Mieszkańcy kanałów tworzą struktury alternatywnego państwa
Żeby dotrzeć do króla podziemnej Warszawy, trzeba wejść do komory ciepłociągu przy ulicy Modlińskiej. Przechodzi się przez kilkanaście zamieszkanych pomieszczeń, po czym idzie krętym tunelem. Po dwustu metrach trzeba zejść na niższy poziom (5-6 metrów pod ziemią). Prosty tym razem tunel prowadzi do czterech komór w amfiladzie. Pomieszczenia są pomalowane na biało, czyste, na ścianach lampy osłonięte metalową siatką. W pierwszej komorze przybysza wita wielki owczarek. Potem mija się metalowe drzwi, zamykane na dwa zamki i wchodzi do apartamentu króla. Mają tam wstęp wyłącznie "swoi". Nie wiadomo więc, co jest za drzwiami. Podobno do apartamentu wiedzie też droga awaryjna (od strony ulicy Jagiellońskiej), ale zna ją tylko król.
Gospodarz lokalu przedstawia się jako Jan Kowalski. Królem został trzy lata temu. Ma około czterdziestki i mniej więcej 190 cm wzrostu. Ubrany w skórzaną kurtkę i markowe dżinsy. Przewodniczy podziemnemu sądowi, rozstrzyga spory, pełni funkcję bankiera. Nie przyjmuje nie zapowiedzianych gości, nie pokazuje twarzy obcym. Nie ma mowy o fotografowaniu czy nagrywaniu rozmowy. Mówi, że "reguluje ruchem w kanałach".
Jan Kowalski rządzi w Warszawie tylko tzw. zaprzysiężonymi mieszkańcami podziemia. Jest ich około pięciuset. Mieszkają w najlepszych komorach, nie piją denaturatu i taniego wina, na cały dzień znikają na powierzchni. - "Zaprzysiężeni" mają wyjątkowe stosunki z największymi gangami - nie wchodzą sobie w drogę, respektują strefy wpływów. Podejrzewamy, że czasem przechowują poszukiwanych przestępców lub trefny towar, lecz nasza wiedza na ten temat jest szczątkowa. "Zaprzysiężeni" to bardzo hermetyczne środowisko - mówi oficer stołecznej komendy policji.
Obok "elity" w kanałach ciepłowniczych, bunkrach i tunelach kolejowych żyje w Warszawie co najmniej 5 tys. osób, w całym kraju - ponad 20 tys. Mówią o sobie "wolnościowcy". "Ludzie z miasta" nazywają ich najczęściej kanalarzami, szczurami, kloszardami, kretami. - Mieszkańcy podziemnych miast mają własny kodeks etyczny, przywódców, hierarchię, autorytety, kształtują odrębny styl życia. W dużych polskich miastach można już mówić o subkulturze podziemia - tłumaczy prof. Andrzej Flis z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Tylko na warszawskim Mokotowie zamieszkanych jest prawie 30 podziemnych lokali, głównie na wale siekierkowskim wokół elektrociepłowni, gdzie nawet w chłodne dni temperatura jest tak wysoka jak na Karaibach (najcieplejszą komorę nazywa się Jamajką). Lokatorzy kanałów mają swoje rankingi lepszych i gorszych dzielnic, wiedzą, w którym rejonie miasta temperatura w rurach jest najlepsza, sprawnie organizują podziemną komunikację, mają własną policję i służbę sanitarną.
Na powierzchni zajmują się zaopatrzeniem w żywność i alkohol, żebrzą na dworcach, kierują ruchem na parkingach, zbierają makulaturę, złom, czasem kradną w supermarketach. Ich dzienny utarg sięga dwustu złotych i pozwoliłby normalnie żyć. Nie chcą jednak słyszeć o zajmowaniu pustostanów, które sami musieliby ogrzać i uporządkować. Omijają ośrodki Markotu, gdyż trzeba w nich pracować. Nie odwiedzają też lokali pomocy społecznej, gdzie obowiązuje abstynencja. - Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Kiedy mam jeść, spać albo się kochać. Wybrałem bracie wolność - deklaruje 45-letni Jacek Donocik, główny lokator komory na warszawskim Żeraniu. Jest zaprzysiężony, więc nie do końca wolny. "Zaprzysiężeni" pełnią bowiem funkcje porządkowe, zajmują się aprowizacją, odpowiadają za bezpieczeństwo szefa, gdy przebywa pod ziemią. Donocik był górnikiem w Siemianowicach Śląskich. Cztery lata temu stracił pracę, rozwiódł się z żoną i postanowił zerwać z dotychczasowym życiem.
Większość ludzi podziemia tworzy małe autonomiczne struktury, mające własnych przywódców, lecz wszystkie one uznają pierwszeństwo elity kanałów. W Krakowie nazywa się ich "braminami". Anna Mackiewicz od 20 lat mieszka w kanałach, a trzy lata temu została "panią domu" u jednego z najważniejszych krakowskich "braminów", znanego jako Sędzia. Dawniej prowadziła normalny dom, pracowała w PGR pod Kluczborkiem. Władysław Nowaczyk należał do uprzywilejowanych, lecz w ubiegłym roku został wykluczony - "za lenistwo". Teraz mieszka w opuszczonych magazynach przy ulicy Wadowickiej w Krakowie. Całymi dniami czyta książki i gazety znalezione na śmietnikach. Zanim wybrał życie pod ziemią, był chemikiem w Petrochemii Płock.
Większość obywateli podziemnej Polski mieszka w rozgałęzieniach i węzłach ciepłowniczych. W Warszawie kilkuset z nich opanowało tereny koło elektrociepłowni na Żeraniu (w okolicach wiaduktu przy Trasie Toruńskiej). Zajęte są też komory ciepłownicze elektrociepłowni w Siekierkach oraz tunele kolejowe. W Krakowie największym wzięciem cieszą się węzły elektrociepłowni Łęg. W Płocku królestwem ludzi podziemia były przez kilka ostatnich lat nie wykończone gabinety odnowy biologicznej przy basenie Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Jagiełły. W Poznaniu popularne są zakamarki wokół dworca PKP oraz bunkry na cytadeli.
Nikt dokładnie nie wie, ilu obywateli liczy podziemne państwo. Urzędnicy zazwyczaj zaniżają rzeczywistą ich liczbę. - Z naszych szacunków wynika, że warszawscy "wolnościowcy" to około 600 osób - mówi Irena Chmiel z Wydziału Zdrowia i Pomocy Społecznej Gminy Warszawa Centrum. - W zimie ta grupa liczy prawdopodobnie 2,5 tys. osób, a w pozostałych miesiącach około 800 - wyjaśnia Witold Kramarz z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Krakowie. W innych dużych miastach "kretów" jest około tysiąca.
Wedle kodeksu "wolnościowców" niedopuszczalne jest wchodzenie do cudzego kanału. Grupa musi najpierw wyrazić zgodę na przyjęcie nowego członka. Ściśle przestrzegane są też granice rewirów. Podbieranie prowiantu czy sprzętów innej "rodzinie" traktowane jest jak poważne przewinienie. Kiedy w Rybniku 40-letni "kret" próbował wybierać surowce wtórne ze składziku należącego do sąsiadów, został ciężko pobity.
Większość ludzi podziemia to osoby po czterdziestce. Z badań przeprowadzonych przez dział Pomocy Bezdomnym w Krakowie wynika, że prawie 90 proc. z nich stanowią mężczyźni. Przeważnie mają podstawowe wykształcenie, czasem niepełne średnie, zdarzają się też jednak absolwenci uniwersytetów. Wyjątek stanowią Katowice, gdzie w kanałach mieszka gang podrostków rządzony przez 16-letniego Zbynka. "Młodziaki" mają swój rewir, na co dzień trudnią się drobnymi kradzieżami i napadami. Wbrew powszechnej opinii, zaledwie 3 proc. "kretów" to ludzie wyrzuceni na bruk w wyniku eksmisji. Około 10-15 proc. stanowią byli pracownicy PGR oraz mieszkańcy hoteli robotniczych, którzy wyruszyli do dużego miasta szukać swojej szansy. Wśród ludzi podziemia można znaleźć byłych biznesmenów, filozofów, inżynierów. Do jednej z krakowskich grup trafił Polak ze Stanów Zjednoczonych, który wdał się w bójkę w jednym z amerykańskich pubów i policja odkryła przy tej okazji, że nie ma zezwolenia na pracę. Został więc deportowany.
Na dworcach kolejowych można spotkać tzw. podróżników. Zwiedzają kraj. Po przyjeździe do wybranego miasta idą się umyć i odpocząć do noclegowni. Jeśli zamierzają zostać dłużej, zgłaszają się do funkcyjnych w kanałach. Zwykle są przyjmowani. Wśród ludzi podziemia tworzą się nieformalne małżeństwa, jednak niepisaną regułą jest eliminowanie z tego grona par, które dochowały się dzieci.
Specyfika tego środowiska i pewna forma zakonspirowania utrudniają organizacjom społecznym docieranie tam z pomocą, z programami dla bezdomnych. Wielu takiej pomocy nawet nie chce. Przed rokiem w Krakowie wdrożono program wychodzenia z bezdomności. Sekcja ds. bezdomnych krakowskiego Ośrodka Pomocy Społecznej nie tylko dotarła do prawie wszystkich podziemnych siedzib kloszardów, ale poprzez własnych streetworkerów zaoferowała im opał, jedzenie, pomoc medyczną. Osoby, które zechcą przyjąć pomoc, mogą liczyć na dopłaty do mieszkań. Niektórzy zgodzili się, by otworzono im konta w banku, na które trafiają ich renty. Jedna z prywatnych firm zatrudniła stu "wolnościowców" na wysypisku śmieci w Baryczy. Zajmują się segregowaniem odpadów. Uzyskują w ten sposób legalne źródło zarobkowania.
Gospodarz lokalu przedstawia się jako Jan Kowalski. Królem został trzy lata temu. Ma około czterdziestki i mniej więcej 190 cm wzrostu. Ubrany w skórzaną kurtkę i markowe dżinsy. Przewodniczy podziemnemu sądowi, rozstrzyga spory, pełni funkcję bankiera. Nie przyjmuje nie zapowiedzianych gości, nie pokazuje twarzy obcym. Nie ma mowy o fotografowaniu czy nagrywaniu rozmowy. Mówi, że "reguluje ruchem w kanałach".
Jan Kowalski rządzi w Warszawie tylko tzw. zaprzysiężonymi mieszkańcami podziemia. Jest ich około pięciuset. Mieszkają w najlepszych komorach, nie piją denaturatu i taniego wina, na cały dzień znikają na powierzchni. - "Zaprzysiężeni" mają wyjątkowe stosunki z największymi gangami - nie wchodzą sobie w drogę, respektują strefy wpływów. Podejrzewamy, że czasem przechowują poszukiwanych przestępców lub trefny towar, lecz nasza wiedza na ten temat jest szczątkowa. "Zaprzysiężeni" to bardzo hermetyczne środowisko - mówi oficer stołecznej komendy policji.
Obok "elity" w kanałach ciepłowniczych, bunkrach i tunelach kolejowych żyje w Warszawie co najmniej 5 tys. osób, w całym kraju - ponad 20 tys. Mówią o sobie "wolnościowcy". "Ludzie z miasta" nazywają ich najczęściej kanalarzami, szczurami, kloszardami, kretami. - Mieszkańcy podziemnych miast mają własny kodeks etyczny, przywódców, hierarchię, autorytety, kształtują odrębny styl życia. W dużych polskich miastach można już mówić o subkulturze podziemia - tłumaczy prof. Andrzej Flis z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Tylko na warszawskim Mokotowie zamieszkanych jest prawie 30 podziemnych lokali, głównie na wale siekierkowskim wokół elektrociepłowni, gdzie nawet w chłodne dni temperatura jest tak wysoka jak na Karaibach (najcieplejszą komorę nazywa się Jamajką). Lokatorzy kanałów mają swoje rankingi lepszych i gorszych dzielnic, wiedzą, w którym rejonie miasta temperatura w rurach jest najlepsza, sprawnie organizują podziemną komunikację, mają własną policję i służbę sanitarną.
Na powierzchni zajmują się zaopatrzeniem w żywność i alkohol, żebrzą na dworcach, kierują ruchem na parkingach, zbierają makulaturę, złom, czasem kradną w supermarketach. Ich dzienny utarg sięga dwustu złotych i pozwoliłby normalnie żyć. Nie chcą jednak słyszeć o zajmowaniu pustostanów, które sami musieliby ogrzać i uporządkować. Omijają ośrodki Markotu, gdyż trzeba w nich pracować. Nie odwiedzają też lokali pomocy społecznej, gdzie obowiązuje abstynencja. - Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Kiedy mam jeść, spać albo się kochać. Wybrałem bracie wolność - deklaruje 45-letni Jacek Donocik, główny lokator komory na warszawskim Żeraniu. Jest zaprzysiężony, więc nie do końca wolny. "Zaprzysiężeni" pełnią bowiem funkcje porządkowe, zajmują się aprowizacją, odpowiadają za bezpieczeństwo szefa, gdy przebywa pod ziemią. Donocik był górnikiem w Siemianowicach Śląskich. Cztery lata temu stracił pracę, rozwiódł się z żoną i postanowił zerwać z dotychczasowym życiem.
Większość ludzi podziemia tworzy małe autonomiczne struktury, mające własnych przywódców, lecz wszystkie one uznają pierwszeństwo elity kanałów. W Krakowie nazywa się ich "braminami". Anna Mackiewicz od 20 lat mieszka w kanałach, a trzy lata temu została "panią domu" u jednego z najważniejszych krakowskich "braminów", znanego jako Sędzia. Dawniej prowadziła normalny dom, pracowała w PGR pod Kluczborkiem. Władysław Nowaczyk należał do uprzywilejowanych, lecz w ubiegłym roku został wykluczony - "za lenistwo". Teraz mieszka w opuszczonych magazynach przy ulicy Wadowickiej w Krakowie. Całymi dniami czyta książki i gazety znalezione na śmietnikach. Zanim wybrał życie pod ziemią, był chemikiem w Petrochemii Płock.
Większość obywateli podziemnej Polski mieszka w rozgałęzieniach i węzłach ciepłowniczych. W Warszawie kilkuset z nich opanowało tereny koło elektrociepłowni na Żeraniu (w okolicach wiaduktu przy Trasie Toruńskiej). Zajęte są też komory ciepłownicze elektrociepłowni w Siekierkach oraz tunele kolejowe. W Krakowie największym wzięciem cieszą się węzły elektrociepłowni Łęg. W Płocku królestwem ludzi podziemia były przez kilka ostatnich lat nie wykończone gabinety odnowy biologicznej przy basenie Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Jagiełły. W Poznaniu popularne są zakamarki wokół dworca PKP oraz bunkry na cytadeli.
Nikt dokładnie nie wie, ilu obywateli liczy podziemne państwo. Urzędnicy zazwyczaj zaniżają rzeczywistą ich liczbę. - Z naszych szacunków wynika, że warszawscy "wolnościowcy" to około 600 osób - mówi Irena Chmiel z Wydziału Zdrowia i Pomocy Społecznej Gminy Warszawa Centrum. - W zimie ta grupa liczy prawdopodobnie 2,5 tys. osób, a w pozostałych miesiącach około 800 - wyjaśnia Witold Kramarz z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Krakowie. W innych dużych miastach "kretów" jest około tysiąca.
Wedle kodeksu "wolnościowców" niedopuszczalne jest wchodzenie do cudzego kanału. Grupa musi najpierw wyrazić zgodę na przyjęcie nowego członka. Ściśle przestrzegane są też granice rewirów. Podbieranie prowiantu czy sprzętów innej "rodzinie" traktowane jest jak poważne przewinienie. Kiedy w Rybniku 40-letni "kret" próbował wybierać surowce wtórne ze składziku należącego do sąsiadów, został ciężko pobity.
Większość ludzi podziemia to osoby po czterdziestce. Z badań przeprowadzonych przez dział Pomocy Bezdomnym w Krakowie wynika, że prawie 90 proc. z nich stanowią mężczyźni. Przeważnie mają podstawowe wykształcenie, czasem niepełne średnie, zdarzają się też jednak absolwenci uniwersytetów. Wyjątek stanowią Katowice, gdzie w kanałach mieszka gang podrostków rządzony przez 16-letniego Zbynka. "Młodziaki" mają swój rewir, na co dzień trudnią się drobnymi kradzieżami i napadami. Wbrew powszechnej opinii, zaledwie 3 proc. "kretów" to ludzie wyrzuceni na bruk w wyniku eksmisji. Około 10-15 proc. stanowią byli pracownicy PGR oraz mieszkańcy hoteli robotniczych, którzy wyruszyli do dużego miasta szukać swojej szansy. Wśród ludzi podziemia można znaleźć byłych biznesmenów, filozofów, inżynierów. Do jednej z krakowskich grup trafił Polak ze Stanów Zjednoczonych, który wdał się w bójkę w jednym z amerykańskich pubów i policja odkryła przy tej okazji, że nie ma zezwolenia na pracę. Został więc deportowany.
Na dworcach kolejowych można spotkać tzw. podróżników. Zwiedzają kraj. Po przyjeździe do wybranego miasta idą się umyć i odpocząć do noclegowni. Jeśli zamierzają zostać dłużej, zgłaszają się do funkcyjnych w kanałach. Zwykle są przyjmowani. Wśród ludzi podziemia tworzą się nieformalne małżeństwa, jednak niepisaną regułą jest eliminowanie z tego grona par, które dochowały się dzieci.
Specyfika tego środowiska i pewna forma zakonspirowania utrudniają organizacjom społecznym docieranie tam z pomocą, z programami dla bezdomnych. Wielu takiej pomocy nawet nie chce. Przed rokiem w Krakowie wdrożono program wychodzenia z bezdomności. Sekcja ds. bezdomnych krakowskiego Ośrodka Pomocy Społecznej nie tylko dotarła do prawie wszystkich podziemnych siedzib kloszardów, ale poprzez własnych streetworkerów zaoferowała im opał, jedzenie, pomoc medyczną. Osoby, które zechcą przyjąć pomoc, mogą liczyć na dopłaty do mieszkań. Niektórzy zgodzili się, by otworzono im konta w banku, na które trafiają ich renty. Jedna z prywatnych firm zatrudniła stu "wolnościowców" na wysypisku śmieci w Baryczy. Zajmują się segregowaniem odpadów. Uzyskują w ten sposób legalne źródło zarobkowania.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.