Skończmy z wyzyskiem 12 mln Polaków przez spółdzielnie mieszkaniowe
Spółdzielnie mieszkaniowe zawyżają czynsze, wyrzucają niepokornych, innymi słowy - wyzyskują 12 milionów Polaków - napisaliśmy w artykule "Lokator pańszczyźniany" (nr 34). Po publikacji otrzymaliśmy setki listów, często zaczynających się od słów: "Wreszcie ktoś napisał prawdę o spółdzielniach mieszkaniowych". Czytelnicy pytali, jak walczyć z wszechwładzą spółdzielni, jak skończyć z bezkarnością ich prezesów. - Jest tylko jeden sposób: największe spółdzielnie, które liczą ponad 2 tys. członków, powinny zostać podzielone i powinna o tym zdecydować ustawa - uważa Łukasz Abagarowicz, poseł Platformy Obywatelskiej.
Czynsz, czyli haracz
Z ograniczeniem samowoli spółdzielni trzeba się spieszyć, gdyż szykują one kolejny skok na pieniądze lokatorów. Rząd zaproponował wprowadzenie podatku dochodowego dla spółdzielni mieszkaniowych. Związek Rewizyjny Spółdzielni Mieszkaniowych (ZRSM) natychmiast ogłosił, że będzie to oznaczać podwyżkę czynszu od 1 stycznia 2004 r. o około 2 proc., a zatem miesięcznie lokatorzy spółdzielni zapłacą prawie 30 mln zł więcej niż dotychczas. Problemem jest to, że spółdzielnie mieszkaniowe nie mają prawa osiągać zysków, bo wówczas działałyby tak samo jak firmy developerskie. Prawo spółdzielcze zakłada, że jeżeli pojawiają się nadwyżki finansowe, to natychmiast powinny być rozdysponowane między członków spółdzielni (na przykład poprzez zmniejszenie czynszu). Jeśli nie ma zysków, podatek powinien być zerowy. Dlaczego zatem spółdzielnie straszą podwyżkami?
Argumentem przemawiającym za szybką likwidacją spółdzielni jest częste łamanie przez nie prawa oraz nieuczciwa konkurencja z firmami developerskimi. Spośród 3,5 tys. spółdzielni mieszkaniowych 400 prowadzi inwestycje, czyli buduje mieszkania. Większość łamie prawo, budując mieszkania na sprzedaż. Spółdzielnie mogą budować domy tylko za pieniądze pochodzące z wkładu swoich członków. W praktyce wiele spółdzielni wykorzystuje własne zasoby mieszkaniowe jako źródło finansowania nowych inwestycji, naciągając starych członków. Wystarczy ściągnąć z nich haracz na tzw. fundusz remontowy, następnie zdefraudować te pieniądze i przeznaczyć na budowę nowych lokali (tak zrobiła warszawska spółdzielnia Wyżyny, która wybudowała garaże za pieniądze lokatorów i teraz próbuje je sprzedać). To przestępstwo w praktyce nie jest ścigane. Zwykle spółdzielnie przyjmują nowych członków po zakończeniu budowy, czyli po wniesieniu całego wkładu. - To faktyczna sprzedaż mieszkań, a każda spółdzielnia sprzedająca nowe mieszkania łamie prawo, bo działa jak developer - wyjaśnia Łukasz Abgarowicz. Tyle że w przeciwieństwie do developerów spółdzielnie nie płacą podatków.
Prywatne folwarki prezesów
Wielkie spółdzielnie stały się rozsadnikami patologii. Można je rozbić właściwie tylko odgórnie, bo sami lokatorzy nie są w stanie pokonać zarządów i działających pod ich dyktando rad nadzorczych dysponujących milionami złotych. W praktyce dobrze zorganizowana grupa kilkunastu osób może kontrolować spółdzielnię liczącą kilkanaście tysięcy członków. Gdy w jednej ze spółdzielni członkowie zebrali wymagane 10 proc. głosów i zgłosili wniosek o odwołanie zarządu, rada nadzorcza podjęła uchwałę podwyższającą wymagane minimum do 20 proc. Władze molochów tylko teoretycznie pochodzą więc z wyboru. Walne zgromadzenie spółdzielców (w większych spółdzielniach ich przedstawicieli) wybiera radę nadzorczą, a ta zarząd. By wybór rady nadzorczej był ważny (podobnie jak jej uchwały), na zebraniu musi się zjawić co najmniej połowa uprawnionych do głosowania, "chyba że statut spółdzielni stanowi inaczej", a statut właściwie zawsze stanowi inaczej, często nawet jest sprzeczny z obowiązującym prawem.
Sądy powszechne powinny przy rejestracji sprawdzić, czy statut spółdzielni spełnia odpowiednie wymogi, ale zazwyczaj tego nie robią. Według szacunków Krajowego Związku Lokatorów i Spółdzielców, walczącego o prawa członków spółdzielni, ponad 90 proc. statutów jest niezgodnych z konstytucją RP. Spółdzielnie mieszkaniowe to miasta w mieście: prezes pełni w nich funkcję prezydenta, a rada nadzorcza staje się organem ustawodawczym, uprawnionym nawet do nakładania podatków. Trafnie ten stan rzeczy oddaje jeden z komentarzy przysłanych do redakcji po artykule "Lokator pańszczyźniany": "Spółdzielnia mieszkaniowa - 560 zł czynszu, po utworzeniu wspólnoty mieszkaniowej - 370 zł".
Przekształcenie spółdzielni we wspólnotę lokatorzy mogli do 2003 r. wymusić na podstawie przepisów uchylonych głosami posłów SLD przez obecny Sejm. - Teraz musimy tę możliwość przywrócić i wprowadzić jasną odpowiedzialność karną za nadużycia zarządzających spółdzielniami - mówi Jerzy Polaczek, poseł Prawa i Sprawiedliwości, który zapowiada, że jego ugrupowanie wniesie stosowny projekt jeszcze w tym roku.
Czynsz, czyli haracz
Z ograniczeniem samowoli spółdzielni trzeba się spieszyć, gdyż szykują one kolejny skok na pieniądze lokatorów. Rząd zaproponował wprowadzenie podatku dochodowego dla spółdzielni mieszkaniowych. Związek Rewizyjny Spółdzielni Mieszkaniowych (ZRSM) natychmiast ogłosił, że będzie to oznaczać podwyżkę czynszu od 1 stycznia 2004 r. o około 2 proc., a zatem miesięcznie lokatorzy spółdzielni zapłacą prawie 30 mln zł więcej niż dotychczas. Problemem jest to, że spółdzielnie mieszkaniowe nie mają prawa osiągać zysków, bo wówczas działałyby tak samo jak firmy developerskie. Prawo spółdzielcze zakłada, że jeżeli pojawiają się nadwyżki finansowe, to natychmiast powinny być rozdysponowane między członków spółdzielni (na przykład poprzez zmniejszenie czynszu). Jeśli nie ma zysków, podatek powinien być zerowy. Dlaczego zatem spółdzielnie straszą podwyżkami?
Argumentem przemawiającym za szybką likwidacją spółdzielni jest częste łamanie przez nie prawa oraz nieuczciwa konkurencja z firmami developerskimi. Spośród 3,5 tys. spółdzielni mieszkaniowych 400 prowadzi inwestycje, czyli buduje mieszkania. Większość łamie prawo, budując mieszkania na sprzedaż. Spółdzielnie mogą budować domy tylko za pieniądze pochodzące z wkładu swoich członków. W praktyce wiele spółdzielni wykorzystuje własne zasoby mieszkaniowe jako źródło finansowania nowych inwestycji, naciągając starych członków. Wystarczy ściągnąć z nich haracz na tzw. fundusz remontowy, następnie zdefraudować te pieniądze i przeznaczyć na budowę nowych lokali (tak zrobiła warszawska spółdzielnia Wyżyny, która wybudowała garaże za pieniądze lokatorów i teraz próbuje je sprzedać). To przestępstwo w praktyce nie jest ścigane. Zwykle spółdzielnie przyjmują nowych członków po zakończeniu budowy, czyli po wniesieniu całego wkładu. - To faktyczna sprzedaż mieszkań, a każda spółdzielnia sprzedająca nowe mieszkania łamie prawo, bo działa jak developer - wyjaśnia Łukasz Abgarowicz. Tyle że w przeciwieństwie do developerów spółdzielnie nie płacą podatków.
Prywatne folwarki prezesów
Wielkie spółdzielnie stały się rozsadnikami patologii. Można je rozbić właściwie tylko odgórnie, bo sami lokatorzy nie są w stanie pokonać zarządów i działających pod ich dyktando rad nadzorczych dysponujących milionami złotych. W praktyce dobrze zorganizowana grupa kilkunastu osób może kontrolować spółdzielnię liczącą kilkanaście tysięcy członków. Gdy w jednej ze spółdzielni członkowie zebrali wymagane 10 proc. głosów i zgłosili wniosek o odwołanie zarządu, rada nadzorcza podjęła uchwałę podwyższającą wymagane minimum do 20 proc. Władze molochów tylko teoretycznie pochodzą więc z wyboru. Walne zgromadzenie spółdzielców (w większych spółdzielniach ich przedstawicieli) wybiera radę nadzorczą, a ta zarząd. By wybór rady nadzorczej był ważny (podobnie jak jej uchwały), na zebraniu musi się zjawić co najmniej połowa uprawnionych do głosowania, "chyba że statut spółdzielni stanowi inaczej", a statut właściwie zawsze stanowi inaczej, często nawet jest sprzeczny z obowiązującym prawem.
Sądy powszechne powinny przy rejestracji sprawdzić, czy statut spółdzielni spełnia odpowiednie wymogi, ale zazwyczaj tego nie robią. Według szacunków Krajowego Związku Lokatorów i Spółdzielców, walczącego o prawa członków spółdzielni, ponad 90 proc. statutów jest niezgodnych z konstytucją RP. Spółdzielnie mieszkaniowe to miasta w mieście: prezes pełni w nich funkcję prezydenta, a rada nadzorcza staje się organem ustawodawczym, uprawnionym nawet do nakładania podatków. Trafnie ten stan rzeczy oddaje jeden z komentarzy przysłanych do redakcji po artykule "Lokator pańszczyźniany": "Spółdzielnia mieszkaniowa - 560 zł czynszu, po utworzeniu wspólnoty mieszkaniowej - 370 zł".
Przekształcenie spółdzielni we wspólnotę lokatorzy mogli do 2003 r. wymusić na podstawie przepisów uchylonych głosami posłów SLD przez obecny Sejm. - Teraz musimy tę możliwość przywrócić i wprowadzić jasną odpowiedzialność karną za nadużycia zarządzających spółdzielniami - mówi Jerzy Polaczek, poseł Prawa i Sprawiedliwości, który zapowiada, że jego ugrupowanie wniesie stosowny projekt jeszcze w tym roku.
|
Więcej możesz przeczytać w 37/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.