Od 15 do 30 tys. zł w zależności od okręgu będą musieli wpłacić na fundusz kampanijny ci, którzy zechcą startować do Sejmu z pierwszego miejsca na listach Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
– Przymierzamy się do takich kwot, choć formalna decyzja jeszcze nie zapadła – zastrzega się członek kierownictwa SLD. Dodaje jednak, że w tym roku główny ciężar sfinansowania kampanii spadnie w dużej części na barki samych kandydatów.
Partia co prawda jest gotowa wziąć kredyt na kampanię, ale siłą rzeczy nie może on być duży, bo być może SLD nie przekroczy 5-proc. progu wyborczego i nie dostanie się do Sejmu. Wówczas – o ile zdobędzie ponad 3 proc. głosów – dostanie nieduże pieniądze na przetrwanie, ok. 2 mln zł rocznie. A część tych pieniędzy będzie musiała przeznaczyć na utrzymanie siedzib partyjnych, które dzisiaj są częściowo wspomagane przez posłów. Na spłatę długów pozostanie niewiele środków. Gdyby zaś SLD wystartował w ramach zjednoczonej lewicy, to próg dla takiej inicjatywy wynosi 8 proc. w skali kraju. Z sondaży wynika, że koalicja może go nie osiągnąć. Jest jeszcze trzecie wyjście – startować do Sejmu jako komitet wyborców (próg wynosi 5 proc.). Ale w takiej sytuacji lewica w ogóle nie mogłaby liczyć na refundację wyborów i późniejsze finansowanie z budżetu, a więc kredytu też nie mogłaby zaciągnąć. Nic dziwnego, że Sojusz przymierza się do obciążenia kosztami kampanii kandydatów na posłów.
Wpłaty na fundusz wyborczy osób, które mają dobre miejsca na listach kandydatów do Sejmu, są zresztą powszechną praktyką. Tyle że w partii o wysokim poparciu nie jest to problemem. Osoba, która jest pewna mandatu, może to potraktować jak inwestycję w przyszłe miejsce pracy. Jednak w takiej partii jak SLD, która nie daje gwarancji mandatu, ani startując samodzielnie, ani w koalicji zjednoczonej lewicy, potencjalni kandydaci zaczynają się zastanawiać, czy jest sens wykładać pieniądze na kampanię.
– 30 tys. to przecież tylko wpłata na fundusz wyborczy, a żeby zrobić sobie kampanię, trzeba mieć przynajmniej kolejne 20 tys. zł do dyspozycji – mówi jeden z polityków, który ma szansę zostać numerem jeden na liście zjednoczonej lewicy. – Chciałbym kandydować i powalczyć o mandat, ale musiałbym wziąć kredyt, a nie mam żadnych gwarancji, że dostanę się do Sejmu i spłacę dług z pensji posła. I to jest dla mnie poważny dylemat.
Podobne zmartwienie ma większość potencjalnych jedynek, bo nawet gdyby SLD zdobył tyle samo głosów, co przed czterema laty, czyli nieco ponad 8 proc., to i tak daje to zaledwie 20 mandatów na 41 okręgów wyborczych. Ale w obecnej sytuacji w SLD nikt nie może być pewny mandatu.
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju od poniedziałku rano.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay
Partia co prawda jest gotowa wziąć kredyt na kampanię, ale siłą rzeczy nie może on być duży, bo być może SLD nie przekroczy 5-proc. progu wyborczego i nie dostanie się do Sejmu. Wówczas – o ile zdobędzie ponad 3 proc. głosów – dostanie nieduże pieniądze na przetrwanie, ok. 2 mln zł rocznie. A część tych pieniędzy będzie musiała przeznaczyć na utrzymanie siedzib partyjnych, które dzisiaj są częściowo wspomagane przez posłów. Na spłatę długów pozostanie niewiele środków. Gdyby zaś SLD wystartował w ramach zjednoczonej lewicy, to próg dla takiej inicjatywy wynosi 8 proc. w skali kraju. Z sondaży wynika, że koalicja może go nie osiągnąć. Jest jeszcze trzecie wyjście – startować do Sejmu jako komitet wyborców (próg wynosi 5 proc.). Ale w takiej sytuacji lewica w ogóle nie mogłaby liczyć na refundację wyborów i późniejsze finansowanie z budżetu, a więc kredytu też nie mogłaby zaciągnąć. Nic dziwnego, że Sojusz przymierza się do obciążenia kosztami kampanii kandydatów na posłów.
Wpłaty na fundusz wyborczy osób, które mają dobre miejsca na listach kandydatów do Sejmu, są zresztą powszechną praktyką. Tyle że w partii o wysokim poparciu nie jest to problemem. Osoba, która jest pewna mandatu, może to potraktować jak inwestycję w przyszłe miejsce pracy. Jednak w takiej partii jak SLD, która nie daje gwarancji mandatu, ani startując samodzielnie, ani w koalicji zjednoczonej lewicy, potencjalni kandydaci zaczynają się zastanawiać, czy jest sens wykładać pieniądze na kampanię.
– 30 tys. to przecież tylko wpłata na fundusz wyborczy, a żeby zrobić sobie kampanię, trzeba mieć przynajmniej kolejne 20 tys. zł do dyspozycji – mówi jeden z polityków, który ma szansę zostać numerem jeden na liście zjednoczonej lewicy. – Chciałbym kandydować i powalczyć o mandat, ale musiałbym wziąć kredyt, a nie mam żadnych gwarancji, że dostanę się do Sejmu i spłacę dług z pensji posła. I to jest dla mnie poważny dylemat.
Podobne zmartwienie ma większość potencjalnych jedynek, bo nawet gdyby SLD zdobył tyle samo głosów, co przed czterema laty, czyli nieco ponad 8 proc., to i tak daje to zaledwie 20 mandatów na 41 okręgów wyborczych. Ale w obecnej sytuacji w SLD nikt nie może być pewny mandatu.
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju od poniedziałku rano.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay