W kwestii rozmów Waszyngtonu z talibami istnieje tak wiele niejasności i zmiennych, iż nie sposób przewidzieć do czego ów dialog doprowadzi. Ba – nie wiadomo nawet czy taki dialog w ogóle jest prowadzony.
Pomysł negocjacji z talibami nie jest nowy. Już w październiku 2008 roku amerykański sekretarz obrony Robert Gates powiedział otwarcie o tym, o czym inni mówili tylko w kuluarach. Kontrowersyjny pomysł wsparł nawet generał David Petraeus, amerykański dowódca, który podobną taktykę – z powodzeniem – wykorzystał w Iraku. Petraeus zaproponował, by w rozmowy włączyć Iran, który jest żywo zainteresowany kwestią sąsiedniego Afganistanu.
Najnowsze informacje o rozpoczęciu wstępnych rozmów nie są więc wydarzeniem przełomowym – tym bardziej, że do tego rodzaju spotkań (bez sukcesów) dochodziło już w przeszłości. O przełomie nie można mówić również dlatego, że na obecnym etapie nie ma szans, by w krótkim czasie rozmowy te doprowadziły do istotnej zmiany sytuacji w Afganistanie. Warto pamiętać, że Brytyjczycy rozmawiali z IRA przeszło 20 lat, zanim w Irlandii Północnej osiągnięto względną stabilizację. W przypadku kierowanych religią fanatyków na pewno dialog nie będzie łatwiejszy. Tym bardziej, że nie ma nawet pewności, iż Waszyngton rozmawia z przedstawicielem mułły Omara, a nie – jak było to już wielokrotnie w przeszłości – z osobą podającą się za jego wysłannika.
Rozmowy z wrogiem odbierać można w kategorii porażki NATO i Stanów Zjednoczonych. Radykalny islam nie został złamany. Z drugiej strony - od początku było wiadomo, że idea globalnej, niekończącej się wojny z terroryzmem nie ma większego sensu. Naiwnością było przeświadczenie, że uda się zlikwidować wszystkich radykałów, a przede wszystkim unicestwić niebezpieczną dla regionu i Zachodu ideologię. Od początku było oczywiste, że wojna w Afganistanie będzie musiała zakończyć się jakimś politycznym kompromisem. Gdyby udało się wynegocjować układ, dzięki któremu Afganistan będzie stabilny i nie będzie eksportował islamizmu poza swoje granice, byłoby to zwycięstwo. Należy bowiem pamiętać, że celem wojny jest zwiększenie bezpieczeństwa Zachodu. Ze strategicznego punktu widzenia to co stanie się z samymi Afgańczykami jest kwestią nieistotną tak długo, jak długo nie odbija się to negatywnie na sytuacji obszaru transatlantyckiego.
Trudno przewidzieć dokąd zaprowadzą ewentualne rozmowy. Jaką cenę Zachód jest gotowy zapłacić za stabilizację Afganistanu? Czy jest gotów na ponowne oddanie Afganistanu we władzę talibów, którzy w krótkim okresie mogliby pozbawić Hamida Karzaja władzy? Nie wiadomo jaki wpływ miałoby zawarcie pokoju na sąsiednie państwa, zmagające się z islamskimi radykałami - a więc na Tadżykistan, a przede wszystkim Pakistan, który dostrzega potencjalne korzyści z rozmów. Nie od dziś wiadomo, że radykałowie islamscy chcą utworzenia w całym regionie – aż po Kaukaz – państwa wyznaniowego. Wycofanie NATO na pewno ułatwiłoby realizację tego celu.
Jedno wydaje się być pewne. To talibowie mają silniejszą pozycję negocjacyjną. Dla nich wojna może trwać jeszcze długo. Dla NATO już nie - co stanowi kolejne potwierdzenie słuszności maksymy Henry`ego Kissingera, wedle której partyzantka wygrywa, jeśli nie przegrywa, a wojska regularne przegrywają, jeśli nie wygrywają. Stany Zjednoczone są zmęczone wojną – siły zbrojne potrzebują odpoczynku, podobnie jak amerykańska gospodarka. Czas i sytuacja działają więc na niekorzyść Zachodu.
Najnowsze informacje o rozpoczęciu wstępnych rozmów nie są więc wydarzeniem przełomowym – tym bardziej, że do tego rodzaju spotkań (bez sukcesów) dochodziło już w przeszłości. O przełomie nie można mówić również dlatego, że na obecnym etapie nie ma szans, by w krótkim czasie rozmowy te doprowadziły do istotnej zmiany sytuacji w Afganistanie. Warto pamiętać, że Brytyjczycy rozmawiali z IRA przeszło 20 lat, zanim w Irlandii Północnej osiągnięto względną stabilizację. W przypadku kierowanych religią fanatyków na pewno dialog nie będzie łatwiejszy. Tym bardziej, że nie ma nawet pewności, iż Waszyngton rozmawia z przedstawicielem mułły Omara, a nie – jak było to już wielokrotnie w przeszłości – z osobą podającą się za jego wysłannika.
Rozmowy z wrogiem odbierać można w kategorii porażki NATO i Stanów Zjednoczonych. Radykalny islam nie został złamany. Z drugiej strony - od początku było wiadomo, że idea globalnej, niekończącej się wojny z terroryzmem nie ma większego sensu. Naiwnością było przeświadczenie, że uda się zlikwidować wszystkich radykałów, a przede wszystkim unicestwić niebezpieczną dla regionu i Zachodu ideologię. Od początku było oczywiste, że wojna w Afganistanie będzie musiała zakończyć się jakimś politycznym kompromisem. Gdyby udało się wynegocjować układ, dzięki któremu Afganistan będzie stabilny i nie będzie eksportował islamizmu poza swoje granice, byłoby to zwycięstwo. Należy bowiem pamiętać, że celem wojny jest zwiększenie bezpieczeństwa Zachodu. Ze strategicznego punktu widzenia to co stanie się z samymi Afgańczykami jest kwestią nieistotną tak długo, jak długo nie odbija się to negatywnie na sytuacji obszaru transatlantyckiego.
Trudno przewidzieć dokąd zaprowadzą ewentualne rozmowy. Jaką cenę Zachód jest gotowy zapłacić za stabilizację Afganistanu? Czy jest gotów na ponowne oddanie Afganistanu we władzę talibów, którzy w krótkim okresie mogliby pozbawić Hamida Karzaja władzy? Nie wiadomo jaki wpływ miałoby zawarcie pokoju na sąsiednie państwa, zmagające się z islamskimi radykałami - a więc na Tadżykistan, a przede wszystkim Pakistan, który dostrzega potencjalne korzyści z rozmów. Nie od dziś wiadomo, że radykałowie islamscy chcą utworzenia w całym regionie – aż po Kaukaz – państwa wyznaniowego. Wycofanie NATO na pewno ułatwiłoby realizację tego celu.
Jedno wydaje się być pewne. To talibowie mają silniejszą pozycję negocjacyjną. Dla nich wojna może trwać jeszcze długo. Dla NATO już nie - co stanowi kolejne potwierdzenie słuszności maksymy Henry`ego Kissingera, wedle której partyzantka wygrywa, jeśli nie przegrywa, a wojska regularne przegrywają, jeśli nie wygrywają. Stany Zjednoczone są zmęczone wojną – siły zbrojne potrzebują odpoczynku, podobnie jak amerykańska gospodarka. Czas i sytuacja działają więc na niekorzyść Zachodu.