Kiedy pierwszy napotkany pilot japoński próbował odrąbać mi ogon maszyny własnym śmigłem, ryzykując oczywistą śmiercią, zacząłem być ostrożniejszy – wspominał Witold Urbanowicz, jedyny polski żołnierz, który 70 lat temu walczył z Japonią.
Jest pan najmniejszą armią, jaka kiedykolwiek istniała. O ile wiem, jest pan jedynym Polakiem, który czynnie wydał wojnę Japonii. Chciałem więc zobaczyć pana przed pańskim odlotem i życzyć good luck” – powiedział do pilota Witolda Urbanowicza dowódca amerykańskiego lotnictwa gen. Henry Arnold. Jak to się stało, że bohater bitwy o Anglię został jednoosobowym polskim korpusem ekspedycyjnym na Dalekim Wschodzie?
Kiedy 7 grudnia 1941 r. marynarka wojenna Japonii zaatakowała Pearl Harbor, relacje polskiego emigracyjnego rządu w Londynie z Krajem Kwitnącej Wiśni były przyjazne. W japońskich placówkach dyplomatycznych w Sztokholmie i Berlinie pracowali oficerowie polskiego wywiadu wojskowego, specjaliści od Związku Radzieckiego. Dzięki stworzonej przez nich sieci polsko-japońskich kontaktów powstał bezpieczny kanał przerzutu pieniędzy i dokumentów między Londynem a podziemiem w okupowanej Polsce. Kiedy więc Wielka Brytania jako sojusznik Stanów Zjednoczonych wypowiedziała wojnę Japonii i postanowiła do tego zmusić również rząd RP, spotkało się to z wyjątkową niechęcią Polaków. Ostatecznie wojna została wypowiedziana 11 grudnia, w tym samym dniu, w którym Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym. Zaskakująca była jednak reakcja Japończyków. „Wyzwania Polaków nie przyjmujemy. Polacy, bijąc się o swoją wolność, wypowiedzieli nam wojnę pod presją Wielkiej Brytanii” – odpowiedział na polską notę premier Japonii Hideki Tōjō.
Misja Urbanowicza
Przez kolejne dwa lata w wojnie polsko-japońskiej nie padł ani jeden strzał. Sytuacja się zmieniła, gdy do Stanów Zjednoczonych przyjechał as polskiego lotnictwa myśliwskiego 34-letni Witold Urbanowicz, jeden z najlepszych pilotów II wojny światowej. W Wielkiej Brytanii walczył od początku sierpnia 1940 r., w czasie bitwy o Anglię zestrzelił 17 samolotów, co było drugim wynikiem wśród Polaków (po Stanisławie Skalskim). Jako jedyny trafił cztery niemieckie samoloty jednego dnia, i to dwukrotnie. Przez pewien czas Urbanowicz dowodził nawet Dywizjonem 303, jednak jego trudny charakter spowodował serię konfliktów ze zwierzchnikami. Ci postanowili się pozbyć krnąbrnego pilota, wysyłając go do USA z serią odczytów dla Polonii. Ostatecznie zaopiekował się nim sam gen. Władysław Sikorski, wówczas premier rządu RP i naczelny wódz Polskich Sił Zbrojnych. W listopadzie 1942 r. Urbanowicz znalazł się w składzie polskiej delegacji, której celem było spotkanie Sikorskiego z prezydentem Rooseveltem. Potem miał pozostać w USA jako attaché wojskowy przy ambasadzie RP w Waszyngtonie.
Praca w dyplomacji nie była jednak marzeniem Urbanowicza. W Stanach Zjednoczonych Polak szybko nawiązał kontakty w światku wojskowych pilotów. Poznał członków legendarnej Amerykańskiej Grupy Ochotniczej na Dalekim Wschodzie zwanej Latającymi Tygrysami. Jej twórcą i dowódcą był 49-letni gen. Claire Chennault. Oddział był dość niezwykły: powstał jeszcze przed atakiem na Pearl Harbor, samoloty miały oznaczenia chińskie, a piloci, zatrudnieni oficjalnie jako instruktorzy przez amerykańską firmę CAMCO montującą samoloty Curtiss P-40 (na nich latali), byli w rzeczywistości doskonale opłacanymi najemnikami, których zadaniem była obrona Chin przed armią japońską. Miesięczne wynagrodzenie Latających Tygrysów wynosiło 600 dolarów (równowartość obecnych 7 tys. dolarów), a premia za zestrzelenie lub zniszczenie na ziemi samolotu wroga – 500 dolarów. Dla takiego asa myśliwskiego jak Urbanowicz była to szansa zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. Wkrótce też się postarał o oficjalne zaproszenie od gen. Chennaulta.
Sikorski nie był zadowolony, ale w końcu widząc determinację pilota, machnął ręką. Stanęło na tym, że jeżeli Urbanowicz wykona planowane dla niego w USA zadania i przygotuje szczegółowe sprawozdanie dla rządu RP, będzie mógł jechać do Azji. Przez kolejne dziesięć miesięcy pilot odbywał staże w Air Transport Command (Dowództwo Transportu Lotniczego), poznawał różne typy maszyn (większość nauczył się pilotować), analizował też raporty przysyłane do Departamentu Wojny USA przez wywiad Armii Krajowej. Z racji stanowiska musiał również brać udziałw dyplomatycznych rautach, które złośliwie podsumowywał: „Spotkałem ludzi, którzy nie mieli żadnych kwalifikacji do tego rodzaju służby, nawet znajomości języków. Podstawą ich obecności w korpusie dyplomatycznym była przynależność do partii politycznej, która akurat dzierżyła rządy w ich krajach, lub przysługa ustosunkowanego kuzyna”. Pod koniec września 1943 r. czas „zesłania” do dyplomacji się zakończył. Dwa dni po otrzymaniu oficjalnego przydziału do 14. Floty Powietrznej Stanów Zjednoczonych Urbanowicz był już na pokładzie transportowego DC-4 w drodze do Azji. 11 października 1943 r. wylądował w Kunming w Chinach.
Tu walczy się inaczej
Gdy dotarł do Azji, Amerykańska Grupa Ochotnicza formalnie już nie istniała. Po ataku na Pearl Harbor oddział rozformowano, a zadania najemników przejęły regularne jednostki amerykańskiego lotnictwa. Wraz z gen. Chennaultem przeszło do nich kilku byłych ochotników, tworząc trzon 23. Grupy Myśliwskiej. To miała być kontynuatorka tradycji Latających Tygrysów, którzy zamknęli bilans walk z Japonią 297 zestrzelonymi samolotami wroga. W tej właśnie grupie miał walczyć Witold Urbanowicz.
Przybycie polskiego pilota ucieszyło gen. Chennaulta, podobnie jak przywiezione przez niego z USA skrzynki burbona. Po wystawnej kolacji oficerowie zaczęli wymieniać informacje na temat technik walk lotniczych w Europie i Azji. Generał uprzedzał, że Japończycy dysponują o wiele lepszymi samolotami myśliwskimi i dużą przewagą liczebną. Amerykańskie curtissy P-40, konstrukcji z 1938 r., miały mocne silniki i dobre opancerzenie, ale były ciężkie, mało zwrotne i powoli się wznosiły. Japońskie mitsubishi zero były natomiast maszynami wyjątkowo zwinnymi i szybkimi, a także znacznie lepiej uzbrojonymi. Ucieczka przed nimi była możliwa w zasadzie tylko w locie nurkowym. Major Urbanowicz liczył tu na swoje doświadczenie, nie brał jednak pod uwagę specyficznej techniki walki Japończyków. Było to w końcu pierwsze spotkanie Polaka z prawdziwymi kamikadze.
Po latach tak to wspominał: „Przed odlotem do Chin opowiadano mi wiele o myśliwcach japońskich, o ich specyficznym podejściu do walki, o fanatyzmie, odwadze, krańcowej pogardzie śmierci. Także o tym, że w sytuacjach ostatecznych mają zwyczaj pakować się razem z maszyną w pierwszy napotkany samolot przeciwnika. Przyzwyczajony do walk z myśliwcami niemieckimi, przyjmowałem te relacje z pewną dozą sceptycyzmu. Najodważniejszy nawet i najbardziej zażarty wycofywał się z walki, jeśli nie miał szans, wystrzelał amunicję lub kończyła mu się benzyna. Myśmy także inaczej nie postępowali. Ostatecznie każdy ma jakiś instynkt samozachowawczy i szczyptę rozsądku. Mój sceptycyzm stopniał, gdy zobaczyłem maszyny z czerwonymi kołami na skrzydłach i kadłubie wyczyniające przedziwne piruety w powietrzu i pchające się do walki tak bezpardonowo, że należało uważać, aby w pierwszej minucie nie zakończyć zderzeniem. Kiedy pierwszy napotkany pilot japoński, wijąc się konwulsyjnie w powietrzu, zaszedł mnie od tyłu i próbował odrąbać mi ogon maszyny własnym śmigłem, ryzykując oczywistą śmierć, zacząłem być ostrożniejszy. Tu naprawdę obowiązywały inne prawidła walki”.
Urbanowicz szybko jednak spostrzegł, że pragnienie bohaterskiej śmierci odbiera przeciwnikom zdolność zimnej kalkulacji. W czasie jednej wyprawy, której celem była osłona amerykańskich bombowców atakujących japońskie cele na terytorium Wietnamu, liczący 16 maszyn dywizjon Urbanowicza został zaatakowany przez ponaddwukrotnie większą liczbę myśliwców wroga. Z walki wyszedł jednak obronną ręką. „Pierwsza fala ataku przeszła przez szyk, nie rozbijając go. Ale to nie był zwykły atak myśliwski: oni się po prostu walą na nasze maszyny. Jest rozkaz trzymania się w szyku, ale nerwy nie wytrzymują. Druga fala japońskich maszyn rozbija nasz szyk. Robi się nieprawdopodobny bałagan, każdy walczy teraz o własne życie. Serie pojedynków. Myślę przeraźliwie jasno i chłodno. Tamci popełnili kardynalny błąd taktyczny, a mieli wszystkie atuty. Powinni byli podzielić się na dwie grupy: atak i cierpliwą rezerwę. Ci pierwsi rozbiliby nasz szyk, rezerwa by nas wykończyła. Ale nie wytrzymali, szurnęli kupą, a teraz sobie przeszkadzają w walce. Więc są szanse. Ostatecznie spełniamy zadanie: związaliśmy ich” – wspominał po latach w książce „Latające Tygrysy”, podsumowując: „Wolałem jednak walkę z Niemcami, którzy byli mniej natrętni niż Japończycy, marzący o śmierci w walce i zostaniu bohaterami narodowymi. Ja takich wysokich ambicji nie miałem. Chciałem wrócić żywy do bazy, zdać raport gen. Chennaultowi, napisać list do żony, przespać się i zagrać wieczorem w madżonga”.
Wojna szesnastoletnia
Oprócz eskortowania bombowców misje 23. Grupy obejmowały ataki z powietrza na japońską piechotę i kawalerię, szczególnie w czasie zaciętych walk o miasto Czangde. Jednym z najniebezpieczniejszych zadań były loty rozpoznawcze nad japońskie lotniska myśliwskie. „W języku mniej urzędowym znaczyło to: lecicie we dwójkę w głąb obcego terytorium i prowokujecie kilka gniazd os, aby je policzyć i przyjrzeć się im” – komentował ironicznie Urbanowicz. Standardowym wyposażeniem takiej misji były: mały kompas w spince kołnierzyka, drukowana na jedwabiu mapa, zapałki, nóż, dwa pistolety i 300 sztuk amunicji, a także stalowa bransoletka z wojskowym numerem. „Niewiele to pomaga w dżungli, ale przynajmniej Czerwony Krzyż miałby okazję identyfikacji moich ogryzionych resztek” – zanotował pilot.
Major Urbanowicz ani razu nie został trafiony, uratował natomiast życie swojemu amerykańskiemu koledze mjr. Richardsonowi, któremu zestrzelił „z ogona” dwa japońskie mitsubishi zero. List z podziękowaniem za ten wyczyn przysłał mu sam gen. Arnold. W sumie od października do końca grudnia 1943 r. Witold Urbanowicz zniszczył 11 samolotów wroga, za co został udekorowany amerykańskim Air Medal oraz chińskim Krzyżem Lotniczym. Po trzech miesiącach walk z Japończykami wrócił do Wielkiej Brytanii, skąd znów jako attaché lotniczy trafił do polskiej ambasady w Waszyngtonie, gdzie przebywał do końca wojny.
W lipcu 1945 r. już w stopniu pułkownika przyjechał przez okupowane Niemcy do Polski. Natychmiast został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Zwolniony dzięki amerykańskim interwencjom z najwyższego szczebla, wrócił do USA i osiadł z rodziną w Nowym Jorku, gdzie pracował przez wiele lat jako pilot, kontroler i konsultant w liniach lotniczych. Nie był to jednak koniec prowadzonej przez niego wojny. Dopiero 8 lutego 1957 r. w Nowym Jorku spotkali się ówczesny minister spraw zagranicznych PRL Józef Winiewicz i japoński ambasador przy ONZ Toshikazu Kase, by podpisać układ o przywróceniu normalnych stosunków między Polską i Japonią. Dokument zakończył trwający od 16 lat stan wojny między oboma krajami: jednej z najdłuższych, a jednocześnie najmniej krwawej i do tego prowadzonej jednostronnie przez Polskę. Jedyny żołnierz tej wojny, pilot Witold Urbanowicz, awansowany pod koniec życia do stopnia generała Wojska Polskiego, zmarł w wieku 88 lat w szpitalu dla amerykańskich weteranów wojennych na Manhattanie w 1996 r.
W obronie Hongkongu i Harbinu
W wojnie z Japonią brali też udział Polacy, którzy nie byli żołnierzami. W Boże Narodzenie 1941 r. w czasie obrony Fortu Stanley przez oddziały obrony cywilnej Hongkongu zginęli Zygmunt Kossakowski i Władysław Rudolf, a Jan Solecki i Tadeusz Żołędowski dostali się do niewoli (wyszli z niej w 1945 r.). Przed japońskim atakiem wszyscy czterej byli studentami uniwersytetu w Hongkongu. Z kolei 18 sierpnia 1945 r. w powstaniu przeciwko Japończykom w Harbinie na północy Chin wzięło udział 116 polskich ochotników dowodzonych przez Bronisława Stefanowicza. W większości byli to pracownicy ochrony Kolei Wschodniochińskiej, zbudowanej pod koniec XIX w. przy dużym udziale Polaków tworzących w Harbinie jedno z największych skupisk polonijnych na terenie Azji.
Artykuł ukazał się w numerze 48/2013 tygodnika "Wprost"
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .
Kiedy 7 grudnia 1941 r. marynarka wojenna Japonii zaatakowała Pearl Harbor, relacje polskiego emigracyjnego rządu w Londynie z Krajem Kwitnącej Wiśni były przyjazne. W japońskich placówkach dyplomatycznych w Sztokholmie i Berlinie pracowali oficerowie polskiego wywiadu wojskowego, specjaliści od Związku Radzieckiego. Dzięki stworzonej przez nich sieci polsko-japońskich kontaktów powstał bezpieczny kanał przerzutu pieniędzy i dokumentów między Londynem a podziemiem w okupowanej Polsce. Kiedy więc Wielka Brytania jako sojusznik Stanów Zjednoczonych wypowiedziała wojnę Japonii i postanowiła do tego zmusić również rząd RP, spotkało się to z wyjątkową niechęcią Polaków. Ostatecznie wojna została wypowiedziana 11 grudnia, w tym samym dniu, w którym Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym. Zaskakująca była jednak reakcja Japończyków. „Wyzwania Polaków nie przyjmujemy. Polacy, bijąc się o swoją wolność, wypowiedzieli nam wojnę pod presją Wielkiej Brytanii” – odpowiedział na polską notę premier Japonii Hideki Tōjō.
Misja Urbanowicza
Przez kolejne dwa lata w wojnie polsko-japońskiej nie padł ani jeden strzał. Sytuacja się zmieniła, gdy do Stanów Zjednoczonych przyjechał as polskiego lotnictwa myśliwskiego 34-letni Witold Urbanowicz, jeden z najlepszych pilotów II wojny światowej. W Wielkiej Brytanii walczył od początku sierpnia 1940 r., w czasie bitwy o Anglię zestrzelił 17 samolotów, co było drugim wynikiem wśród Polaków (po Stanisławie Skalskim). Jako jedyny trafił cztery niemieckie samoloty jednego dnia, i to dwukrotnie. Przez pewien czas Urbanowicz dowodził nawet Dywizjonem 303, jednak jego trudny charakter spowodował serię konfliktów ze zwierzchnikami. Ci postanowili się pozbyć krnąbrnego pilota, wysyłając go do USA z serią odczytów dla Polonii. Ostatecznie zaopiekował się nim sam gen. Władysław Sikorski, wówczas premier rządu RP i naczelny wódz Polskich Sił Zbrojnych. W listopadzie 1942 r. Urbanowicz znalazł się w składzie polskiej delegacji, której celem było spotkanie Sikorskiego z prezydentem Rooseveltem. Potem miał pozostać w USA jako attaché wojskowy przy ambasadzie RP w Waszyngtonie.
Praca w dyplomacji nie była jednak marzeniem Urbanowicza. W Stanach Zjednoczonych Polak szybko nawiązał kontakty w światku wojskowych pilotów. Poznał członków legendarnej Amerykańskiej Grupy Ochotniczej na Dalekim Wschodzie zwanej Latającymi Tygrysami. Jej twórcą i dowódcą był 49-letni gen. Claire Chennault. Oddział był dość niezwykły: powstał jeszcze przed atakiem na Pearl Harbor, samoloty miały oznaczenia chińskie, a piloci, zatrudnieni oficjalnie jako instruktorzy przez amerykańską firmę CAMCO montującą samoloty Curtiss P-40 (na nich latali), byli w rzeczywistości doskonale opłacanymi najemnikami, których zadaniem była obrona Chin przed armią japońską. Miesięczne wynagrodzenie Latających Tygrysów wynosiło 600 dolarów (równowartość obecnych 7 tys. dolarów), a premia za zestrzelenie lub zniszczenie na ziemi samolotu wroga – 500 dolarów. Dla takiego asa myśliwskiego jak Urbanowicz była to szansa zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. Wkrótce też się postarał o oficjalne zaproszenie od gen. Chennaulta.
Sikorski nie był zadowolony, ale w końcu widząc determinację pilota, machnął ręką. Stanęło na tym, że jeżeli Urbanowicz wykona planowane dla niego w USA zadania i przygotuje szczegółowe sprawozdanie dla rządu RP, będzie mógł jechać do Azji. Przez kolejne dziesięć miesięcy pilot odbywał staże w Air Transport Command (Dowództwo Transportu Lotniczego), poznawał różne typy maszyn (większość nauczył się pilotować), analizował też raporty przysyłane do Departamentu Wojny USA przez wywiad Armii Krajowej. Z racji stanowiska musiał również brać udziałw dyplomatycznych rautach, które złośliwie podsumowywał: „Spotkałem ludzi, którzy nie mieli żadnych kwalifikacji do tego rodzaju służby, nawet znajomości języków. Podstawą ich obecności w korpusie dyplomatycznym była przynależność do partii politycznej, która akurat dzierżyła rządy w ich krajach, lub przysługa ustosunkowanego kuzyna”. Pod koniec września 1943 r. czas „zesłania” do dyplomacji się zakończył. Dwa dni po otrzymaniu oficjalnego przydziału do 14. Floty Powietrznej Stanów Zjednoczonych Urbanowicz był już na pokładzie transportowego DC-4 w drodze do Azji. 11 października 1943 r. wylądował w Kunming w Chinach.
Tu walczy się inaczej
Gdy dotarł do Azji, Amerykańska Grupa Ochotnicza formalnie już nie istniała. Po ataku na Pearl Harbor oddział rozformowano, a zadania najemników przejęły regularne jednostki amerykańskiego lotnictwa. Wraz z gen. Chennaultem przeszło do nich kilku byłych ochotników, tworząc trzon 23. Grupy Myśliwskiej. To miała być kontynuatorka tradycji Latających Tygrysów, którzy zamknęli bilans walk z Japonią 297 zestrzelonymi samolotami wroga. W tej właśnie grupie miał walczyć Witold Urbanowicz.
Przybycie polskiego pilota ucieszyło gen. Chennaulta, podobnie jak przywiezione przez niego z USA skrzynki burbona. Po wystawnej kolacji oficerowie zaczęli wymieniać informacje na temat technik walk lotniczych w Europie i Azji. Generał uprzedzał, że Japończycy dysponują o wiele lepszymi samolotami myśliwskimi i dużą przewagą liczebną. Amerykańskie curtissy P-40, konstrukcji z 1938 r., miały mocne silniki i dobre opancerzenie, ale były ciężkie, mało zwrotne i powoli się wznosiły. Japońskie mitsubishi zero były natomiast maszynami wyjątkowo zwinnymi i szybkimi, a także znacznie lepiej uzbrojonymi. Ucieczka przed nimi była możliwa w zasadzie tylko w locie nurkowym. Major Urbanowicz liczył tu na swoje doświadczenie, nie brał jednak pod uwagę specyficznej techniki walki Japończyków. Było to w końcu pierwsze spotkanie Polaka z prawdziwymi kamikadze.
Po latach tak to wspominał: „Przed odlotem do Chin opowiadano mi wiele o myśliwcach japońskich, o ich specyficznym podejściu do walki, o fanatyzmie, odwadze, krańcowej pogardzie śmierci. Także o tym, że w sytuacjach ostatecznych mają zwyczaj pakować się razem z maszyną w pierwszy napotkany samolot przeciwnika. Przyzwyczajony do walk z myśliwcami niemieckimi, przyjmowałem te relacje z pewną dozą sceptycyzmu. Najodważniejszy nawet i najbardziej zażarty wycofywał się z walki, jeśli nie miał szans, wystrzelał amunicję lub kończyła mu się benzyna. Myśmy także inaczej nie postępowali. Ostatecznie każdy ma jakiś instynkt samozachowawczy i szczyptę rozsądku. Mój sceptycyzm stopniał, gdy zobaczyłem maszyny z czerwonymi kołami na skrzydłach i kadłubie wyczyniające przedziwne piruety w powietrzu i pchające się do walki tak bezpardonowo, że należało uważać, aby w pierwszej minucie nie zakończyć zderzeniem. Kiedy pierwszy napotkany pilot japoński, wijąc się konwulsyjnie w powietrzu, zaszedł mnie od tyłu i próbował odrąbać mi ogon maszyny własnym śmigłem, ryzykując oczywistą śmierć, zacząłem być ostrożniejszy. Tu naprawdę obowiązywały inne prawidła walki”.
Urbanowicz szybko jednak spostrzegł, że pragnienie bohaterskiej śmierci odbiera przeciwnikom zdolność zimnej kalkulacji. W czasie jednej wyprawy, której celem była osłona amerykańskich bombowców atakujących japońskie cele na terytorium Wietnamu, liczący 16 maszyn dywizjon Urbanowicza został zaatakowany przez ponaddwukrotnie większą liczbę myśliwców wroga. Z walki wyszedł jednak obronną ręką. „Pierwsza fala ataku przeszła przez szyk, nie rozbijając go. Ale to nie był zwykły atak myśliwski: oni się po prostu walą na nasze maszyny. Jest rozkaz trzymania się w szyku, ale nerwy nie wytrzymują. Druga fala japońskich maszyn rozbija nasz szyk. Robi się nieprawdopodobny bałagan, każdy walczy teraz o własne życie. Serie pojedynków. Myślę przeraźliwie jasno i chłodno. Tamci popełnili kardynalny błąd taktyczny, a mieli wszystkie atuty. Powinni byli podzielić się na dwie grupy: atak i cierpliwą rezerwę. Ci pierwsi rozbiliby nasz szyk, rezerwa by nas wykończyła. Ale nie wytrzymali, szurnęli kupą, a teraz sobie przeszkadzają w walce. Więc są szanse. Ostatecznie spełniamy zadanie: związaliśmy ich” – wspominał po latach w książce „Latające Tygrysy”, podsumowując: „Wolałem jednak walkę z Niemcami, którzy byli mniej natrętni niż Japończycy, marzący o śmierci w walce i zostaniu bohaterami narodowymi. Ja takich wysokich ambicji nie miałem. Chciałem wrócić żywy do bazy, zdać raport gen. Chennaultowi, napisać list do żony, przespać się i zagrać wieczorem w madżonga”.
Wojna szesnastoletnia
Oprócz eskortowania bombowców misje 23. Grupy obejmowały ataki z powietrza na japońską piechotę i kawalerię, szczególnie w czasie zaciętych walk o miasto Czangde. Jednym z najniebezpieczniejszych zadań były loty rozpoznawcze nad japońskie lotniska myśliwskie. „W języku mniej urzędowym znaczyło to: lecicie we dwójkę w głąb obcego terytorium i prowokujecie kilka gniazd os, aby je policzyć i przyjrzeć się im” – komentował ironicznie Urbanowicz. Standardowym wyposażeniem takiej misji były: mały kompas w spince kołnierzyka, drukowana na jedwabiu mapa, zapałki, nóż, dwa pistolety i 300 sztuk amunicji, a także stalowa bransoletka z wojskowym numerem. „Niewiele to pomaga w dżungli, ale przynajmniej Czerwony Krzyż miałby okazję identyfikacji moich ogryzionych resztek” – zanotował pilot.
Major Urbanowicz ani razu nie został trafiony, uratował natomiast życie swojemu amerykańskiemu koledze mjr. Richardsonowi, któremu zestrzelił „z ogona” dwa japońskie mitsubishi zero. List z podziękowaniem za ten wyczyn przysłał mu sam gen. Arnold. W sumie od października do końca grudnia 1943 r. Witold Urbanowicz zniszczył 11 samolotów wroga, za co został udekorowany amerykańskim Air Medal oraz chińskim Krzyżem Lotniczym. Po trzech miesiącach walk z Japończykami wrócił do Wielkiej Brytanii, skąd znów jako attaché lotniczy trafił do polskiej ambasady w Waszyngtonie, gdzie przebywał do końca wojny.
W lipcu 1945 r. już w stopniu pułkownika przyjechał przez okupowane Niemcy do Polski. Natychmiast został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Zwolniony dzięki amerykańskim interwencjom z najwyższego szczebla, wrócił do USA i osiadł z rodziną w Nowym Jorku, gdzie pracował przez wiele lat jako pilot, kontroler i konsultant w liniach lotniczych. Nie był to jednak koniec prowadzonej przez niego wojny. Dopiero 8 lutego 1957 r. w Nowym Jorku spotkali się ówczesny minister spraw zagranicznych PRL Józef Winiewicz i japoński ambasador przy ONZ Toshikazu Kase, by podpisać układ o przywróceniu normalnych stosunków między Polską i Japonią. Dokument zakończył trwający od 16 lat stan wojny między oboma krajami: jednej z najdłuższych, a jednocześnie najmniej krwawej i do tego prowadzonej jednostronnie przez Polskę. Jedyny żołnierz tej wojny, pilot Witold Urbanowicz, awansowany pod koniec życia do stopnia generała Wojska Polskiego, zmarł w wieku 88 lat w szpitalu dla amerykańskich weteranów wojennych na Manhattanie w 1996 r.
W obronie Hongkongu i Harbinu
W wojnie z Japonią brali też udział Polacy, którzy nie byli żołnierzami. W Boże Narodzenie 1941 r. w czasie obrony Fortu Stanley przez oddziały obrony cywilnej Hongkongu zginęli Zygmunt Kossakowski i Władysław Rudolf, a Jan Solecki i Tadeusz Żołędowski dostali się do niewoli (wyszli z niej w 1945 r.). Przed japońskim atakiem wszyscy czterej byli studentami uniwersytetu w Hongkongu. Z kolei 18 sierpnia 1945 r. w powstaniu przeciwko Japończykom w Harbinie na północy Chin wzięło udział 116 polskich ochotników dowodzonych przez Bronisława Stefanowicza. W większości byli to pracownicy ochrony Kolei Wschodniochińskiej, zbudowanej pod koniec XIX w. przy dużym udziale Polaków tworzących w Harbinie jedno z największych skupisk polonijnych na terenie Azji.
Artykuł ukazał się w numerze 48/2013 tygodnika "Wprost"
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .