Nie mogę milczeć

Nie mogę milczeć

Trumny z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej
Trumny z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej Źródło: Newspix.pl / PIOTR MOLECKI
W trumny wsadzano czarne worki. Nikt jednak nie sprawdzał, co w nich jest – mówi Dymitr Książek, lekarz LPR, który po katastrofie smoleńskiej towarzyszył rodzinom ofiar w Moskwie.

Nie, nie mówiliśmy nic przez dwa i pół roku. Tak się umówiliśmy między sobą, że nic. Nawet razem z kumplami, z ratownikami nie rozmawialiśmy o tym, co widzieliśmy tam, w Moskwie. To była taka… Ech, nie będę przeklinał… Wie pani, kiedy w czwartek 15 kwietnia przyjechałem do domu, to do żony powiedziałem: „Wiesz, Aga, jeszcze wszystkich będą ekshumować”. Byłem jak w amoku. Spaliśmy tam po godzinie, po dwie. Rodziny w ogóle nie spały – mówi Dymitr Książek.

Magdalena Rigamonti: Dlaczego już kilka dni po katastrofie, kiedy jeszcze nie odbyły się wszystkie pogrzeby, mówił pan o ekshumacjach?

Dymitr Książek: Bo widziałem, co się działo w Moskwie, jaki był bałagan, jaki brak kontroli, jakie zamieszanie.

Pan tam pojechał w charakterze…

W niedzielę 11 kwietnia 2010 r. poleciały do Moskwy dwa samoloty. Mieliśmy lecieć pierwszym, z naszymi patomorfologami. Było nas dwóch doktorów, dwóch pielęgniarzy i dyrektor, też medyk. Podstawiono pierwszy samolot. Załadowaliśmy go naszym sprzętem i całą masą rzeczy patomorfologów, głównie tym wszystkim do badań DNA. Dostaliśmy informację, że będziemy się zajmowali rodzinami ofiar. Baliśmy się tylko, że jest nas pięciu na jakieś 200 osób. Pamiętam żonę rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, która informowała nas o przebytych chorobach męża, jego znakach szczególnych. Była przekonana, że to, co mówi, może przyspieszyć identyfikację zwłok. A my przecież nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będziemy pomagali przy identyfikacjach, że będziemy w chłodniach, w prosektorium, wszędzie. Zapakowaliśmy pierwszy samolot, ale polecieli nim patomorfolodzy, żeby pracować z Rosjanami przy sekcjach zwłok.

Rosjanie prawie wszystkie sekcje ukończyli do 11 kwietnia.

Niemożliwe, bo sekcje trwały jeszcze przez kilka dni po naszym przyjeździe. Ekipa naszych patomorfologów liczyła w sumie pięć osób. Oni wszyscy lecieli z myślą, że włączą się w pracę z Rosjanami i kiedy wieczornym samolotem przylecą rodziny, to wszystkie ciała będą gotowe do okazania, do identyfikacji. Mówiło się, że rodziny będą wchodziły, rozpoznawały, wychodziły i wracały do Polski. Że ciała do trumien i do Polski… I zaczęła się jazda. W Moskwie byliśmy 11 kwietnia ok. godz. 23. Wszystkim zabrano paszporty. Oddano nam chyba po dwóch dniach. Wsadzono nas w autobusy i przewieziono do hotelu. Część rodzin chciała jechać, identyfikować swoich bliskich, nikt nie chciał spać. Ale nic nie było wiadomo. Techników, patomorfologów nie było. Późną nocą minister Arabski i minister Kopacz zwołali spotkanie. Rodzinom dano sutą kolację – bliny z kawiorem – i kazano czekać.

Rosyjscy wojskowi byli w tym hotelu?

Nie, tylko pełno tajniaków ze słuchawkami w uszach. Dostaliśmy informację, że rano będziemy jechali z rodzinami do prosektorium. Dwie godziny drogi od hotelu. Z przodu samochody na błyskach, z tyłu też na błyskach. A, i tak korek. Czuliśmy się wszyscy jak trędowaci. Chyba wszystkie służby nas pilnowały.

Na czyje polecenie tam polecieliście?

Minister Ewy Kopacz, to ona nas desygnowała do roboty. W poniedziałek dojechaliśmy do prosektorium, wszystkich posadzono w auli i kazano czekać. Miałem poczucie, że minister Kopacz chce dużo zrobić, że chce pomóc. Ale wiem też, że to, co tam się działo, złamało ją, przerosło. Jak wszystkich…

Pana też? Przecież pan ratuje ludzi z najgorszych wypadków, więc już się pan napatrzył.

Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ciał i takiej tragedii. Poszedłem z mężem i matką jednej z ofiar na tzw. przesłuchanie. Siedzi taki chłopak, prokurator. Zaczyna pytać o dane personalne, ale po rosyjsku, a tłumacza nie ma. Przez 15 minut pisze rosyjskimi bukwami adres zamieszkania najpierw męża ofiary, potem matki. Zanim dochodzi do pytań przydatnych do identyfikacji, mija co najmniej godzina. Cały jeden dzień na tym był stracony.

Gdzie w tym czasie byli patomorfolodzy?

Na dole, siedzieli na ławce przed prosektorium. Podczas tych przesłuchań nie byliśmy potrzebni, więc zeszliśmy na dół, by sprawdzić, co z nimi się dzieje. Prosektorium było trzypiętrowe. Na trzecim piętrze laboratoria, na drugim sale do okazywania ciał, a na dole prosektoria i chłodnie. Trzeba było iść przez podwórko. Trafiliśmy – przepraszam, że tak mówię – po smrodzie. Siedzieli na drewnianej ławie, przed nimi biurko, na biurku sprzęt m.in. do badań DNA. I czekanie. I nic nie wiadomo, bo nic nie było uzgodnione. Oni byli poinformowani, że będą pomagali w sekcjach, w pobieraniu materiału genetycznego, w identyfikacjach. To są specjaliści wysokiej klasy, a okazało się, że Rosjanie do niczego nie dopuszczają. Cały poniedziałek tak siedzieli. I cały poniedziałek trwało dogadywanie, żeby w końcu weszli do tego prosektorium.

I weszli?

Tak, ale nie do sekcji, tylko do identyfikacji. I dopiero we wtorek. Widziałem, że Rosjanie się spinali, chcieli pomóc, żeby przygotować ciała do identyfikacji, ale przy tym nawale roboty, przy tym krojeniu ciał dzień i noc, bez przerwy w zasadzie…

Ile osób kroiło?

W sumie przy sekcjach pracowało ok. 10 Rosjan.

W pośpiechu?

W pośpiechu. Ale oni tak chcieli przygotować ciała, żeby znaki szczególne były od razu widoczne.

A nasi patomorfolodzy co robili?

Część zajmowała się ubraniami ofiar, a część pracowała przy identyfikacji ciał. Jednak nikt z nich nie był przy sekcjach. Co do ubrań, to one były powyciągane z błota, uwalane w paliwie lotniczym. Szukano dokumentów, jakichś osobistych przedmiotów. Te ubrania były w takich worach.

Pomieszane wszystkie razem?

Nie. Każdy wór miał numer i w tym worze były ubrania, które zostały zdjęte ze zwłok. Jeden z polskich techników robił zdjęcia każdemu strzępkowi materiału, każdemu butowi, kolczykowi, obrączce, pierścionkowi. Każda rzecz miała nadany numer. To odbywało się bardzo profesjonalnie.

Rosjanie fotografowali każdy fragment, każdy strzępek ciała?

Nie widziałem. Praca polskiej ekipy przydała się przy identyfikacji, bo rodzina najpierw mówiła, co bliska im osoba miała na sobie, co mogła mieć. Potem brano pod uwagę znaki szczególne, które w trakcie sekcji znajdowali Rosjanie, i wypisywano je w rosyjskim protokole. Kiedy już ciało po sekcji wyjeżdżało na marmurowych blatach, wtedy nasi patomorfolodzy je oglądali i sporządzali swój protokół, głównie dotyczący znaków szczególnych. I potem była zapraszana rodzina. Choć nie zawsze od razu.

Dlaczego?

Był ogromny galimatias. Rodziny się mieszały. Ciało wytypowane po ubraniach, po znakach szczególnych wjeżdżało windą na górę. Przygotowane, umyte, przykryte białym płótnem. Jeśli ciało było poszarpane, trudne do rozpoznania, nie miało głowy, to do okazania była wystawiona np. tylko ręka, żeby żona mogła poznać swojego męża po ręce albo znakach szczególnych. Jeśli była zachowana głowa, a poszarpany tułów, to odkryta była tylko głowa.

Rodzina wchodziła i widziała kilka ciał?

Tak. Trzy. Ale była prowadzona do konkretnego. Minister Kopacz chciała być pomocna i też się włączyła w te identyfikacje.

Była pierwsza przed rodzinami?

Tak, bo ona znała posłów, polityków, którzy zginęli w katastrofie, i mogła przed rodzinami stwierdzić, czy jest szansa na to, że to ciało pasuje do typów proponowanych przez patomorfologów.

Mówi pan o ciałach, które były w bardzo złym stanie.

Niestety, w paru przypadkach te ciała były tak zniekształcone, że identyfikacja była niemalże niemożliwa. Byłem przekonany, że w takich sytuacjach zostanie pobrany materiał genetyczny, ciało zostanie wysłane do Polski, do któregoś laboratorium, i tam zbadane.

Kto w Moskwie został zidentyfikowany jako pierwszy?

Pierwsza dama Maria Kaczyńska. I ja to strasznie przeżyłem. Byłem przy tej identyfikacji. Jej ciało było w całości, ale twarz była bardzo zniekształcona. Nie było wiadomo, jakie ma znaki szczególne, co miała na sobie, jakie ubranie, jaką biżuterię. Nikt nic nie wiedział. Z pielęgniarzem zaczęliśmy oglądać srebrny pierścionek z wygrawerowanymi dwoma imionami i rokiem 1920. Później się okazało, że to były imiona rodziców pierwszej damy. Mój szef poszedł do minister Kopacz z tym pierścionkiem. Nie wiem kto, ale ktoś zadzwonił do garderobianej prezydentowej, która potwierdziła, że Maria Kaczyńska miała taki pierścionek. Krok po kroku dochodziliśmy do prawdy. I nagle przyszedł Rusek, pociągnął nos prezydentowej do góry…

 I co?

Wszyscy zdrętwieliśmy. On zrozumiał, co zrobił. Chciał pewnie, żeby kształt twarzy był bardziej rozpoznawalny. Ale tego nie robi się tak ostentacyjnie.

Brat Marii Kaczyńskiej to widział?

Na szczęście nie. Byliśmy my, minister Kopacz, polscy prokuratorzy wojskowi. Z drugiej strony czuliśmy dumę, że pomogliśmy rozpoznać pierwszą damę. Każdy z nas z innej opcji politycznej, a jednak dla każdego to było ważne. A potem brat i zięć prezydentowej poprosili o wydanie ubrań Marii Kaczyńskiej i spalili je pod płotem. To było coś symbolicznego.

Pan też identyfikował?

Pomagałem. I my wszyscy pomagaliśmy, bo przecież wielu z tych ludzi znaliśmy z telewizji. Mam wielkie współczucie dla tych rodzin, które wchodziły, były prowadzone do ciała, a okazywało się, że to nie to ciało. I musiały przejść, obejrzeć kilka innych zwłok. Między jednym okazaniem a drugim musiały czasem czekać kilka godzin. I ten dławiący smród. Przerażający. Siedzieliśmy tam cztery doby non stop, w tej zgniliźnie, więc przywykliśmy. Poza tym my jesteśmy medykami. Ale te rodziny… Ci ludzie byli w szoku nie do opisania. Dla młodej kobiety, która jest sama, która w domu zostawiła dziecko, taka sytuacja jest nie do przeżycia. A ciało jej męża było bardzo trudne do zidentyfikowania. Do takich identyfikacji wzrokowych w ogóle nie powinno dojść. Wystarczyłyby przecież badania DNA.

Rosjanie pili alkohol?

Ktoś, kto kroi, kto przemłócił wnętrzności 96 osób, to… Sam widok stosów ciał… Nikt tam pijany nie chodził. Te stosy nie mieściły się w chłodniach. Były pozawijanie w folie. Wyglądały jak takie wielkie cukierki. Na każdym worku była żółta taśma, a na taśmie numer.

A nazwisko?

Nie. Te ciała były poukładane w rzędach, między którymi można było chodzić. Między tymi ciałami były wyznaczone trasy. Jak się szło tymi trasami, to się dochodziło do sal sekcyjnych.

Wiedział pan, że zakazano w Polsce otwierania trumien?

Ja tego zakazu nie słyszałem, tylko ludzie o tym mówili. Wiem, że rodziny po spotkaniach z ministrem Arabskim były wściekłe. Tam powinni być inni ludzie z rządu. Wrzucono minister Kopacz w jakiś straszny wir i jej uwaga rozbiła się na milion rzeczy.

Byliście przy niej?

Jak gladiatorzy. Ale to nie wystarczyło. Rodziny mogły mieć poczucie, że zostały zostawione same sobie. Nas było pięciu, ale nie mieliśmy kompetencji do działania.

Co się stało, że dokumenty dotyczące ofiar są błędne, że prokuratura zarządza kolejne ekshumacje?

W te trumny wsadzano czarne worki. I teraz już nie można uwierzyć, że do tych metalowych trumien wkładano właściwe ciała. Nikt tego nie sprawdzał. Na kanapie wśród tych worków siedziało trzech typków. Coś pili, jedli kanapki z kiełbasą, a potem wstawali i pakowali do trumien.

Kim byli?

Nie wiem. Wtedy byli pakowaczami do trumien. Ale nikt ich nie pilnował. Nie było nadzorców ze strony rosyjskiej, nie widziałem też polskich prokuratorów, którzy dopilnowaliby tego pakowania. Nie wiem, czy ktoś pilnował, jak ciała były wkładane do worków.

A kiedy był nadzór?

Tylko podczas lutowania trumien. Trumna przyjeżdżała otwarta. Ciało było już w worku.

Nie było ciał niezapakowanych?

Kilka było. Ubranych w rzeczy od rodzin. Ciała, które były w workach, miały ubrania na wierzchu.

Rodziny mogły sprawdzić, czyje ciało jest w worku?

Nie. Wcześniej rodzinom obiecano, że ciała będą ubierane. Byłem święcie przekonany, patolodzy też, że w Polsce zostaną przeprowadzone badania genetyczne.

Rosjanie pobierali materiał genetyczny?

Ja nie widziałem. I nie przypominam sobie, żeby ktoś o tym mówił. Proszę pamiętać, że my wszystkiego nie widzieliśmy. Kiedy trumny lakowano, to w sali Rosjanie zrobili granicę polsko-rosyjską. To był kosmos. Po jednej stronie siedziała rosyjska celniczka, po drugiej byliśmy my. Wszyscy. Po zalutowaniu trumna trafiała na polską stronę. Ale rozpętała się kompletna awantura, bo rodziny chciały wkładać do trumien święte obrazki, modlitewniki i różańce. Rosjanie nie chcieli się na to zgodzić. To było straszne, oburzające. Politycy nasi wymogli na Rosjanach, by na to pozwolili. Niech pani pamięta, że to była ceremonia pogrzebowa, ale Rosjanka jakby tego nie rozumiała. A po naszej stronie wszyscy się modlili.

Kto przybijał tabliczki do trumien?

Rosjanie, ale one były przykręcane, a nie przybijane. I robiono to porządnie. Nie wiem, czy mogły się odczepić. Ale teraz to ja nie mam pewności, czy w tych trumnach nie ma worków wypchanych trocinami albo jeszcze czymś innym. Tam było pięć stołów sekcyjnych, a po bokach kawałki ciał do niczego niepasujące.

Artykuł został opublikowany w 41/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.