Jak w II RP przedsiębiorcy zmagali się z biurokracją, fiskalizmem i korupcją
Polska jest jedną wielką kasą chorych. (...) Z tem trzeba zerwać. Przemysł musi się przebudować. Gałęzie budowane w warunkach cieplarnianych powinny się zlikwidować. (...) Sam rynek wskaże kierunki rozwoju i proporcje, w których poszczególne działy będą się mogły rozwijać" - pisał w 1931 r. Adam Heydel, jeden z głównych przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomicznej. Upowszechniony wizerunek Polski międzywojennej jako państwa sprzyjającego gospodarce kapitalistycznej odbiega od rzeczywistości. Przedsiębiorcy w II RP zmagali się z wysokimi podatkami, rozrośniętą biurokracją oraz protekcjonizmem, jakim otaczano liczne przedsiębiorstwa państwowe. Najlepiej rozumieli to ci, którym mimo wszystko udało się odnieść spektakularny sukces.
Pokonać Siemensa
"O ile firma ma kapitał 100 tys. zł i zarobi 10 proc. zysku, płaci 7 proc. podatku. Ale jeśli powiększy kapitał do 2 mln zł, to podatek wyniesie już 35 proc. To przestaje być podatkiem, a zaczyna być grzywną!" - w ten sposób podczas Zjazdu Elektryków Polskich w 1937 r. Kazimierz Szpotański wypominał rządowi absurdy fiskalne. Kariera Szpotańskiego, jednego z pionierów polskiego przemysłu elektrotechnicznego, była urzeczywistnieniem snu o sukcesie. Rozpoczynał przed I wojną światową, pracując jako inżynier w zakładach Siemensa w Rydze i Charkowie. Jego jedynym kapitałem były wówczas talent organizacyjny oraz solidne wykształcenie.
W 1918 r. uruchomił w Warszawie, w dwupokojowym lokalu przy ulicy Mirowskiej, własny zakład produkcji sprzętu elektrycznego. Zatrudnił w nim dwie osoby. Dwadzieścia lat później dawał już pracę stu inżynierom oraz 1100 robotnikom. Zwyciężył w bezwzględnej walce z silniejszymi rywalami. Pokonał na polskim rynku nie tylko potężną rodzimą firmę Kleinmanna oraz Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne, ale i swego dawnego pracodawcę - potężnego Siemensa. Zdawał sobie sprawę z tego, że niewielu przedsiębiorców odniesie sukces, jeśli nie zostaną przełamane ograniczenia fiskalne i biurokratyczne, nakładane przez państwo na gospodarkę. Dlatego zaangażował się w walkę o obniżenie podatków, ale w tej dziedzinie nie udało mu się osiągnąć tyle, ile zdobył w grze rynkowej. Przetrwała legenda Szpotańskiego, który ma dziś w Warszawie swoją ulicę, a Stowarzyszenie Elektryków Polskich przyznaje nagrodę jego imienia.
Midas międzywojnia
"Jak przycisnąć ludzi do muru, żeby wskazali polskiego kapitalistę z prawdziwego zdarzenia, to wszyscy powiedzą: Falter" - mawiał Marian Szydłowski, dyrektor Lewiatana, związku skupiającego przedwojenną elitę polskiego przemysłu i finansów. Alfred Falter pierwsze duże pieniądze zarobił jeszcze u progu niepodległości. W latach 30., będąc u szczytu kariery, zarządzał kilkudziesięcioma przedsiębiorstwami reprezentującymi zawrotny jak na warunki II RP kapitał w wysokości 350 mln zł (w budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego państwo zainwestowało 400 mln zł). Mówiono, że Falter jest jak mityczny Midas - przedsięwzięcia, w które się angażował, zawsze przynosiły zysk. Był jednym z nielicznych polskich przemysłowców okresu II RP, którego nazwisko wymieniano w międzynarodowych leksykonach gospodarczych.
Falter inwestował przede wszystkim w przemysł węglowy i hutniczy, z powodzeniem rywalizując z niemieckimi przedsiębiorcami. Był głównym udziałowcem i prezesem Związku Kopalń Górnośląskich Robur. Stale jednak szukał nowych pól inwestowania i pomnażania kapitału. W Warszawie kupował nieruchomości, a w 1928 r. zainteresował się transportem morskim i założył intratne przedsiębiorstwo żeglugowe Polskarob. Flota Faltera składała się z siedmiu masowców noszących nazwę "Robur" z kolejnymi numerami. Po wybuchu II wojny światowej Niemcy próbowali przejąć jego statki znajdujące się w neutralnych portach. Falterowi udało się je uratować i wydzierżawić za spore pieniądze Anglikom. Dzięki temu stał się największym podatnikiem rządu emigracyjnego, w którym zresztą przez pewien czas pełnił funkcję wiceministra skarbu.
Kiedy w 1924 r. premier Władysław Grabski stworzył Bank Polski, Falter znalazł się w jego władzach i zasiadał w nich aż do wybuchu wojny. Na tym stanowisku zmagał się z niekompetencją rządzących piłsudczyków. Wielu z nich wierzyło, że gospodarką można dyrygować jak wojskiem. Późniejszy premier Felicjan Sławoj-Składkowski jeszcze jako komisarz miasta Warszawy był zdumiony, gdy po wydaniu Bankowi Polskiemu "rozkazu" ustabilizowania złotego dowiedział się, że będą do tego potrzebne środki dewizowe.
Papież liberalizmu
Stefana Przanowskiego jedna z międzywojennych gazet ochrzciła mianem papieża polskiego liberalizmu. Był znany przede wszystkim jako polityk. W latach 1920-1921 kierował Ministerstwem Przemysłu i Handlu, próbując ze zmiennym szczęściem wprowadzać do polskiej gospodarki wolnorynkowe reguły gry. Po nieudanej próbie sformowania rządu w 1922 r. wrócił do biz-nesu, w którym okazał się znacznie skuteczniejszy niż w świecie polityki. Nie zrezygnował jednak z walki o liberalizację polskiej gospodarki. Jego dziełem było kilkadziesiąt zjazdów przemysłowców oraz konferencji, na których przekonywał przedstawicieli kolejnych rządów do ograniczenia etatyzmu. Był wśród nich premier Kazimierz Bartel.
"Nawet gdy nie ma wolnego rynku, trzeba produkować, jakby był" - brzmiała dewiza Przanowskiego, który porównywał sytuację polskich przedsiębiorców do tańca ze związanymi nogami. Podobnie jak Szpotański zaczynał on karierę z kapitałem w postaci dyplomu politechniki w Karlsruhe. W 1913 r. wszedł do zarządu warszawskiego przedsiębiorstwa przemysłu metalowego Norblin, a w II RP został jego dyrektorem oraz prezesem. Dzięki wiedzy i trafnym decyzjom Przanowskiego Norblin stał się jednym z największych przedsiębiorstw branży metalowej w Europie. Przanowski, nazywany rekinem finansowym, u schyłku lat 30. zasiadał we władzach dwunastu wielkich przedsiębiorstw dysponujących kapitałem w wysokości prawie 300 mln zł.
Po nitce do kapitału
Po I wojnie światowej potęga Łodzi jako ośrodka przemysłu włókienniczego należała już do przeszłości. Polski Manchester pozbawiony rosyjskiego rynku i zmagający się z wysokim bezrobociem był dla wielu ekonomistów przykładem miasta bez przyszłości. O tym, że nadal można tam było robić wielkie pieniądze, przekonali współczesnych bracia Karol i Emil Eisertowie, przedstawiciele rodziny, która u progu I wojny światowej dopiero dobijała się o miejsce w elicie łódzkiego przemysłu.
Pierwszy z nich jeszcze na przełomie wieków doprowadził przejęte po ojcu tkalnie do rozkwitu, pomnażając w latach 1890-1914 swój kapitał z 55 tys. rubli do prawie 3 mln rubli. Po I wojnie światowej, podczas której jego fabryka została zrujnowana, Karol Eisert postawił wszystko na jedną kartę: zaciągnął olbrzymi kredyt i zmienił profil produkcji. W końcu lat 20. firma Eiserta wyszła z długów i przynosiła roczny zysk w wysokości 10 mln zł. Część tych pieniędzy zainwestowano w zakłady metalowe budowane w ramach COP. Sukcesy odnosił także Emil, brat Karola, współwłaściciel Zakładów Przemysłowych Emil Eisert i bracia Schweikert, dominujących na rynku wyrobów pończoszniczych i koronkarskich.
Tajemnicą sukcesu większości międzywojennych przedsiębiorców milionerów była umiejętność błyskawicznego dostosowania profilu produkcji do powojennych potrzeb rynku. Wytwarzane przez nich towary słynęły z wysokiej jakości, a kadrę zarządzającą ich firm tworzyli ludzie dynamiczni, mający wysokie kwalifikacje. Przeciwnikiem tych ludzi - oprócz konkurencji i słabej koniunktury - bywało często państwo. Urzędników skarbowych było w II RP prawie 20 tys. (niewiele mniej niż policjantów), a przepisy fiskalne zmieniały się jak w kalejdoskopie, doprowadzając do takich absurdów jak podwójne opodatkowanie towarów i usług. Pod tym względem do dziś niewiele się zmieniło.
Przemysław Waingertner
Pokonać Siemensa
"O ile firma ma kapitał 100 tys. zł i zarobi 10 proc. zysku, płaci 7 proc. podatku. Ale jeśli powiększy kapitał do 2 mln zł, to podatek wyniesie już 35 proc. To przestaje być podatkiem, a zaczyna być grzywną!" - w ten sposób podczas Zjazdu Elektryków Polskich w 1937 r. Kazimierz Szpotański wypominał rządowi absurdy fiskalne. Kariera Szpotańskiego, jednego z pionierów polskiego przemysłu elektrotechnicznego, była urzeczywistnieniem snu o sukcesie. Rozpoczynał przed I wojną światową, pracując jako inżynier w zakładach Siemensa w Rydze i Charkowie. Jego jedynym kapitałem były wówczas talent organizacyjny oraz solidne wykształcenie.
W 1918 r. uruchomił w Warszawie, w dwupokojowym lokalu przy ulicy Mirowskiej, własny zakład produkcji sprzętu elektrycznego. Zatrudnił w nim dwie osoby. Dwadzieścia lat później dawał już pracę stu inżynierom oraz 1100 robotnikom. Zwyciężył w bezwzględnej walce z silniejszymi rywalami. Pokonał na polskim rynku nie tylko potężną rodzimą firmę Kleinmanna oraz Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne, ale i swego dawnego pracodawcę - potężnego Siemensa. Zdawał sobie sprawę z tego, że niewielu przedsiębiorców odniesie sukces, jeśli nie zostaną przełamane ograniczenia fiskalne i biurokratyczne, nakładane przez państwo na gospodarkę. Dlatego zaangażował się w walkę o obniżenie podatków, ale w tej dziedzinie nie udało mu się osiągnąć tyle, ile zdobył w grze rynkowej. Przetrwała legenda Szpotańskiego, który ma dziś w Warszawie swoją ulicę, a Stowarzyszenie Elektryków Polskich przyznaje nagrodę jego imienia.
Midas międzywojnia
"Jak przycisnąć ludzi do muru, żeby wskazali polskiego kapitalistę z prawdziwego zdarzenia, to wszyscy powiedzą: Falter" - mawiał Marian Szydłowski, dyrektor Lewiatana, związku skupiającego przedwojenną elitę polskiego przemysłu i finansów. Alfred Falter pierwsze duże pieniądze zarobił jeszcze u progu niepodległości. W latach 30., będąc u szczytu kariery, zarządzał kilkudziesięcioma przedsiębiorstwami reprezentującymi zawrotny jak na warunki II RP kapitał w wysokości 350 mln zł (w budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego państwo zainwestowało 400 mln zł). Mówiono, że Falter jest jak mityczny Midas - przedsięwzięcia, w które się angażował, zawsze przynosiły zysk. Był jednym z nielicznych polskich przemysłowców okresu II RP, którego nazwisko wymieniano w międzynarodowych leksykonach gospodarczych.
Falter inwestował przede wszystkim w przemysł węglowy i hutniczy, z powodzeniem rywalizując z niemieckimi przedsiębiorcami. Był głównym udziałowcem i prezesem Związku Kopalń Górnośląskich Robur. Stale jednak szukał nowych pól inwestowania i pomnażania kapitału. W Warszawie kupował nieruchomości, a w 1928 r. zainteresował się transportem morskim i założył intratne przedsiębiorstwo żeglugowe Polskarob. Flota Faltera składała się z siedmiu masowców noszących nazwę "Robur" z kolejnymi numerami. Po wybuchu II wojny światowej Niemcy próbowali przejąć jego statki znajdujące się w neutralnych portach. Falterowi udało się je uratować i wydzierżawić za spore pieniądze Anglikom. Dzięki temu stał się największym podatnikiem rządu emigracyjnego, w którym zresztą przez pewien czas pełnił funkcję wiceministra skarbu.
Kiedy w 1924 r. premier Władysław Grabski stworzył Bank Polski, Falter znalazł się w jego władzach i zasiadał w nich aż do wybuchu wojny. Na tym stanowisku zmagał się z niekompetencją rządzących piłsudczyków. Wielu z nich wierzyło, że gospodarką można dyrygować jak wojskiem. Późniejszy premier Felicjan Sławoj-Składkowski jeszcze jako komisarz miasta Warszawy był zdumiony, gdy po wydaniu Bankowi Polskiemu "rozkazu" ustabilizowania złotego dowiedział się, że będą do tego potrzebne środki dewizowe.
Papież liberalizmu
Stefana Przanowskiego jedna z międzywojennych gazet ochrzciła mianem papieża polskiego liberalizmu. Był znany przede wszystkim jako polityk. W latach 1920-1921 kierował Ministerstwem Przemysłu i Handlu, próbując ze zmiennym szczęściem wprowadzać do polskiej gospodarki wolnorynkowe reguły gry. Po nieudanej próbie sformowania rządu w 1922 r. wrócił do biz-nesu, w którym okazał się znacznie skuteczniejszy niż w świecie polityki. Nie zrezygnował jednak z walki o liberalizację polskiej gospodarki. Jego dziełem było kilkadziesiąt zjazdów przemysłowców oraz konferencji, na których przekonywał przedstawicieli kolejnych rządów do ograniczenia etatyzmu. Był wśród nich premier Kazimierz Bartel.
"Nawet gdy nie ma wolnego rynku, trzeba produkować, jakby był" - brzmiała dewiza Przanowskiego, który porównywał sytuację polskich przedsiębiorców do tańca ze związanymi nogami. Podobnie jak Szpotański zaczynał on karierę z kapitałem w postaci dyplomu politechniki w Karlsruhe. W 1913 r. wszedł do zarządu warszawskiego przedsiębiorstwa przemysłu metalowego Norblin, a w II RP został jego dyrektorem oraz prezesem. Dzięki wiedzy i trafnym decyzjom Przanowskiego Norblin stał się jednym z największych przedsiębiorstw branży metalowej w Europie. Przanowski, nazywany rekinem finansowym, u schyłku lat 30. zasiadał we władzach dwunastu wielkich przedsiębiorstw dysponujących kapitałem w wysokości prawie 300 mln zł.
Po nitce do kapitału
Po I wojnie światowej potęga Łodzi jako ośrodka przemysłu włókienniczego należała już do przeszłości. Polski Manchester pozbawiony rosyjskiego rynku i zmagający się z wysokim bezrobociem był dla wielu ekonomistów przykładem miasta bez przyszłości. O tym, że nadal można tam było robić wielkie pieniądze, przekonali współczesnych bracia Karol i Emil Eisertowie, przedstawiciele rodziny, która u progu I wojny światowej dopiero dobijała się o miejsce w elicie łódzkiego przemysłu.
Pierwszy z nich jeszcze na przełomie wieków doprowadził przejęte po ojcu tkalnie do rozkwitu, pomnażając w latach 1890-1914 swój kapitał z 55 tys. rubli do prawie 3 mln rubli. Po I wojnie światowej, podczas której jego fabryka została zrujnowana, Karol Eisert postawił wszystko na jedną kartę: zaciągnął olbrzymi kredyt i zmienił profil produkcji. W końcu lat 20. firma Eiserta wyszła z długów i przynosiła roczny zysk w wysokości 10 mln zł. Część tych pieniędzy zainwestowano w zakłady metalowe budowane w ramach COP. Sukcesy odnosił także Emil, brat Karola, współwłaściciel Zakładów Przemysłowych Emil Eisert i bracia Schweikert, dominujących na rynku wyrobów pończoszniczych i koronkarskich.
Tajemnicą sukcesu większości międzywojennych przedsiębiorców milionerów była umiejętność błyskawicznego dostosowania profilu produkcji do powojennych potrzeb rynku. Wytwarzane przez nich towary słynęły z wysokiej jakości, a kadrę zarządzającą ich firm tworzyli ludzie dynamiczni, mający wysokie kwalifikacje. Przeciwnikiem tych ludzi - oprócz konkurencji i słabej koniunktury - bywało często państwo. Urzędników skarbowych było w II RP prawie 20 tys. (niewiele mniej niż policjantów), a przepisy fiskalne zmieniały się jak w kalejdoskopie, doprowadzając do takich absurdów jak podwójne opodatkowanie towarów i usług. Pod tym względem do dziś niewiele się zmieniło.
Przemysław Waingertner
Gospodarcze plagi II RP |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 7/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.