73 proc. Polaków zatruwa sobie życie problemami finansowymi, 65 proc. boi się o bezpieczeństwo rodziny. Jedno i drugie mocno powyżej średniej europejskiej. To i tak nieznaczna poprawa w stosunku do poprzednich lat, ale tegoroczne badania nie objęły jeszcze katastroficznych wizji, jakie roztacza przed nami opozycja. A w szczególności wspomniany Petru, który wyrósł nam na narodową Kasandrę – eksperta od katastrof i krachów wszelakich. W śniadaniu radiowym przepowiada załamanie złotego, a w podwieczorkowej telewizji, kiedy złoty już się umocnił, spadek eksportu.
Im więcej panikarskich tabliczek i dołujących wykresów Petru wniesie do studia telewizyjnego, z tym wyższymi notowaniami wychodzi. Gorliwy student porażki Platformy Obywatelskiej. PO przez osiem lat powtarzała, że mądrym, pięknym i pracowitym w Polsce się powodzi – Europa pęka z zazdrości. A ci, którzy nie czują powiewu nowoczesności, to malkontenci i nieudacznicy, głupi i brzydcy. Kiedy tych brzydkich zrobiło się więcej niż pięknych, to… PO jest tam, gdzie jest, a Petru jak samoistny instytut prognoz zapowiada rychły koniec wszystkiego. Bank Światowy przepowiada szybszy wzrost niż prognozowany 3,6 proc. Petru – koniec wzrostu gospodarczego. Najnowsze dane GUS pokazują wzrost produkcji przemysłowej powyżej oczekiwań (7,8 proc.), a Petru mówi o uciekaniu inwestorów. Jak już pogrzebaliśmy demokrację, to teraz przyszedł czas na koniec państwa prawa. Okazuje się, że praworządność w Polsce jest zagrożona nie dlatego, że rekordowa liczba wyroków polskich sądów jest kwestionowana w Strasburgu; nie dlatego, że nasze sądy należą do najmniej wydolnych w Unii Europejskiej, a sędziowie najmniej zdyscyplinowanych i najlepiej opłacanych. Nie, nie dlatego. Praworządność umiera, bo PiS chce, żeby sędziowie Trybunału Konstytucyjnego zamiast dwóch dni w tygodniu za 20 tys. zł miesięcznie pracowali w pełnym składzie, i to intensywniej. Dlatego że chce wymusić podejmowanie decyzji większością 2/3, a nie zwyczajną, co wymagać będzie głębszego zastanowienia i wypracowania consensusu. Faktycznie w dwa dni czasem nie da się opędzić od roboty na urzędzie i mieć czas na chałtury. Trzeba będzie posiedzieć. Nie wystarczy głosowanie pięć głosów za, cztery głosy przeciw, ktoś napisze stanowisko odrębne i sprawa zamieciona. Co złego w długich deliberacjach, poszukiwaniu złotego środka, dzieleniu włosa na czworo. Czy od tego faktycznie zapanuje w Polsce bezprawie? Bzdura, ale też nie o poczucie sprawiedliwości jest ta wojna. Najnowsze badania TNS pokazują, że 58 proc. Polaków uważa, że w Polsce nie ma pracy, choć bezrobocie gwałtownie spadło, a w wielu branżach nie można znaleźć ludzi do pracy. 49 proc. Polaków uważa, że gospodarka jest w stanie kryzysu, w którym tak naprawdę nigdy nie była od 18 lat.
Pamiętacie państwo, jak skończyła się historia z Kasandrą. Przyszedł dzień, że rodacy przestali słuchać jej katastroficznych przepowiedni i kiedy stanęli przed autentycznym zagrożeniem upadku Troi, nikt już jej nie uwierzył i się nie zbroił. Ale jest jeszcze jeden efekt uboczny histerii i paraliżowania strachem opinii publicznej. Najwyraźniej panika zaczyna udzielać się też rządowi. Najważniejsze projekty ustaw przygotowywane są w popłochu, byle szybciej wypchnąć je do Sejmu, byle szybciej uciszyć krytyków. To najpoważniejszy błąd, jaki dziś może popełnić PiS. Fundamentalne projekty zmian dotyczące prawa podatkowego, głębokich zmian w systemie pomocy społecznej, prawodawstwie i prokuraturze wymagają czasu. Dokładnego sprawdzenia, jak każda z reform będzie oddziaływała wzajemnie na siebie. Sprawdzenie wpływu na budżet, rynek pracy i rozwój przedsiębiorczości. Petru nie przestanie wieścić tylko dlatego, że jedna z drugą ustawa szybciej wyląduje w Sejmie. Natomiast koszty błędów na dziesięciolecia mogą pogrzebać reformy systemowe państwa. Nie mówiąc o kosztach, które mogą wpędzić nas w autentyczne, a nie wyimaginowane kłopoty.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.