Produktywność siły roboczej rośnie w Polsce szybciej niż wysokość wynagrodzeń. W rezultacie koszty pracy należą do najniższych w Europie – brzmi to jak żart, ale właśnie takimi słowami elegancka blondynka zachwala nasz kraj zachodnim inwestorom w reklamie Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. – Co dziesiąty student w Europie pochodzi z Polski. Każdego roku krajowe uczelnie kończy ponad 500 tysięcy absolwentów – dodaje piękną angielszczyzną i sunie marmurowym holem jednego z warszawskich biurowców. Zza jej pleców wyskakuje grupka młodych ludzi. Tańczą, śmieją się, klaszczą. Każdy ma na głowie zestaw słuchawkowy z mikrofonem.
NAJPIERW KASA, POTEM PRACA
– Decyzję Michelina traktuję jako dowód zaufania do rządu i władz lokalnych. Świadczy to również o tym, że duże koncerny postrzegają nasz kraj jako miejsce atrakcyjne do inwestowania – mówił w kwietniu wicepremier Janusz Piechociński podczas otwarcia rozbudowanej części fabryki opon w Olsztynie. Jednak jeszcze rok temu francuska inwestycja wisiała na włosku. – Na obecną chwilę nie mamy od miasta żadnej poważnej propozycji, która mogłaby zachęcić nas do podjęcia decyzji o lokalizacji inwestycji w naszej fabryce – pisał do prezydenta Olsztyna Piotra Grzymowicza w czerwcu ubiegłego roku John Young, dyrektor polskiego oddziału firmy. Gra toczyła się o zwolnienie z podatku od nieruchomości, którego Michelin płacić nie chciał. W zamian miał postawić fabrykę za 413 mln zł. Miasto nie chce przyznać, czy ugięło się pod żądaniami koncernu, zasłaniając się tajemnicą skarbową. – Nie mogę powiedzieć, kto w mieście podatki płaci, a kto – nie. Proszę pamiętać, że Michelin Polska to największy pracodawca w województwie. Zatrudnia ponad 4 tys. osób. Przez lata zainwestował u nas ponad 500 mln euro – mówi pracownik olsztyńskiego magistratu.
Decyzji o zwolnieniu koncernu z podatków nie rozumie poseł PiS Jerzy Szmit, który w zeszłym roku ujawnił pismo Francuzów do władz Olsztyna. – Fabryka ma zyski, nie jest w trudnej sytuacji finansowej, a wywiera presję na lokalną społeczność. To szkodliwe działanie. Kwota zwolnienia to dwa razy tyle, ile miasto przeznacza na kulturę, i trzykrotnie więcej niż daje na remonty szkół. Proszę sobie wyobrazić, co można by zrobić za te pieniądze – mówi poseł. Mieszkańcy są podzieleni. Boją się, że gdyby władze nie poszły na rękę Michelinowi, firma zwinęłaby interes, zostawiając tysiące pracowników na lodzie. Ale jeżeli prezes francuskiej firmy czytał tegoroczne wydanie „Investing in Poland”, broszury dla zachodnich przedsiębiorców, to wie, że poza województwem warmińsko-mazurskim nie znajdzie w Polsce lepszego miejsca dla swojej działalności. – Mamy największe bezrobocie i najniższe zarobki w całym kraju. Dzięki temu zapewniamy inwestorom bogate zasoby taniej siły roboczej – w ten absurdalny sposób przedstawiono główne atuty inwestycyjne regionu. Mimo wszystko czasem warto postraszyć, żeby wyszarpać od władz parę dodatkowych milionów. Dwa miesiące temu z Wrocławiem negocjowała Nokia, która zatrudnia na Dolnym Śląsku 1,8 tys. osób. Koncern obiecał wciągnąć na pokład kolejnych 200 pracowników. Oczywiście, jeżeli otrzyma wsparcie. Bez dotacji do zatrudniania nie kwapią się nawet bogaci Szwajcarzy. Credit Suisse, ich drugi największy bank, ubiega się we Wrocławiu o pieniężną zachętę, która pozwoli mu na przyjęcie do pracy dodatkowego tysiąca osób. Nieważne, że tylko przez trzy pierwsze miesiące tego roku bank zarobił 859 mln franków szwajcarskich. Dodatkowy zastrzyk gotówki z Polski na pewno mu nie zaszkodzi.
Włoski Fiat doi tak Polskę od dziesięcioleci. Pod koniec maja państwo powiększyło Katowicką Specjalną Strefę Ekonomiczną o kolejne 347 ha. Dwie trzecie tego terenu zajmuje fabryka samochodów Fiata w Tychach. Dzięki temu magicznemu działaniu (jeszcze miesiąc temu rząd mówił, że zwiększy strefę jedynie o 116 ha) Włosi będą mogli odliczyć sobie 40 proc. kosztów inwestycji. I to do 2026 r., bo równo rok temu przedłużono funkcjonowanie stref o kolejne 12 lat. Skąd ta ulga? Chociaż firma się do tego nie przyznaje, rząd twierdzi, że Fiat zamierza do końca 2017 r. wydać u nas 2,36 mld zł, zatrudnić 420 osób i utrzymać obecne 3 tys. etatów. Przez ostatnie dwa lata minister gospodarki objął pomocą publiczną 25 inwestorów. Łączna kwota wsparcia: 114 mln zł. Wśród wybranych firm występuje dosłownie jeden polski przedsiębiorca! Najważniejsi beneficjenci to francuski Michelin, niemiecki koncern chemiczny BASF czy koreański producent części samochodowych Mando. Główny powód udzielenia wsparcia? 10 tys. nowych miejsc pracy, które mają utworzyć dotowane koncerny.
SAMOTNY JAK POLAK
Rafał Brzoska z InPostu, największego prywatnego listonosza w Polsce, już daje pracę 10 tys. ludzi. W tym roku chce zatrudnić 3 tys. kolejnych. Czy kiedykolwiek państwo zwolniło go z płacenia podatków albo dało dotację? – Nie, dotąd nie otrzymaliśmy żadnej pomocy w jakiejkolwiek formie. Uważam, że to skandal, że inwestorzy spoza kraju otrzymują preferencje u nas – mówi. Największy producent drobiu w Europie, firma Konspol z Nowego Sącza, zatrudnia 2,5 tys. ludzi. W przyszłym roku osiągnie miliard złotych przychodów, z czego zapłaci gigantyczny podatek. – Jako polski przedsiębiorca nigdy nie dostaliśmy żadnych preferencyjnych warunków od państwa, żadnych ulg podatkowych, żadnych gruntów ani grantów. Skorzystaliśmy jedynie na dotacjach unijnych. Nie rozumiemy, dlaczego zagraniczni przedsiębiorcy są tak mocno faworyzowani, a polscy muszą sobie radzić sami – mówi Magdalena Pazgan-Wacławek z Konspolu. Ryszard Florek z Fakro, jednego z największych producentów okien dachowych na świecie, też nie był nigdy na podatkowych wakacjach, a cały swój zysk przeznacza co roku na nowe inwestycje. Mówi, że nasze firmy przez komunę i tak mają kilkadziesiąt lat w plecy w porównaniu z zachodnią konkurencją. A na domiar złego rząd daje im jeszcze kopa na rozpęd, dotując cudzoziemców z pieniędzy polskich podatników. Ministerstwo Gospodarki odpowiada, że po pomoc może zgłosić się każdy.
KRAINY WIECZNYCH ULG
Na polskich przedsiębiorców czekają przecież specjalne strefy ekonomiczne. To 14 rajów biznesowych, gdzie albo nie trzeba płacić podatku dochodowego czy od nieruchomości, albo można dostać działkę w pełni przygotowaną pod inwestycję, i to po konkurencyjnej cenie. Są też rządowe granty, gdzie państwo może dać inwestorowi nawet 15 tys. zł za utworzenie jednego miejsca pracy. Zdarza się, że firma dostaje wszystkie benefity naraz. Najczęściej to przedsiębiorstwa z zagranicy, bo 81 proc. kapitału w strefach pochodzi spoza Polski. W wałbrzyskiej strefie na 23 głównych inwestorów jest tylko jeden polski – producent płytek Cersanit. W Kamiennej Górze, Legnicy, Katowicach, Krakowie, Mielcu, Łodzi, Kostrzynie i Olsztynie większość głównych inwestorów to firmy z zagranicy.
– Istnieje groźba, że te strefy zamienią się w specjalne enklawy dla koncernów spoza kraju. Będą przyjeżdżać, budować fabryki, produkować, robić na tym duże pieniądze, ale nic z ich działalności nie przeniknie do lokalnej gospodarki. Oprócz wzrostu zatrudnienia w okolicy specjalnej strefy. A jeszcze rząd do nich dopłaci, bo przecież panują w nich preferencyjne warunki, których stworzenie jest kosztowne dla budżetu – komentował zszokowany ilością specjalnych stref ekonomicznych w Polsce prof. Saul Estrin z London School of Economics.
WOREK ZŁOTA ZA ETAT
– Powinniśmy wspierać rodzime firmy i nie faworyzować zachodnich koncernów kosztem naszych przedsiębiorców. Zagraniczne inwestycje należy przyciągać, ale nie tylko dlatego, że obiecają utworzyć nam miejsca pracy. Ważne jest, aby działalność inwestorów zagranicznych przekładała się również na poprawę innowacyjności polskiej gospodarki – tłumaczy prof. Marzenna Weresa, dyrektor Instytutu Gospodarki Światowej SGH. Podaje przykład Czechów, którzy też przyciągają sporo zagranicznych inwestycji, ale robią to za pomocą całego systemu zachęt dla firm inwestujących w innowacje. – Tam dają granty i wsparcie tym firmom, które zainwestują w nowoczesne technologie. Inwestor wytwarzający innowacyjny produkt wymusza podniesienie standardów u swoich lokalnych podwykonawców. To efekt spill-over. Nowoczesna technologia i know-how rozlewają się po całej gospodarce – mówi. Amerykanie zachęcają inwestorów, żeby zakładali innowacyjne firmy w Dolinie Krzemowej. Pomagają start-upom przerodzić się w duże przedsiębiorstwa, zakładając, że firma zostanie w Stanach i tam zapłaci podatki. – U nas czegoś takiego na razie nie ma – komentuje ekonomistka.
Nie chce sobie nawet wyobrażać, co stanie się, kiedy w 2026 r. trzeba będzie zamknąć SSE. – Wspieranie przedsiębiorstw przez dłuższy czas tworzy nierówne warunki konkurencji. Taka firma spoczywa na laurach. Nie jest zmuszona do wprowadzenia innowacji. Dlatego zamiast zwalniać z podatków i dawać granty, warto tworzyć lepsze warunki dla rozwoju przedsiębiorczości w Polsce – mówi prof. Weresa. ■
Tekst ukazał się w numerze 24 /2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay