Jacek Kuroń stworzył fundamenty "Solidarności" Kiedy poznałem Jacka Kuronia w latach 70., on miał inne koncepcje niż ja. Był krytyczny wobec idei tworzenia związków zawodowych. Uważał, że zwycięstwo przyniosą inne działania prowadzone przez jego środowisko. Ja byłem zwolennikiem koncepcji "przez chleb do wolności" oraz współpracy środowisk inteligenckich i świata ludzi pracy. Trzeba jednak przyznać, że Kuroń się nie upierał i choć był twardy w swych postanowieniach, umiał słuchać i był otwarty na argumenty. Miał ciekawe pomysły i górował nad nami intelektualnie. W tamtym czasie był niekwestionowanym przywódcą walki o wolność.
Nie był kowbojem
Kiedy nadeszły strajki roku 1980, Kuroń był niewątpliwie bardziej znany niż Wałęsa. Stawiał też na innych ludzi niż ja. Prowokował nawet Annę Walentynowicz do walki ze mną i promował Andrzeja Gwiazdę. Nie mogę jednak mieć do niego o to pretensji. Podejrzewam, że gdybym był na jego miejscu, postąpiłbym tak samo. Chodziło o symbol i Kuroń stawiał na osoby, które wtedy były bardziej ode mnie znane. Mimo dzielących nas różnic to była jednak bardzo dobra paka i do dziś poczuwam się do przynależności do tej grupy. Bez Kuronia nie stworzylibyśmy fundamentów, na których budowaliśmy "Solidarność". Kuroń wpłynął również na moje wybory. Podówczas byłem zwolennikiem zasad starotestamentowych: "Oko za oko, ząb za ząb", i sięgania po pistolety. On nie był typem kowboja. Przekonywał mnie, że trzeba działać bardziej pokojowo. I miał rację. Po roku 1981 moja pozycja była już silniejsza. Kuroń należał do najlepszych doradców, a w dodatku ta funkcja chroniła go przed więzieniem. Kiedy trwały przygotowania do rozmów "okrągłego stołu", generał Czesław Kiszczak stanowczo domagał się, by nie uczestniczyło w nim kilka osób, w tym Jacek Kuroń. Obrady przesunięto, bo postawiłem sprawę jasno: panowie, w moich kartach nie macie najdrobniejszych szans, by coś namieszać, Kuroń musi być, koniec, kropka. Bez niego porozumienia nie będzie. Inna sprawa, że potem komuniści pokochali i Kuronia, i Michnika.
Koniec epoki marzycieli
Nasze drogi - moje i Jacka Kuronia - rozeszły się na przystanku wolność. Naszym zadaniem było budowanie pluralizmu i właściwie to ja odsunąłem się od Kuronia, a nie on ode mnie. Wielu ludzi do dziś ma do mnie o to pretensje. Uważają, że byliśmy na tyle zgraną drużyną i sprawdziliśmy się w tak ekstremalnych warunkach, że powinniśmy dalej grać razem. Uważano nas za przyjaciół, których przyjaźń powinna trwać i żadnych podziałów nie powinno być. Miałem inne zdanie. Kuronia uważałem za przyjaciela, ale w trochę innym sensie. W kategoriach politycznych na pewno, nie ma wątpliwości, ale nie spotykaliśmy się prawie w ogóle na gruncie prywatnym, wspólnie z naszymi rodzinami. W czasie walki nie było między nami różnic albo świadomie je zacieraliśmy, bo wtedy w jedności była siła. Nie da się jednak ukryć, że kiedy osiągnęliśmy wolność, ta jedność nie była już potrzebna, a różnice między nami istniały, choćby światopoglądowe czy ideologicznie. To była moja koncepcja.
Jacek Kuroń niewątpliwie ma swoje miejsce w historii. Ja zaliczam się do tego samego pokolenia co on, Reagan, Ojciec Święty, Mitterrand czy Kohl. My kończymy epokę, którą nazywam epoką ziemi, bo ziemia była w naszych czasach najważniejsza - to o nią toczyliśmy wojnę, przesuwaliśmy granice. To się skończyło z upadkiem komunizmu. Kilku ludzi zaś - z Kuroniem włącznie - otworzyło nową epokę, epokę technologii, powszechnej informacji, globalizacji i Internetu. My, sądzę, powinniśmy pozostawić już tę epokę innym, młodszym, a sami być jedynie doradcami. Śmierć Jacka Kuronia - idealisty - też w jakiś symboliczny sposób tę epokę marzycieli zamyka.
Kiedy nadeszły strajki roku 1980, Kuroń był niewątpliwie bardziej znany niż Wałęsa. Stawiał też na innych ludzi niż ja. Prowokował nawet Annę Walentynowicz do walki ze mną i promował Andrzeja Gwiazdę. Nie mogę jednak mieć do niego o to pretensji. Podejrzewam, że gdybym był na jego miejscu, postąpiłbym tak samo. Chodziło o symbol i Kuroń stawiał na osoby, które wtedy były bardziej ode mnie znane. Mimo dzielących nas różnic to była jednak bardzo dobra paka i do dziś poczuwam się do przynależności do tej grupy. Bez Kuronia nie stworzylibyśmy fundamentów, na których budowaliśmy "Solidarność". Kuroń wpłynął również na moje wybory. Podówczas byłem zwolennikiem zasad starotestamentowych: "Oko za oko, ząb za ząb", i sięgania po pistolety. On nie był typem kowboja. Przekonywał mnie, że trzeba działać bardziej pokojowo. I miał rację. Po roku 1981 moja pozycja była już silniejsza. Kuroń należał do najlepszych doradców, a w dodatku ta funkcja chroniła go przed więzieniem. Kiedy trwały przygotowania do rozmów "okrągłego stołu", generał Czesław Kiszczak stanowczo domagał się, by nie uczestniczyło w nim kilka osób, w tym Jacek Kuroń. Obrady przesunięto, bo postawiłem sprawę jasno: panowie, w moich kartach nie macie najdrobniejszych szans, by coś namieszać, Kuroń musi być, koniec, kropka. Bez niego porozumienia nie będzie. Inna sprawa, że potem komuniści pokochali i Kuronia, i Michnika.
Koniec epoki marzycieli
Nasze drogi - moje i Jacka Kuronia - rozeszły się na przystanku wolność. Naszym zadaniem było budowanie pluralizmu i właściwie to ja odsunąłem się od Kuronia, a nie on ode mnie. Wielu ludzi do dziś ma do mnie o to pretensje. Uważają, że byliśmy na tyle zgraną drużyną i sprawdziliśmy się w tak ekstremalnych warunkach, że powinniśmy dalej grać razem. Uważano nas za przyjaciół, których przyjaźń powinna trwać i żadnych podziałów nie powinno być. Miałem inne zdanie. Kuronia uważałem za przyjaciela, ale w trochę innym sensie. W kategoriach politycznych na pewno, nie ma wątpliwości, ale nie spotykaliśmy się prawie w ogóle na gruncie prywatnym, wspólnie z naszymi rodzinami. W czasie walki nie było między nami różnic albo świadomie je zacieraliśmy, bo wtedy w jedności była siła. Nie da się jednak ukryć, że kiedy osiągnęliśmy wolność, ta jedność nie była już potrzebna, a różnice między nami istniały, choćby światopoglądowe czy ideologicznie. To była moja koncepcja.
Jacek Kuroń niewątpliwie ma swoje miejsce w historii. Ja zaliczam się do tego samego pokolenia co on, Reagan, Ojciec Święty, Mitterrand czy Kohl. My kończymy epokę, którą nazywam epoką ziemi, bo ziemia była w naszych czasach najważniejsza - to o nią toczyliśmy wojnę, przesuwaliśmy granice. To się skończyło z upadkiem komunizmu. Kilku ludzi zaś - z Kuroniem włącznie - otworzyło nową epokę, epokę technologii, powszechnej informacji, globalizacji i Internetu. My, sądzę, powinniśmy pozostawić już tę epokę innym, młodszym, a sami być jedynie doradcami. Śmierć Jacka Kuronia - idealisty - też w jakiś symboliczny sposób tę epokę marzycieli zamyka.
Jacek Kuroń - Człowiek Roku "Wprost" 1994 |
---|
Ja nie jestem ani czerwony, ani czarny, nie jestem ani z lewa, ani z prawa, tylko z Żoliborza" - mawiał Jacek Kuroń. "Socjalizujący przy kotle z zupą dysydent z czasów PRL był największym przeciwnikiem wrogów nowej Polski - tworzył dla reform barierę ochronną" - pisaliśmy, uzasadniając przyznanie Jackowi Kuroniowi tytułu Człowiek Roku 1994. Jacek Kuroń nieustannie dowodził, że niektórzy ludzie z "góry" widzą tych z "dołu". Potrafił uratować postpeerelowską warszawską hutę przed upadkiem i za zgodą pracowników doprowadził do jej prywatyzacji. Gdy Aleksander Kwaśniewski żartował, że jest "poczciwy, dobry i głupi", odpowiedział: "Zajmuję się bolesnymi sprawami ludzkimi, czyli jestem głupi. Ty tego nie robisz, więc jesteś mądry". Pamiętał grozę okupacji, spędził dziewięć lat w najcięższych więzieniach, przeżył pozorowaną egzekucję i bliską w czasie śmierć najbliższych mu osób - ojca i żony. Był najzacieklej zwalczanym "elementem antysocjalistycznym", a zaraz potem, już w wolnej Polsce, kandydatem na premiera i autorytetem moralnym. |
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.