Sztab kryzysowy nie traci nadziei, że na liście zaginionych mogą być najtrudniejsi do odnalezienia cudzoziemcy, którzy na własną rękę opuścili miejsca, gdzie po ewakuacji udzielono im pierwszej pomocy. Tak stało się w przypadku dwojga turystów z Japonii, którzy po dotarciu na ląd wsiedli do autobusu, jadącego do Rzymu. Znaleźli tam miejsca w hotelu i dopiero potem zgłosili się do ambasady swego kraju. Tymczasem burmistrz Giglio Sergio Ortelli przyznał, że do minimum spadły szanse znalezienia żywych ludzi we wraku. Burmistrz wyraził przy tym nadzieję, że na częściowo zanurzonym w morzu statku wytworzył się "pęcherzyk powietrza", dzięki któremu ktoś mógł jeszcze przeżyć.
Ekipy ratownicze, pracujące w miejscu katastrofy odnalazły czarną skrzynkę, która pozwoli ustalić okoliczności uderzenia statku o podmorską skałę. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego ogromny wielopiętrowy wycieczkowiec znalazł się zaledwie 150 metrów od brzegu wyspy Giglio, a więc w miejscu, w którym, jak się podkreśla, nigdy nie powinien być? Kolejną bulwersującą według mediów sprawą jest to, że alarm dla pasażerów i załogi został ogłoszony dopiero po godzinie od uderzenia o skałę, które spowodowało gigantyczną wyrwę w kadłubie. Niejasne jest, dlaczego kapitan, aresztowany na wniosek prokuratury, nie wysłał sygnału SOS. Co więcej, jak wynika z pierwszych ustaleń, to nie statek skontaktował się ze sztabem operacyjnym na lądzie, by poinformować o problemach, ale personel tej centrali nawiązał z nim łączność.Według komentatorów wątpliwości co do winy za tragedię nie pozostawia oświadczenie armatora, który w jednoznaczny sposób wskazał na błędy kapitana. Ten ostatni miał obrać kurs zbyt blisko brzegu, a w czasie akcji ratunkowej złamał procedury, to znaczy - choć nie przyznano tego w wydanej nocie - opuścił statek w chwili, gdy panował na nim ogromny chaos, zaś ludzie czekali na ewakuację.
PAP, arb