem, kryminalnym przestępcą (zielony winkiel), który pojawił się w wieczór wigilijny 1941 roku, poczęstował ziemniaczanymi plackami, obdarował skórzanymi butami i odszedł, pewnie do swojego "nieba", bo chyba nosił je w sobie. A życzenie: "niech te buty zaniosą cię całego i zdrowego do domu" spełniło się tylko częściowo.
Zaniosły mnie pół roku później nad kanał Koenigsgraben - "Rów królewski" - skąd w czasie buntu Karnej Kompanii uciekłem w zbiorowej ucieczce, ale " wigilijne buty" pozostały w zaroślach nad Wisłą. Rzekę przepłynąłem boso. Tu psy traciły trop. Nie sposób dzisiaj uchylić się od magicznego wprost znaczenia obuwia w życiu niewolników III Rzeszy i IG Farben Auschwitz. Zapewne nie do końca przewidywalna jest rola przedmiotów w naszym życiu, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie ich życia w naszym. Minęło 30 lat i znów pojawiły się "wigilijne buty". W latach siedemdziesiątych, na terenie Muzeum Auschwitz w Oświęcimiu wschodnioniemiecka wytwórnia z Babelsbergu realizowała zdjęcia do filmu pod tytułem "Portrety świadka Schattmanna" (Die Bilder des Zeugen Schattmann). Historia żydowskiego małżeństwa w KL Auschwitz. Propozycja zagrania więźnia, po latach grania w TV i filmie esesmanów, była kusząca. W znacznej mierze podyktowana goloną głową - w tym czasie w teatrze gram Mefista w "Fauście" Goethego. Jadę na próbne zdjęcia. Przełom wiosny i zimy. Resztki śniegu pomiędzy blokami. Baza w bloku 8. Kiedyś mój blok. Moja sztuba. Pełni funkcję magazynu kostiumowego. Bez problemu wybrałem pasiak, ale przy propozycji sapogów, drewnianych "holenderek", leżących na stosie zaprotestowałem. - Tylko skórzane!
Pani kostiumerka spojrzała na mnie podejrzliwie, jak na tego artystę, który jeszcze nie wie, co ma grać, ale już ma własną koncepcję. - Proszę Pana, przygotowałam się do tego filmu bardzo starannie, przejrzałam dokumentację i dalej proponuję drewniaki. Sięgnąłem do portfela, w którym miałem moją oświęcimską "trójeczkę", z profilu, en face i z numerem. Historyczne zdjęcie. Wsunąłem w szczeliny lustra. - Oto moja dokumentacja. Wrażenie było piorunujące. Od tego momentu wiele dodatkowych godzin spędziłem z ekipą niemiecką, tylko wspominając.
A wspomnienie kończyłem na "wigilijnych butach". I to był prawdziwy koniec butów śmierci, drewnianych sapogów, które omal nie zaszurały Oświęcimia, miasta nad Sołą, miasta s-t-y-g-m-a-t-u w historii człowieka.