Na polską ambasadę w Bagdadzie przygotowywano atak przy użyciu ambulansu wyładowanego materiałami wybuchowymi W piątek 14 listopada rano wybierałam się do polskich żołnierzy w Karbali. Poprzedniego wieczoru Hussam, z którym zwykle podróżowałam po Iraku, nie pokazał się ani nie odbierał telefonu, dlatego postanowiłam jechać z trzema znajomymi Irakijczykami pracującymi dla tymczasowej administracji. Wyjechaliśmy wcześnie rano. Kiedy byliśmy kilkanaście kilometrów od rogatek Bagdadu, w okolicach lotniska, na trasie prowadzącej do Babilonu, a stamtąd dalej do Karbali, nagle rozległ się hałas, który przypomina - jak to określił jeden z polskich żołnierzy kilka dni wcześniej - uderzanie kamyków o karoserię. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kierowca dodał gazu. Siedzący obok mnie z tyłu Maher silnym ruchem niemal wepchnął mnie między siedzenia. Poczułam mocne uderzenie w plecy i spadające na mnie kawałki szyby. Wszystko ucichło równie szybko, jak się zaczęło. Pędziliśmy jeszcze przez kilka minut, zanim samochód się zatrzymał.
Przez kolejny kwadrans wypaliliśmy w czwórkę paczkę papierosów. Maher, z którym wyjeżdżając z Bagdadu umówiłam się, że pomoże mi w Karbali jako tłumacz, wycierał krew z rany na przedramieniu i powtarzał: "Maku szi, kulkuszi tamam", czyli "Nic się nie stało, wszystko w porządku". Pozostali dwaj Irakijczycy pokrzykiwali coś, wymachując rękami. Nogi miałam jak z galarety. Usiadłam przy samochodzie i gapiłam się w trzy niewielkie otwory w karoserii. Później obejrzałam moją kamizelkę kuloodporną.
Przypomniała mi się rozmowa, którą kilka tygodni wcześniej przeprowadziłam w hotelu Palestyna w Bagdadzie z dziennikarzem Janem Mikrutą z RMF. Janek powtarzał uparcie, że wyjeżdżając poza Bagdad, zawsze trzeba mieć na sobie kamizelkę kuloodporną, mimo że niewygodna i ciężka, bo kiedyś może uratować co najmniej zdrowie. Spierałam się z nim, że wojna w Iraku już się skończyła, ale argumenty Janka oraz powtarzające się coraz częściej informacje o atakach na cudzoziemców, nie tylko na żołnierzy, przekonały mnie. We wspomniany piątek, siedząc przed samochodem i wpatrując się w dziury po kulach w samochodzie oraz w niewielki otwór w pokrowcu kamizelki, przypominał mi się każdy, najdrobniejszy nawet szczegół tamtej rozmowy. Uświadomiłam sobie, że przeżyłam śmierć.
Do Bagdadu wróciliśmy okrężną drogą. Nie mieliśmy ochoty na rozmowę. Tylko kierowca klął po swojemu, a Maher powtarzał: "Maku szi, kulkuszi tamam".
Polowanie na cudzoziemców
Dlaczego ktoś do nas strzelał? To pytanie przyszło znacznie później. Początkowo odpowiedź: "Nieważne. Ważne, że nic nam nie jest", była w zupełności wystarczająca.
Cudzoziemcy w Iraku raczej nie mogą liczyć na szczęście. Dziennie odnotowuje się średnio 35 ataków na siły koalicji - dwa razy więcej niż we wrześniu. Przedziwnym widokiem jest przejazd amerykańskich samochodów wojskowych. Nawet jeśli jadą po zatłoczonej szosie, wokół nich jest pusto. Iraccy kierowcy, nie chcąc się narażać na atak, albo natychmiast wyprzedzają żołnierzy, albo zwalniają, by nie jechać obok nich. Czasem korek zaczyna się kilkadziesiąt metrów za patrolem wojskowym.
Dziennikarze do ubiegłego piątku czuli się bezpiecznie. Tuż po wojnie hoteli Sheraton i Palestyna, gdzie mieszkała większość z nich, strzegły dwa czołgi. Z tygodnia na tydzień wzmacniano ochronę. W czerwcu pojawiły się zasieki z drutu kolczastego. Miesiąc poźniej trzech wejść do kompleksu razem z amerykańskimi żołnierzami zaczęli pilnować iraccy ochroniarze uzbrojeni w karabiny maszynowe. We wrześniu wejście było już tylko jedno, a wchodzących dokładnie przeszukiwano. Ostatnio Amerykanie wprowadzili w okolicy zakaz poruszania się samochodów, ustawiono też wysoki, betonowy mur. Jedynym sposobem ataku był ostrzał. W piątek wcześnie rano w stronę hoteli poleciały pociski. Płk Peter Mansoor z amerykańskiej 1. Dywizji Pancernej twierdzi, że wystrzelono po jednej rakiecie w stronę Sheratonu i Palestyny, ale śladów zniszczeń jest znacznie więcej. Po południu część gości się wyprowadziła.
Po atakach na siedzibę ONZ i Czerwonego Krzyża większość organizacji humanitarnych ewakuowała z Iraku personel. Siedziby tych, którzy zostali, przypominają bunkry. Do szpitala, nad którym powiewa flaga ONZ, prowadzi odgrodzona murem jednopasmówka. Znad ogrodzeń widać tylko błękitną flagę Narodów Zjednoczonych i ustawioną na kilkumetrowych balach budkę wartowniczą. Czerwony Półksiężyc jest chyba najbardziej otwartą organizacją w Iraku - oddziela go od świata jedynie drut kolczasty.
Polacy na linii ognia
- To, że my, Polacy, zajmujemy jedno z pierwszych miejsc na liście celów, jest tak oczywiste jak to, że dwa razy dwa jest cztery - twierdzi Adam Wielgosz z polskiej ambasady w Bagdadzie. Placówka wygląda jak bunkier. Przed bramą rozstawiono płyty wysokości czterech metrów, tzw. texas barriers, chroniące przed ostrzałem. Dojazd utrudniają ustawione poprzecznie tzw. jersey barriers, wymuszające jazdę z prędkością kilku kilometrów na godzinę. Są jeszcze hesco bags, czyli wielkie pojemniki z piachem, a przed nimi szlaban z kolczatką. W miejscu, gdzie zaczynają się zapory, stoi kilku uzbrojonych w karabiny maszynowe ochroniarzy. Nad murem wokół placówki zainstalowano kamery. Na wysokość kilku metrów rozwieszono wojskową siatkę maskującą, która sprawia, że budynku ambasady nie widać z zewnątrz. Jak chroni ambasadę BOR, pozostaje tajemnicą.
O tym, że Polacy mogą być celem ataku, mówiło się od dawna. W raportach, które CPA (tymczasowa administracja), rozsyła do cudzoziemców, takie informacje pojawiały się regularnie. - Miesiąc temu dostaliśmy ostrzeżenie, że obok Hiszpanów i Włochów znaleźliśmy się na celowniku. Wkrótce potem zadzwoniła do nas amerykańska pani pułkownik i oświadczyła, że ich wywiad pozyskał z wiarygodnych źródeł informację o tym, iż szykowany jest na nas atak przy użyciu ambulansu wyładowanego materiałami wybuchowymi - mówi Wielgosz. Dzień po odebraniu ostrzeżenia rozbudowano zabezpieczenia ambasady, m.in. ustawiając texas barriers.
Samobójczy najazd
Kilkanaście dni później w zamachu przeprowadzonym według scenariusza, przed którym ostrzegali Polaków Amerykanie, terroryści zabili w An-Nasirijji 19 włoskich karabinierów. Ze wstępnych - nieoficjalnych - ustaleń dochodzenia prowadzonego na miejscu przez FBI wynika, że w An-Nasirijji użyto tak samo przygotowanych materiałów wybuchowych, jakie zastosowano 7 sierpnia podczas zamachu na ambasadę Jordanii w Bagdadzie (17 zabitych, 57 rannych), 19 sierpnia w ataku na siedzibę ONZ (22 ludzi zginęło, 86 zostało rannych) i na Czerwony Krzyż (12 zabitych, ponad 100 rannych). Do przeprowadzenia ostatniego z tych zamachów przyznała się Al-Kaida w liście wysłanym w ubiegłym tygodniu do saudyjskiego tygodnika "Al-Madżalla" ukazującego się w Londynie.
Czy zostaliśmy ostrzelani dlatego, że celem ataku byli Irakijczycy, z którymi podróżowałam? Nasz samochód - jak mi się wydawało - niczym się nie wyróżniał. Podróżowanie w wojskowych konwojach czy samochodach organizacji międzynarodowych znajomy dziennikarz pracujący w Bagdadzie nazwał "wsiadaniem do tarcz strzelniczych, gdy pluton egzekucyjny ma właśnie ćwiczenia". Irakijczycy pracujący dla CPA są celem ataków równie często jak cudzoziemcy. W ubiegłym tygodniu w dzielnicy Al-Dżidża w Bagdadzie w ostatniej chwili udaremniono zamach na siedzibę policji. Kierowca terenowego nissana, w którym znajdowała się ponad tona dynamitu, został zastrzelony, nim zdążył się wysadzić. Niedoszły zamachowiec, z pochodzenia Jemeńczyk, przyjechał kilka dni wcześniej z Syrii.
Siła frustracji
Dwóch współpracujących z Amerykanami wiceburmistrzów irackiej stolicy zostało zastrzelonych. Pełniący taką samą funkcję dr Ziad Cattan, Irakijczyk z polskim paszportem, dostał niedawno ostrzeżenie - do biura podrzucono mu kulę w kopercie. Kto mu grozi? - Za część zamachów, tych największych, na pewno odpowiadają ludzie z zagranicy, najczęściej Syryjczycy, Jemeńczycy i Jordańczycy. Większość ataków organizują jednak dwie grupy miejscowych. Pierwsza to sunnici, najczęściej z radykalnego odłamu salafija mudżahedin. Czują się pokrzywdzeni, bo kiedy odszedł Saddam, stracili wpływy w państwie. Druga grupa to bezrobotni frustraci, którym albo nie chce się pracować, albo byli zbyt mocno umoczeni w interesy z poprzednimi władzami - uważa Cattan. Przedstawiciele amerykańskiej armii przyznali niedawno, że zorganizowany ruch oporu w Iraku skupia około 5 tys. bojowników.
Ziad Cattan uważa, że większość Irakijczyków, nawet tych, którzy byli niechętni Amerykanom, musiała zacząć współpracować z międzynarodową administracją, bo otrzymywanie regularnej pensji jest dziś w ich kraju luksusem. - Problem w tym, że ostatnio kończą się pieniądze. Bezrobotnych znów przybywa, a kiedy przybywa bezrobotnych, przybywa frustratów - mówi.
Z sondażu przeprowadzonego przez Instytut Gallupa wynika, że Amerykanie z dnia na dzień tracą poparcie Irakijczyków. Tylko procent Irakijczyków wierzy, że celem wojny było wprowadzenie demokracji. 94 proc. sądzi, że "Bagdad jest bardziej niebezpiecznym miejscem niż przed inwazją", a 86 proc. mówi, że po zmroku boi się wychodzić z domu. Z danych Instytutu Gallupa wynika, że dwa miesiące wcześniej takie obawy miało 8 proc. Irakijczyków mniej. 52 proc. mieszkańców Iraku jest przekonanych, że Waszyngton na serio myślał o wprowadzeniu demokracji w ich kraju, ale 51 proc. jest zdania, że teraz USA nie pozwolą na to, by w Bagdadzie powstały władze niezależne od Ameryki.
Niech odłożą broń...
Socjologowie z Uniwersytetu Al Mudam w Bagdadzie proszeni o komentarz rozkładają ręce. Rozmowniejsi są studenci, którzy - jak twierdzą - nie muszą się martwić poprawnością polityczną. - To proste: przyszli Amerykanie i mieli sprawić, że Irak stanie się zamożny jak Emiraty Arabskie. I co? I nic! Znów mamy wojnę - klarował Essam Ass'sad, przewodniczący stowarzyszenia studenckiego. - To, co się dzieje, oni nazywają walką z terroryzmem. Znów spadają na nas bomby, ciągle słychać strzały. Tak nie uda się im zmienić nastawienia Irakijczyków. Obudowali się murami. Gdyby je zburzyli, odłożyli broń i zdjęli kamizelki kuloodporne, może można by było rozmawiać, a tak... - Najpierw podczas wojny nas bombardowali, a teraz, udając przyjaciół, chcą nami rządzić. Nie są lepsi od Saddama - wtórował Essamowi kolega Mutaz Adman, student ostatniego roku nauk politycznych. Kiedy pytałam ich o planowane latem wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, co ostatnio ogłoszono w Waszyngtonie, stwierdzili tylko: - Będą tak samo nieprawdziwe, jak wybranie Tymczasowej Rady Zarządzającej, która miała reprezentować Irakijczyków. Gdzie jest teraz ta rada? Jej członkowie ze strachu siedzą za granicą!
W tym tygodniu kończy się miesiąc postu muzułmanów, ma się zacząć czas świętowania. Ale co Irakijczycy mają świętować? Radość z wyzwolenia spod dyktatury zdążyła wyparować. Ciągle pojawiają się nowe problemy, ale najpoważniejszym od wielu miesięcy jest brak bezpieczeństwa. - Za czasów reżimu służba bezpieczeństwa mogła przyjść do ciebie do domu, strzelić ci w łeb i nikt nie mógł się za tobą wstawić, bo narażałby życie. Teraz przychodzą bandyci - mówił mi niedawno rozgoryczony Hussam. - Różnica jest taka, że dawniej, jeśli się wtedy nie wychylałaś, była szansa, że przeżyjesz. A teraz nie ma żadnej reguły.
Hussam zjawił się dwa dni po umówionym terminie, w sobotę. Okazało się, że jego ojciec został zastrzelony. - Nie wiadomo przez kogo ani dlaczego - powiedział Hussam. Podczas ceremonii pogrzebowej dowiedziałam się, że już wcześniej jego rodzina dostawała pogróżki. Na murze ich domu ktoś napisał, że jeśli nie przestaną pracować z Amerykanami, zostaną ukarani.
Przypomniała mi się rozmowa, którą kilka tygodni wcześniej przeprowadziłam w hotelu Palestyna w Bagdadzie z dziennikarzem Janem Mikrutą z RMF. Janek powtarzał uparcie, że wyjeżdżając poza Bagdad, zawsze trzeba mieć na sobie kamizelkę kuloodporną, mimo że niewygodna i ciężka, bo kiedyś może uratować co najmniej zdrowie. Spierałam się z nim, że wojna w Iraku już się skończyła, ale argumenty Janka oraz powtarzające się coraz częściej informacje o atakach na cudzoziemców, nie tylko na żołnierzy, przekonały mnie. We wspomniany piątek, siedząc przed samochodem i wpatrując się w dziury po kulach w samochodzie oraz w niewielki otwór w pokrowcu kamizelki, przypominał mi się każdy, najdrobniejszy nawet szczegół tamtej rozmowy. Uświadomiłam sobie, że przeżyłam śmierć.
Do Bagdadu wróciliśmy okrężną drogą. Nie mieliśmy ochoty na rozmowę. Tylko kierowca klął po swojemu, a Maher powtarzał: "Maku szi, kulkuszi tamam".
Polowanie na cudzoziemców
Dlaczego ktoś do nas strzelał? To pytanie przyszło znacznie później. Początkowo odpowiedź: "Nieważne. Ważne, że nic nam nie jest", była w zupełności wystarczająca.
Cudzoziemcy w Iraku raczej nie mogą liczyć na szczęście. Dziennie odnotowuje się średnio 35 ataków na siły koalicji - dwa razy więcej niż we wrześniu. Przedziwnym widokiem jest przejazd amerykańskich samochodów wojskowych. Nawet jeśli jadą po zatłoczonej szosie, wokół nich jest pusto. Iraccy kierowcy, nie chcąc się narażać na atak, albo natychmiast wyprzedzają żołnierzy, albo zwalniają, by nie jechać obok nich. Czasem korek zaczyna się kilkadziesiąt metrów za patrolem wojskowym.
Dziennikarze do ubiegłego piątku czuli się bezpiecznie. Tuż po wojnie hoteli Sheraton i Palestyna, gdzie mieszkała większość z nich, strzegły dwa czołgi. Z tygodnia na tydzień wzmacniano ochronę. W czerwcu pojawiły się zasieki z drutu kolczastego. Miesiąc poźniej trzech wejść do kompleksu razem z amerykańskimi żołnierzami zaczęli pilnować iraccy ochroniarze uzbrojeni w karabiny maszynowe. We wrześniu wejście było już tylko jedno, a wchodzących dokładnie przeszukiwano. Ostatnio Amerykanie wprowadzili w okolicy zakaz poruszania się samochodów, ustawiono też wysoki, betonowy mur. Jedynym sposobem ataku był ostrzał. W piątek wcześnie rano w stronę hoteli poleciały pociski. Płk Peter Mansoor z amerykańskiej 1. Dywizji Pancernej twierdzi, że wystrzelono po jednej rakiecie w stronę Sheratonu i Palestyny, ale śladów zniszczeń jest znacznie więcej. Po południu część gości się wyprowadziła.
Po atakach na siedzibę ONZ i Czerwonego Krzyża większość organizacji humanitarnych ewakuowała z Iraku personel. Siedziby tych, którzy zostali, przypominają bunkry. Do szpitala, nad którym powiewa flaga ONZ, prowadzi odgrodzona murem jednopasmówka. Znad ogrodzeń widać tylko błękitną flagę Narodów Zjednoczonych i ustawioną na kilkumetrowych balach budkę wartowniczą. Czerwony Półksiężyc jest chyba najbardziej otwartą organizacją w Iraku - oddziela go od świata jedynie drut kolczasty.
Polacy na linii ognia
- To, że my, Polacy, zajmujemy jedno z pierwszych miejsc na liście celów, jest tak oczywiste jak to, że dwa razy dwa jest cztery - twierdzi Adam Wielgosz z polskiej ambasady w Bagdadzie. Placówka wygląda jak bunkier. Przed bramą rozstawiono płyty wysokości czterech metrów, tzw. texas barriers, chroniące przed ostrzałem. Dojazd utrudniają ustawione poprzecznie tzw. jersey barriers, wymuszające jazdę z prędkością kilku kilometrów na godzinę. Są jeszcze hesco bags, czyli wielkie pojemniki z piachem, a przed nimi szlaban z kolczatką. W miejscu, gdzie zaczynają się zapory, stoi kilku uzbrojonych w karabiny maszynowe ochroniarzy. Nad murem wokół placówki zainstalowano kamery. Na wysokość kilku metrów rozwieszono wojskową siatkę maskującą, która sprawia, że budynku ambasady nie widać z zewnątrz. Jak chroni ambasadę BOR, pozostaje tajemnicą.
O tym, że Polacy mogą być celem ataku, mówiło się od dawna. W raportach, które CPA (tymczasowa administracja), rozsyła do cudzoziemców, takie informacje pojawiały się regularnie. - Miesiąc temu dostaliśmy ostrzeżenie, że obok Hiszpanów i Włochów znaleźliśmy się na celowniku. Wkrótce potem zadzwoniła do nas amerykańska pani pułkownik i oświadczyła, że ich wywiad pozyskał z wiarygodnych źródeł informację o tym, iż szykowany jest na nas atak przy użyciu ambulansu wyładowanego materiałami wybuchowymi - mówi Wielgosz. Dzień po odebraniu ostrzeżenia rozbudowano zabezpieczenia ambasady, m.in. ustawiając texas barriers.
Samobójczy najazd
Kilkanaście dni później w zamachu przeprowadzonym według scenariusza, przed którym ostrzegali Polaków Amerykanie, terroryści zabili w An-Nasirijji 19 włoskich karabinierów. Ze wstępnych - nieoficjalnych - ustaleń dochodzenia prowadzonego na miejscu przez FBI wynika, że w An-Nasirijji użyto tak samo przygotowanych materiałów wybuchowych, jakie zastosowano 7 sierpnia podczas zamachu na ambasadę Jordanii w Bagdadzie (17 zabitych, 57 rannych), 19 sierpnia w ataku na siedzibę ONZ (22 ludzi zginęło, 86 zostało rannych) i na Czerwony Krzyż (12 zabitych, ponad 100 rannych). Do przeprowadzenia ostatniego z tych zamachów przyznała się Al-Kaida w liście wysłanym w ubiegłym tygodniu do saudyjskiego tygodnika "Al-Madżalla" ukazującego się w Londynie.
Czy zostaliśmy ostrzelani dlatego, że celem ataku byli Irakijczycy, z którymi podróżowałam? Nasz samochód - jak mi się wydawało - niczym się nie wyróżniał. Podróżowanie w wojskowych konwojach czy samochodach organizacji międzynarodowych znajomy dziennikarz pracujący w Bagdadzie nazwał "wsiadaniem do tarcz strzelniczych, gdy pluton egzekucyjny ma właśnie ćwiczenia". Irakijczycy pracujący dla CPA są celem ataków równie często jak cudzoziemcy. W ubiegłym tygodniu w dzielnicy Al-Dżidża w Bagdadzie w ostatniej chwili udaremniono zamach na siedzibę policji. Kierowca terenowego nissana, w którym znajdowała się ponad tona dynamitu, został zastrzelony, nim zdążył się wysadzić. Niedoszły zamachowiec, z pochodzenia Jemeńczyk, przyjechał kilka dni wcześniej z Syrii.
Siła frustracji
Dwóch współpracujących z Amerykanami wiceburmistrzów irackiej stolicy zostało zastrzelonych. Pełniący taką samą funkcję dr Ziad Cattan, Irakijczyk z polskim paszportem, dostał niedawno ostrzeżenie - do biura podrzucono mu kulę w kopercie. Kto mu grozi? - Za część zamachów, tych największych, na pewno odpowiadają ludzie z zagranicy, najczęściej Syryjczycy, Jemeńczycy i Jordańczycy. Większość ataków organizują jednak dwie grupy miejscowych. Pierwsza to sunnici, najczęściej z radykalnego odłamu salafija mudżahedin. Czują się pokrzywdzeni, bo kiedy odszedł Saddam, stracili wpływy w państwie. Druga grupa to bezrobotni frustraci, którym albo nie chce się pracować, albo byli zbyt mocno umoczeni w interesy z poprzednimi władzami - uważa Cattan. Przedstawiciele amerykańskiej armii przyznali niedawno, że zorganizowany ruch oporu w Iraku skupia około 5 tys. bojowników.
Ziad Cattan uważa, że większość Irakijczyków, nawet tych, którzy byli niechętni Amerykanom, musiała zacząć współpracować z międzynarodową administracją, bo otrzymywanie regularnej pensji jest dziś w ich kraju luksusem. - Problem w tym, że ostatnio kończą się pieniądze. Bezrobotnych znów przybywa, a kiedy przybywa bezrobotnych, przybywa frustratów - mówi.
Z sondażu przeprowadzonego przez Instytut Gallupa wynika, że Amerykanie z dnia na dzień tracą poparcie Irakijczyków. Tylko procent Irakijczyków wierzy, że celem wojny było wprowadzenie demokracji. 94 proc. sądzi, że "Bagdad jest bardziej niebezpiecznym miejscem niż przed inwazją", a 86 proc. mówi, że po zmroku boi się wychodzić z domu. Z danych Instytutu Gallupa wynika, że dwa miesiące wcześniej takie obawy miało 8 proc. Irakijczyków mniej. 52 proc. mieszkańców Iraku jest przekonanych, że Waszyngton na serio myślał o wprowadzeniu demokracji w ich kraju, ale 51 proc. jest zdania, że teraz USA nie pozwolą na to, by w Bagdadzie powstały władze niezależne od Ameryki.
Niech odłożą broń...
Socjologowie z Uniwersytetu Al Mudam w Bagdadzie proszeni o komentarz rozkładają ręce. Rozmowniejsi są studenci, którzy - jak twierdzą - nie muszą się martwić poprawnością polityczną. - To proste: przyszli Amerykanie i mieli sprawić, że Irak stanie się zamożny jak Emiraty Arabskie. I co? I nic! Znów mamy wojnę - klarował Essam Ass'sad, przewodniczący stowarzyszenia studenckiego. - To, co się dzieje, oni nazywają walką z terroryzmem. Znów spadają na nas bomby, ciągle słychać strzały. Tak nie uda się im zmienić nastawienia Irakijczyków. Obudowali się murami. Gdyby je zburzyli, odłożyli broń i zdjęli kamizelki kuloodporne, może można by było rozmawiać, a tak... - Najpierw podczas wojny nas bombardowali, a teraz, udając przyjaciół, chcą nami rządzić. Nie są lepsi od Saddama - wtórował Essamowi kolega Mutaz Adman, student ostatniego roku nauk politycznych. Kiedy pytałam ich o planowane latem wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, co ostatnio ogłoszono w Waszyngtonie, stwierdzili tylko: - Będą tak samo nieprawdziwe, jak wybranie Tymczasowej Rady Zarządzającej, która miała reprezentować Irakijczyków. Gdzie jest teraz ta rada? Jej członkowie ze strachu siedzą za granicą!
W tym tygodniu kończy się miesiąc postu muzułmanów, ma się zacząć czas świętowania. Ale co Irakijczycy mają świętować? Radość z wyzwolenia spod dyktatury zdążyła wyparować. Ciągle pojawiają się nowe problemy, ale najpoważniejszym od wielu miesięcy jest brak bezpieczeństwa. - Za czasów reżimu służba bezpieczeństwa mogła przyjść do ciebie do domu, strzelić ci w łeb i nikt nie mógł się za tobą wstawić, bo narażałby życie. Teraz przychodzą bandyci - mówił mi niedawno rozgoryczony Hussam. - Różnica jest taka, że dawniej, jeśli się wtedy nie wychylałaś, była szansa, że przeżyjesz. A teraz nie ma żadnej reguły.
Hussam zjawił się dwa dni po umówionym terminie, w sobotę. Okazało się, że jego ojciec został zastrzelony. - Nie wiadomo przez kogo ani dlaczego - powiedział Hussam. Podczas ceremonii pogrzebowej dowiedziałam się, że już wcześniej jego rodzina dostawała pogróżki. Na murze ich domu ktoś napisał, że jeśli nie przestaną pracować z Amerykanami, zostaną ukarani.
Więcej możesz przeczytać w 48/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.