Ryszard Kukliński wiedział, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż samo życie - Polska
Kwiecień 1999 r., tuż po szczycie NATO, pierwszym z udziałem Polski. I to jest Kukliński? W podziemnym garażu hotelu Marriott w Waszyngtonie witałem się z człowiekiem, który dzielił Polaków. Nis-ki mężczyzna, 165 centymetrów wzrostu, nie więcej, łagodny uśmiech, spokojne ruchy. Żaden Bond. Czy tak wygląda superszpieg, bohater czy nawet, jak chcieliby niektórzy, zdrajca?
Kim był Kukliński?
Wiele lat starałem się o spotkanie z pułkownikiem Kuklińskim. Z dziennikarskiej ciekawości i próżności. Wywiad z Kuklińskim to byłoby coś. Miałem jedynie numer jego skrzynki pocztowej. Więc wysyłałem prośby o spotkanie. Jedna, druga, trzecia - bez odpowiedzi. Po latach ktoś mi powiedział, że pułkownik przesyła mi pozdrowienia, ale wywiadu nie chce udzielać. Tego najsłynniejszego udzielił w 1987 r. paryskiej "Kulturze". Pamiętam, jak 17 lat temu w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie zdobyłem jej egzemplarz. Nieprawdopodobna historia, kim jest ten niesamowity człowiek, pomyślałem.
To pytanie wielu Polaków zadaje do dziś, tyle że czas teraźniejszy został zastąpiony przeszłym. Kim był? Wielkim patriotą - mówią jedni, zdrajcą - twierdzą inni. Jeszcze inni dyplomatycznie milczą, choć jasno dają do zrozumienia, co by powiedzieli, gdyby przemówili. A co myślą zwykli ludzie? Zaglądam do jednego z portali internetowych, by poznać werdykt zapisany głosami pojedynczych osób w wirtualnym organie demokracji bezpośredniej. Piszą internauci, w większości młodzi ludzie. Setki opinii, żadnej letniej. "Cześć jego pamięci" - piszą jedni. "Szpicel CIA" - wyrokują inni. I od razu polemiki - "zdradził, ale Sowietów", "że Kukliński był zdrajcą, może powiedzieć tylko człowiek radziecki", "Kukliński zdrajcą? Czy w tym kraju mieszkają mózgowi mutanci". I na drugą nogę - "strasznie mi żal człowieka, bo musiał się czuć zaszczuty i przeżył straszliwą tragedię. Ale mimo wszystko złamał przysięgę. Składał ją świadomie, wiedział komu służy". I znowu polemika - "to on uratował honor polskiego oficera", "zdradził jedynie mundur LWP - służalczej wobec krasnoarmiejców armii, nie zdradził narodu, a wręcz przeciwnie".
Bohater? Zdrajca?
Szekspirowska postać - mówią o pułkowniku Kuklińskim niektórzy. Przynajmniej jedna opinia, z którą chyba wszyscy się zgodzą. Szekspirowska w sensie uczestnictwa w wielkim dramacie, jakim był PRL i jakim była walka Polaków o odzyskanie wolności. Zdrajca czy bohater - surowy ten dylemat, nic pomiędzy, albo - albo. Ale nie jest to dylemat zupełnie fałszywy. Czy Kukliński był zdrajcą? Czy wiedział, komu służy, czy rzeczywiście wiedział, komu przysięga? Do Ludowego Wojska Polskiego wstąpił w wieku siedemnastu lat, więc tak dokładnie pewnie nie wiedział, ale przecież nie przestał być żołnierzem tamtej armii zaraz potem. To był 1947 r. Później krok po kroku wspinał się po szczeblach wojskowej kariery. Miał dość czasu, by się zorientować, komu się służy. Kukliński zrozumiał to po ponad dwudziestu latach.
Trzeba było interwencji wojsk Układu Warszawskiego, które w imię interesów socjalizmu złamały dążenia Czechów i Słowaków do nadania socjalizmowi ludzkiego oblicza. Trzeba było udziału żołnierzy w krwawej pacyfikacji robotników Wybrzeża w 1970 r. Można się było pewnie zorientować wcześniej. Ale nawet jeśli, jakie to ma znaczenie? No dobrze, ale przecież mógł po prostu wystąpić z wojska. Skoro ono nie nasze, skoro służy Sowietom, a nie Polsce, to przecież najlepiej opuścić jego szeregi. Kukliński uznał, że nie. Stwierdził, że może zrobić znacznie więcej. Że skoro jest, gdzie jest, może nie tylko po cichu albo głoś-no odejść. Może z samego środka uderzyć w to, co ponad dekadę później Ronald Rea-gan nazwał imperium zła.
Ryszard Kukliński do Amerykanów zgłosił się sam na początku lat 70. A właśnie, że nie, próbują przekonywać zwolennicy wersji "zdrajca". CIA na pewno zwerbowała go w Wietnamie. Skąd miałby dom segment, opla recorda, jacht i sad? Z żołdu? Nigdy - mówią. Sugestia jest jas-na. Już wtedy musieli mu płacić. A jeśli tak, to nie ma mowy o żadnej duchowej przemianie. Jeśli tak, to nie było rewizji własnych poglądów. A przede wszystkim nie było mowy o patriotycznej misji. Robił to albo dla pieniędzy, albo dlatego, że go szantażowano, może w tle była jakaś kobieta, jak to bywa. A więc nie wstrząs po sierpniu 1968 r. czy grudniu 1970 r., lecz chciwość lub strach, ewentualnie jedno i drugie. Tym, którzy w Kuklińskim chcą widzieć zdrajcę, to zresztą nie wystarcza. Pewnie był podwójnym agentem - CIA i sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. W tej wersji GRU miało się dowiedzieć o zwerbowaniu Kuklińskiego przez Amerykanów i użyć go do przekazywania im fałszywych w najważniejszych sprawach danych. Jest tylko mały problem: przekazywane przez Kuklińskiego informacje nie były fałszywe. Wersja nie trzyma się kupy, bo wychodziłoby na to, że GRU użyło Kuklińskiego, by uderzyć w Układ Warszawski i w ZSRR. Nonsens.
Wierny Polsce
No dobrze, załóżmy, że to sam Kukliński zgłosił się do Amerykanów. Załóżmy, że informacje przekazywał im z własnej woli. Załóżmy, że nigdy nie chciał za to pieniędzy. Ale przecież służył obcemu, niepolskiemu wywiadowi. Czy taka działalność może być, niezależnie od motywów, zaakceptowana? I tu dochodzimy do kluczowego pytania. Czy tamto wierne sowieckiemu imperium państwo można było zdradzić, czy dana diabłu przysięga obowiązywała? Zapytam, co myślisz o Kuklińskim, będę wiedział, co myślisz o PRL. Tak, innego państwa wtedy nie było, innej Polski też nie. Ale wierność Polsce nie musiała oznaczać wierności tamtemu państwu i uosabiającemu go systemowi. Przeciwnie. Jeśli słowa niepodległość i wolność mają jakikolwiek sens, to nie może być zdradą walka, w jakiejkolwiek formie, z tymi, którzy Polskę ciemiężyli, którzy trzymali ją pod butem albo ten but w poczuciu serwilizmu czyścili. Nie może być zdradą czynienie wszystkiego, co w ludzkiej mocy, by osłabić imperium, które na kilkadziesiąt lat odebrało Polsce wolność. Nie może nią być codzienne ryzykowanie życia, w poczuciu absolutnej samotności. Nie może obowiązywać przysięga w polskiej armii na wierność armii obcej. Kuklińskiego, owszem, można uznać za zdrajcę, ale trzeba być wtedy konsekwentnym. Jeśli tak, to zdrajcami byli Kościuszko i listopadowi powstańcy, Romuald Traugutt i Józef Piłsudski. A może i więcej - współpracujący z brytyjskim wywiadem żołnierze Armii Krajowej.
Pułkownik Kukliński walczył o dobre imię. Na niczym innym w gruncie rzeczy mu nie zależało. Podobnie generał Wojciech Jaruzelski. Generał walczył o dobre imię tu, w Polsce. Pułkownik był często bezradny i w poczuciu bezsilności wielokrotnie obserwował tylko, jak jego dobre imię się niszczy. W postawach tych dwóch ludzi jest jakaś wspólnota. Ale chyba tylko w sensie uczestnictwa w tym samym dramacie. Bo jeśli Kukliński był bohaterem, to nie mógł nim być generał Jaruzelski. Może nie był zdrajcą, ale bohaterem nie był. Pamiętam spacer z pułkownikiem Kuklińskim po Waszyngtonie, w ciepłe kwietniowe popołudnie. Zapytałem go o generała Jaruzelskiego. - Wie pan, ja nie chcę nikogo oceniać - odpowiedział wstrzemięźliwie. To nie była dyplomacja. Nie było tak, że Kukliński nie chciał wypowiadać słów potępienia. Myśli, które kazałyby kogokolwiek potępiać, on po prostu w sobie nie miał. Nie uważał innych za zdrajców, tak jak siebie nie uważał za bohatera. Zrobił to, co uważał za słuszne, to, co - jak podpowiadało mu sumienie - musiał zrobić.
Alternatywa "zdrajca albo bohater" pozostawia niewielkie pole manewru, ale nie sprawia, że uznając Kuklińskiego za bohatera, czynimy zdrajców ze wszystkich, którzy w LWP służyli. Sam Kukliński mówił o swoich przyjaciołach oficerach, którzy widzieli, w jakiej armii służą i byli gotowi przejść na drugą stronę. Przecież nie stali się zdrajcami, tylko dlatego, że nie zaczęli współpracować z CIA. Czym innym była też zwykła służba w LWP, a czym innym służba w jej politycznych przybudówkach. Czym innym była służba w koszarach, czym innym konsultacje z radzieckimi towarzyszami, nie tylko żołnierzami, na temat tego, jak podbić Zachód i jak spacyfikować "praską wiosnę". Dlatego ogromna większość żołnierzy tamtej armii nie może być uznana za rycerzy złej sprawy tylko dlatego, że Kukliński zdecydował się na czyn heroiczny.
Niewdzięczna Polska?
Dobro i zło, prawda i kłamstwo, wolność i zniewolenie - kiepsko nam w III RP poszło oddzielenie tych pojęć. III RP ma wobec Kuklińskiego nie spłacony dług. Przez wiele lat człowieka, dzięki któremu po części nie doszło w Polsce w grudniu 1980 r. do sowieckiej interwencji, traktowano jak wyrzutka. Polska szła do NATO, a nie chciano pamiętać o jego zasługach, choć wszedł tam jako pierwszy z Polaków. Polska stała się naprawdę bezpieczna, a nie chciano oddać honorów ryzykującemu życie, by nie doszło do jądrowej konfrontacji między Zachodem a Wschodem, która doprowadziłaby do nuklearnego holocaustu naszego kraju. Lech Wałęsa, pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Rzeczypospolitej, nigdy Kuklińskiego nie przyjął. Z przekonania czy ze strachu przed generałami, którzy bronili swych życiorysów? Postawa wielu innych polityków też była niejednoznaczna. Paradoksalnie w rozwiązanie sprawy zaangażował się nie któryś z polityków solidarnościowych, ale Leszek Miller. I to nie tylko z chęci zalegalizowania się w Ameryce. Miller spotykał się z pułkownikiem kilkakrotnie. Także wtedy, gdy już nie musiał. Sympatia, szacunek? Jedno i drugie.
Pułkownik Kukliński przez 10 lat ryzykował życie, by zdradzać sekrety układu, zwanego Warszawskim. Zamknięty w tekturowym pudle, podobnie jak jego żona i synowie, został wywieziony z Polski, być może na kilkadziesiąt godzin przed aresztowaniem. W Ameryce zyskał bezpieczeństwo. Żył w wolnym kraju, ale nie miał poczucia wolności, bo wolny nie był jego kraj. Gdy ten kraj odzys-kał wolność, nawet przedstawiciele "Solidarności" traktowali go często jak zdrajcę. Z Polski docierały do niego głosy sympatii. Ale także, może nawet częściej, głosy potępienia. Zdrajca. Agent. Szpicel. Kukliński słyszał, że człowiek, który wprowadził w Polsce stan wojenny, przez połowę rodaków jest uznawany za bohatera. Potem w tajemniczych okolicznościach pułkownik stracił dwóch synów.
W końcu - 17 lat od ucieczki z Polski - oficjalna Polska podziękowała Kuklińskiemu. Ale jakby półgębkiem. Może trzeba było nie ryzykować, nie stawiać wszystkiego na jedną kartę? Pułkownik Kukliński, dziś pewnie generał Kukliński, nie zżerany żalem i samotnością mieszkałby dalej w szeregowcu przy ulicy Rajców. Miałby z okien piękny widok na Wisłę. W lecie jeździłby na działkę. Pobierałby wysoką wojskową emeryturę. Chodziłby na spacery z psem, otoczony szacunkiem sąsiadów i znajomych. Jego synowie pewni by żyli, bawiłby wnuki. Może tak trzeba było?
Nic do stracenia
Nigdy nie zrobię wywiadu z Ryszardem Kuklińskim. Nigdy nie zapytam go o strach przed aresztowaniem i śmiercią. Gdy ruszyliśmy na spacer po Waszyngtonie, obróciłem się, patrząc, czy ktoś za nami nie idzie. - Panie pułkowniku, nie boi się pan - zapytałem. - Teraz już nie. Straciłem synów, straciłem prawie wszystko, co mi można teraz zrobić - odparł.
W swojej wydanej właśnie książce "Tajne życie" Ben Weiser, który w 1982 r. pierwszy napisał w "Washington Post" o Kuklińskim, przypomina słowa pułkownika ze zorganizowanej pięć lat temu w Teksasie konferencji poświęconej wywiadowi w czasach zimnej wojny: "Mam honor reprezentować moich anonimowych współtowarzyszy po obu stronach linii frontu. Nasza długa twarda walka przyniosła pokój, wolność i demokrację". W innej wydanej ostatnio (po angielsku) książce "Powstanie 1944" Norman Davies pisze o wspaniałych ludziach, którzy - tak jak służący w AK ojciec Kuklińskiego - walczyli, bo wiedzieli, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż samo życie. Dla Ryszarda Kuklińskiego, tak jak dla nich, była rzecz dużo ważniejsza niż życie - Polska.
Tomasz Lis
Kim był Kukliński?
Wiele lat starałem się o spotkanie z pułkownikiem Kuklińskim. Z dziennikarskiej ciekawości i próżności. Wywiad z Kuklińskim to byłoby coś. Miałem jedynie numer jego skrzynki pocztowej. Więc wysyłałem prośby o spotkanie. Jedna, druga, trzecia - bez odpowiedzi. Po latach ktoś mi powiedział, że pułkownik przesyła mi pozdrowienia, ale wywiadu nie chce udzielać. Tego najsłynniejszego udzielił w 1987 r. paryskiej "Kulturze". Pamiętam, jak 17 lat temu w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie zdobyłem jej egzemplarz. Nieprawdopodobna historia, kim jest ten niesamowity człowiek, pomyślałem.
To pytanie wielu Polaków zadaje do dziś, tyle że czas teraźniejszy został zastąpiony przeszłym. Kim był? Wielkim patriotą - mówią jedni, zdrajcą - twierdzą inni. Jeszcze inni dyplomatycznie milczą, choć jasno dają do zrozumienia, co by powiedzieli, gdyby przemówili. A co myślą zwykli ludzie? Zaglądam do jednego z portali internetowych, by poznać werdykt zapisany głosami pojedynczych osób w wirtualnym organie demokracji bezpośredniej. Piszą internauci, w większości młodzi ludzie. Setki opinii, żadnej letniej. "Cześć jego pamięci" - piszą jedni. "Szpicel CIA" - wyrokują inni. I od razu polemiki - "zdradził, ale Sowietów", "że Kukliński był zdrajcą, może powiedzieć tylko człowiek radziecki", "Kukliński zdrajcą? Czy w tym kraju mieszkają mózgowi mutanci". I na drugą nogę - "strasznie mi żal człowieka, bo musiał się czuć zaszczuty i przeżył straszliwą tragedię. Ale mimo wszystko złamał przysięgę. Składał ją świadomie, wiedział komu służy". I znowu polemika - "to on uratował honor polskiego oficera", "zdradził jedynie mundur LWP - służalczej wobec krasnoarmiejców armii, nie zdradził narodu, a wręcz przeciwnie".
Bohater? Zdrajca?
Szekspirowska postać - mówią o pułkowniku Kuklińskim niektórzy. Przynajmniej jedna opinia, z którą chyba wszyscy się zgodzą. Szekspirowska w sensie uczestnictwa w wielkim dramacie, jakim był PRL i jakim była walka Polaków o odzyskanie wolności. Zdrajca czy bohater - surowy ten dylemat, nic pomiędzy, albo - albo. Ale nie jest to dylemat zupełnie fałszywy. Czy Kukliński był zdrajcą? Czy wiedział, komu służy, czy rzeczywiście wiedział, komu przysięga? Do Ludowego Wojska Polskiego wstąpił w wieku siedemnastu lat, więc tak dokładnie pewnie nie wiedział, ale przecież nie przestał być żołnierzem tamtej armii zaraz potem. To był 1947 r. Później krok po kroku wspinał się po szczeblach wojskowej kariery. Miał dość czasu, by się zorientować, komu się służy. Kukliński zrozumiał to po ponad dwudziestu latach.
Trzeba było interwencji wojsk Układu Warszawskiego, które w imię interesów socjalizmu złamały dążenia Czechów i Słowaków do nadania socjalizmowi ludzkiego oblicza. Trzeba było udziału żołnierzy w krwawej pacyfikacji robotników Wybrzeża w 1970 r. Można się było pewnie zorientować wcześniej. Ale nawet jeśli, jakie to ma znaczenie? No dobrze, ale przecież mógł po prostu wystąpić z wojska. Skoro ono nie nasze, skoro służy Sowietom, a nie Polsce, to przecież najlepiej opuścić jego szeregi. Kukliński uznał, że nie. Stwierdził, że może zrobić znacznie więcej. Że skoro jest, gdzie jest, może nie tylko po cichu albo głoś-no odejść. Może z samego środka uderzyć w to, co ponad dekadę później Ronald Rea-gan nazwał imperium zła.
Ryszard Kukliński do Amerykanów zgłosił się sam na początku lat 70. A właśnie, że nie, próbują przekonywać zwolennicy wersji "zdrajca". CIA na pewno zwerbowała go w Wietnamie. Skąd miałby dom segment, opla recorda, jacht i sad? Z żołdu? Nigdy - mówią. Sugestia jest jas-na. Już wtedy musieli mu płacić. A jeśli tak, to nie ma mowy o żadnej duchowej przemianie. Jeśli tak, to nie było rewizji własnych poglądów. A przede wszystkim nie było mowy o patriotycznej misji. Robił to albo dla pieniędzy, albo dlatego, że go szantażowano, może w tle była jakaś kobieta, jak to bywa. A więc nie wstrząs po sierpniu 1968 r. czy grudniu 1970 r., lecz chciwość lub strach, ewentualnie jedno i drugie. Tym, którzy w Kuklińskim chcą widzieć zdrajcę, to zresztą nie wystarcza. Pewnie był podwójnym agentem - CIA i sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. W tej wersji GRU miało się dowiedzieć o zwerbowaniu Kuklińskiego przez Amerykanów i użyć go do przekazywania im fałszywych w najważniejszych sprawach danych. Jest tylko mały problem: przekazywane przez Kuklińskiego informacje nie były fałszywe. Wersja nie trzyma się kupy, bo wychodziłoby na to, że GRU użyło Kuklińskiego, by uderzyć w Układ Warszawski i w ZSRR. Nonsens.
Wierny Polsce
No dobrze, załóżmy, że to sam Kukliński zgłosił się do Amerykanów. Załóżmy, że informacje przekazywał im z własnej woli. Załóżmy, że nigdy nie chciał za to pieniędzy. Ale przecież służył obcemu, niepolskiemu wywiadowi. Czy taka działalność może być, niezależnie od motywów, zaakceptowana? I tu dochodzimy do kluczowego pytania. Czy tamto wierne sowieckiemu imperium państwo można było zdradzić, czy dana diabłu przysięga obowiązywała? Zapytam, co myślisz o Kuklińskim, będę wiedział, co myślisz o PRL. Tak, innego państwa wtedy nie było, innej Polski też nie. Ale wierność Polsce nie musiała oznaczać wierności tamtemu państwu i uosabiającemu go systemowi. Przeciwnie. Jeśli słowa niepodległość i wolność mają jakikolwiek sens, to nie może być zdradą walka, w jakiejkolwiek formie, z tymi, którzy Polskę ciemiężyli, którzy trzymali ją pod butem albo ten but w poczuciu serwilizmu czyścili. Nie może być zdradą czynienie wszystkiego, co w ludzkiej mocy, by osłabić imperium, które na kilkadziesiąt lat odebrało Polsce wolność. Nie może nią być codzienne ryzykowanie życia, w poczuciu absolutnej samotności. Nie może obowiązywać przysięga w polskiej armii na wierność armii obcej. Kuklińskiego, owszem, można uznać za zdrajcę, ale trzeba być wtedy konsekwentnym. Jeśli tak, to zdrajcami byli Kościuszko i listopadowi powstańcy, Romuald Traugutt i Józef Piłsudski. A może i więcej - współpracujący z brytyjskim wywiadem żołnierze Armii Krajowej.
Pułkownik Kukliński walczył o dobre imię. Na niczym innym w gruncie rzeczy mu nie zależało. Podobnie generał Wojciech Jaruzelski. Generał walczył o dobre imię tu, w Polsce. Pułkownik był często bezradny i w poczuciu bezsilności wielokrotnie obserwował tylko, jak jego dobre imię się niszczy. W postawach tych dwóch ludzi jest jakaś wspólnota. Ale chyba tylko w sensie uczestnictwa w tym samym dramacie. Bo jeśli Kukliński był bohaterem, to nie mógł nim być generał Jaruzelski. Może nie był zdrajcą, ale bohaterem nie był. Pamiętam spacer z pułkownikiem Kuklińskim po Waszyngtonie, w ciepłe kwietniowe popołudnie. Zapytałem go o generała Jaruzelskiego. - Wie pan, ja nie chcę nikogo oceniać - odpowiedział wstrzemięźliwie. To nie była dyplomacja. Nie było tak, że Kukliński nie chciał wypowiadać słów potępienia. Myśli, które kazałyby kogokolwiek potępiać, on po prostu w sobie nie miał. Nie uważał innych za zdrajców, tak jak siebie nie uważał za bohatera. Zrobił to, co uważał za słuszne, to, co - jak podpowiadało mu sumienie - musiał zrobić.
Alternatywa "zdrajca albo bohater" pozostawia niewielkie pole manewru, ale nie sprawia, że uznając Kuklińskiego za bohatera, czynimy zdrajców ze wszystkich, którzy w LWP służyli. Sam Kukliński mówił o swoich przyjaciołach oficerach, którzy widzieli, w jakiej armii służą i byli gotowi przejść na drugą stronę. Przecież nie stali się zdrajcami, tylko dlatego, że nie zaczęli współpracować z CIA. Czym innym była też zwykła służba w LWP, a czym innym służba w jej politycznych przybudówkach. Czym innym była służba w koszarach, czym innym konsultacje z radzieckimi towarzyszami, nie tylko żołnierzami, na temat tego, jak podbić Zachód i jak spacyfikować "praską wiosnę". Dlatego ogromna większość żołnierzy tamtej armii nie może być uznana za rycerzy złej sprawy tylko dlatego, że Kukliński zdecydował się na czyn heroiczny.
Niewdzięczna Polska?
Dobro i zło, prawda i kłamstwo, wolność i zniewolenie - kiepsko nam w III RP poszło oddzielenie tych pojęć. III RP ma wobec Kuklińskiego nie spłacony dług. Przez wiele lat człowieka, dzięki któremu po części nie doszło w Polsce w grudniu 1980 r. do sowieckiej interwencji, traktowano jak wyrzutka. Polska szła do NATO, a nie chciano pamiętać o jego zasługach, choć wszedł tam jako pierwszy z Polaków. Polska stała się naprawdę bezpieczna, a nie chciano oddać honorów ryzykującemu życie, by nie doszło do jądrowej konfrontacji między Zachodem a Wschodem, która doprowadziłaby do nuklearnego holocaustu naszego kraju. Lech Wałęsa, pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Rzeczypospolitej, nigdy Kuklińskiego nie przyjął. Z przekonania czy ze strachu przed generałami, którzy bronili swych życiorysów? Postawa wielu innych polityków też była niejednoznaczna. Paradoksalnie w rozwiązanie sprawy zaangażował się nie któryś z polityków solidarnościowych, ale Leszek Miller. I to nie tylko z chęci zalegalizowania się w Ameryce. Miller spotykał się z pułkownikiem kilkakrotnie. Także wtedy, gdy już nie musiał. Sympatia, szacunek? Jedno i drugie.
Pułkownik Kukliński przez 10 lat ryzykował życie, by zdradzać sekrety układu, zwanego Warszawskim. Zamknięty w tekturowym pudle, podobnie jak jego żona i synowie, został wywieziony z Polski, być może na kilkadziesiąt godzin przed aresztowaniem. W Ameryce zyskał bezpieczeństwo. Żył w wolnym kraju, ale nie miał poczucia wolności, bo wolny nie był jego kraj. Gdy ten kraj odzys-kał wolność, nawet przedstawiciele "Solidarności" traktowali go często jak zdrajcę. Z Polski docierały do niego głosy sympatii. Ale także, może nawet częściej, głosy potępienia. Zdrajca. Agent. Szpicel. Kukliński słyszał, że człowiek, który wprowadził w Polsce stan wojenny, przez połowę rodaków jest uznawany za bohatera. Potem w tajemniczych okolicznościach pułkownik stracił dwóch synów.
W końcu - 17 lat od ucieczki z Polski - oficjalna Polska podziękowała Kuklińskiemu. Ale jakby półgębkiem. Może trzeba było nie ryzykować, nie stawiać wszystkiego na jedną kartę? Pułkownik Kukliński, dziś pewnie generał Kukliński, nie zżerany żalem i samotnością mieszkałby dalej w szeregowcu przy ulicy Rajców. Miałby z okien piękny widok na Wisłę. W lecie jeździłby na działkę. Pobierałby wysoką wojskową emeryturę. Chodziłby na spacery z psem, otoczony szacunkiem sąsiadów i znajomych. Jego synowie pewni by żyli, bawiłby wnuki. Może tak trzeba było?
Nic do stracenia
Nigdy nie zrobię wywiadu z Ryszardem Kuklińskim. Nigdy nie zapytam go o strach przed aresztowaniem i śmiercią. Gdy ruszyliśmy na spacer po Waszyngtonie, obróciłem się, patrząc, czy ktoś za nami nie idzie. - Panie pułkowniku, nie boi się pan - zapytałem. - Teraz już nie. Straciłem synów, straciłem prawie wszystko, co mi można teraz zrobić - odparł.
W swojej wydanej właśnie książce "Tajne życie" Ben Weiser, który w 1982 r. pierwszy napisał w "Washington Post" o Kuklińskim, przypomina słowa pułkownika ze zorganizowanej pięć lat temu w Teksasie konferencji poświęconej wywiadowi w czasach zimnej wojny: "Mam honor reprezentować moich anonimowych współtowarzyszy po obu stronach linii frontu. Nasza długa twarda walka przyniosła pokój, wolność i demokrację". W innej wydanej ostatnio (po angielsku) książce "Powstanie 1944" Norman Davies pisze o wspaniałych ludziach, którzy - tak jak służący w AK ojciec Kuklińskiego - walczyli, bo wiedzieli, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż samo życie. Dla Ryszarda Kuklińskiego, tak jak dla nich, była rzecz dużo ważniejsza niż życie - Polska.
Tomasz Lis
LECH KACZYŃSKI prezydent Warszawy Pułkownik był bohaterem ryzykującym życie dla Polski. Dzięki niemu uniknęliśmy wojny, w której Polska nie miała żadnego interesu, a która doprowadziłaby do zniszczenia kraju. W pierwszej połowie lat 90. chory układ ówczesnego ośrodka władzy z dawnymi służbami specjalnymi i armią spowodował, że pułkownikowi Kuklińskiemu nie przywrócono należnych mu praw. LESZEK MILLER premier Sześć lat temu, podczas spotkania niedaleko Waszyngtonu, po raz pierwszy rozmawiałem z płk. Kuklińskim. Ta postać będzie zawsze dzieliła: dla jednych będzie zdrajcą, dla innych - bohaterem. Mam dla niego wiele człowieczego współczucia z uwagi na okoliczności, w jakich przyszło mu działać, oraz kwestie związane z jego rodziną. Żałuję, że pułkownik nie zdążył przed śmiercią zamieszkać w Polsce. LECH WAŁĘSA były prezydent Kukliński to bohater. Ten człowiek bardzo ryzykował. Nie wiem, czy ja bym tak potrafił. Jednak jest to bohater innych czasów i dzisiaj zalecałbym ciszę nad tą trumną. WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI były minister spraw zagranicznych Bardzo wysoko cenię to, że płk Kukliński podjął graniczące z samozagładą ryzyko współpracy z Amerykanami. Część Polaków ceni tych, którzy złożyli w 1943 r. przysięgę wierności Związkowi Sowieckiemu i przysięgi tej do końca jego istnienia dotrzymali. Nie uważam tego za cechę polskiego patriotyzmu. CZESŁAW KISZCZAK generał, minister spraw wewnętrznych w ekipie Wojciecha Jaruzelskiego Nie będę oceniać pułkownika Kuklińskiego. Nie będę o nim mówił ani dobrze, ani źle. Byliśmy przyjaciółmi. Tylko tyle. |
Więcej możesz przeczytać w 8/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.