Fundamentaliści islamscy dobijają Europę jej własną bronią - poprawnością polityczną
Ukrzyżowany trupek straszy islamskie dzieci" - twierdzili muzułmanie, więc Europejczycy zdjęli krzyże ze ścian szkół. Teraz wyznawcy Allaha urażeni karykaturami Mahometa zażądali przeprosin od zachodnich rządów, a co bardziej radykalni chcą wydania im duńskich rysowników, by ukarać ich wedle swego prawa, czyli ukamienować. Co będzie dalej? Jeśli Europa nie stanie w obronie swoich wartości, to następnym krokiem może być zdjęcie krzyży z kościołów, by również stamtąd "ukrzyżowany trupek" nie straszył muzułmanów.
Dialogu cywilizacji dotychczas nie było, bo bezzębnej Europie łatwiej przychodziło zastępowanie go poprawnością polityczną posuniętą do granic absurdu. Ta poprawność wyniesiona ponad dobro i zło miała się stać naszą potęgą. Okazała się koniem trojańskim. Ale dialogu cywilizacji nie będzie, póki muzułmanie nie będą go mieli z kim prowadzić.
Błotoodporni
Na Europejczykach nie zrobiło większego wrażenia, gdy Liga Arabów Europejskich opublikowała w ubiegłym tygodniu karykaturę Anny Frank w łóżku z Hitlerem, a irańska gazeta "Hamszari" rozpisała konkurs na rysunek ośmieszający Holocaust. Równie spokojnie przyjęto informacje o paleniu duńskiej flagi czy zniszczeniu ambasad tego kraju podczas demonstracji w Damaszku, Bejrucie i Teheranie.
Spokój wynika stąd, że zdążyliśmy przywyknąć do szargania zachodnich symboli. "Wyrżnąć niewiernych", "Zachód to rak, islam jest odpowiedzią" - to hasła powtarzane podczas większości demonstracji na Bliskim Wschodzie. Zachód nie reaguje, tak jak nie odpowiada na publikowane w arabskich gazetach karykatury, na których Palestynki z bombami przymocowanymi do ramion są przedstawiane jak ukrzyżowany Chrystus. Europejczycy nie zażądali, by świat islamski kajał się za to, że 16-letni muzułmanin wszedł w ubiegłym tygodniu do tureckiego kościoła i krzycząc "Allah Akbar", zastrzelił modlącego się księdza. W pewnym sensie do brutalnych morderstw dokonywanych przez fundamentalistów Europa też przywykła. W telewizji dziesiątki razy transmitowano pokazowe egzekucje dziennikarzy i pracowników organizacji humanitarnych, a nawet robotników, których jedyną winą było to, że mieli skórę jaśniejszą niż ich oprawcy.
Gdyby mieszkańcy Zachodu zachowywali się na Bliskim Wschodzie tak, jak muzułmanie zachowują się wobec europejskich tradycji, to w Damaszku i Rijadzie demonstrowałyby feministki w krótkich spódnicach, żądając możliwości wejścia do meczetów. W końcu ten zakaz, nie mówiąc o konieczności zasłonięcia twarzy, obraża zachodnie poszanowanie dla równouprawnienia. Gdybyśmy mieli odpowiadać na mordowanie Europejczyków czy obrażanie naszych symboli z taką furią, z jaką demonstrowali w ostatnich tygodniach mieszkańcy państw islamskich, to narzędziem dialogu byłyby F-16. Tylko że - jak mawiał Mahatma Ghandi - "stosowanie zasady oko za oko szybko uczyniłoby świat ślepym".
Chorzy z polecenia
Zachód nie odpowiada z przyzwyczajenia, w jakiejś mierze także z obawy przed eskalacją nienawiści. Ale spokój wynika także stąd, że Zachód pamięta, iż nie wszyscy muzułmanie to podkładający bomby fundamentaliści. Nie stosuje też zasady odpowiedzialności zbiorowej za to, że przywódcy państw islamskich są chorzy na władzę. To właśnie te dwie grupy - fanatycy i politycy - są odpowiedzialne za fajerwerki nienawiści. Również te ostatnie.
Wystąpienia w odpowiedzi na obraźliwe karykatury Mahometa w Europie zorganizowali politycy uczestniczący w grudniu w szczycie Organizacji Konferencji Islamskiej (OKI) w Mekce. W komunikacie końcowym obrad zapisano, że państwa OKI "wyrażą oburzenie profanacją wizerunku świętego proroka Mahometa w mediach z pewnych krajów". - Nikt nie robił afery z powodu tych karykatur, nim nie zdecydowali o tym uczestnicy szczytu OKI - uważa Muhammad el-Sayed Said, wicedyrektor Ahram Center for Political and Strategic Studies w Kairze. Gdy zapadła decyzja, podburzenie do rozruchów było łatwe: gazety arabskie nie piszą tego, co się im podoba, ale to, im co każą władze. Pełne oburzenia artykuły pojawiły się więc pół roku po tym, jak dziennik "Jyllands-Posten" opublikował "12 twarzy Mahometa".
Niemal każdy arabski rząd miał coś do ugrania na skandalu. Libijski przywódca zabiegał o względy ulicy, które stracił, gdy dogadał się z Zachodem i oddał swe arsenały masowego rażenia. Rządzący w Rijadzie ród Saudów, znienawidzony za sojusz z Ameryką, mógł pokazać, że z kieszeni Zachodu jednak trochę wystaje. Syryjczycy, organizując zamieszki w Bejrucie, udowodnili, że Baszir Asad jest wciąż głównym rozgrywającym w Libanie. Z kolei dla przegranego w niedawnych wyborach w Autonomii Palestyńskiej Fatahu była to sposobność do budowania pozycji wobec zwycięskiego Hamasu. Organizacja zamieszek była pokazem siły: kto podbije stawkę, dotkliwiej upokarzając Europę, ten będzie się bardziej liczył w regionie. Manifestacje miały też być polisą ubezpieczeniową dyktatorów. Inspirując je, dali znak, że gdyby ktoś chciał ich pozbawić władzy, potrafią zorganizować ulicę. Stąd może najgłośniej krzyczeli pasażerowie politycznego Titanica, jakim jest rząd w Teheranie. "To syjoniści wściekli na zwycięstwo Hamasu w wyborach w Autonomii zorganizowali publikację karykatur w Danii" - stwierdził Ali Chamenei, duchowy przywódca Iranu. "Syjonistyczne diabły" nieźle się musiały nakombinować, bo "Jyllands-Posten" opublikował rysunki długo przed palestyńskimi wyborami.
Wykonawcami politycznych decyzji byli chorzy z nienawiści fanatycy. Dzięki karykaturom zdobyli kolejny dowód na "zgniliznę moralną niewiernych". Choć to zbytek łaski, wcześniej nie potrzebowali wymówek, by zorganizować zamachy w Nowym Jorku, Madrycie czy Londynie.
Spokój większości
Pocieszające w tej awanturze jest to, że choć skala antyzachodnich protestów mogła przerażać, na ulice nie wyszły miliony muzułmanów. Większość, choć czuła się urażona, zamiast rzucać koktajlami Mołotowa, wybrała bojkotowanie towarów z UE. W książce "Occidentalism. The West in the Eyes of Its Enemies" Ian Buruma i Avishai Margalit wskazują, że ta umiarkowana większość tkwi między siłami teokracji i siłami reform, a "w Iraku, Pakistanie, Indonezji nienawiść ekstremistów kieruje się przeciw niej tak samo jak przeciw ludziom Zachodu". To ta umiarkowana większość, a nie islamofaszyści czy dyktatorzy, może być partnerem w dialogu z Europą.
Jeśli Stary Kontynent chce się z nią dogadać, musi wysłuchać długiej listy żalów, które nawet umiarkowani muzułmanie mają do Europy. Na tej liście są zbrodnie kolonializmu, za które nikt nie przeprosił, bezpardonowe rozgrywanie państwami islamskimi przez zimnowojenne mocarstwa i stosowanie podwójnych standardów w polityce. Dla muzułmanów koronnymi dowodami przeciw Europejczykom są nieustanowienie państwa Palestyńczyków, gdy powołano do życia Izrael, oraz to, że uważająca się za czempiona praw człowieka Europa milcząco zgadzała się na wzajemne mordowanie się Arabów i Żydów. Część zarzutów jest nieprawdziwa. Zostały wykreowane przez machiny propagandowe dyktatorów, którzy potrzebowali zewnętrznego wroga, by kanalizować złość wobec nich samych. Mieli dekady na sączenie w ludzi nienawiści - tego nie da się szybko odkręcić. Jednak bez uczciwej rozmowy nie ma szans na kompromis, który uchroni nas przed wojną cywilizacji. "Nie ma pokoju bez sprawiedliwości, nie ma sprawiedliwości bez przebaczenia" - pisał Jan Paweł II.
Zachód z kolei musi się pozbyć stereotypu Arabów, który Edward Said przed laty ujął w formule trzech B: billionairs (bogaci naftowi szejkowie), bombers (terroryści) i belly dancers (tancerki brzucha).
Kryzys tożsamości
By nie przegrać z kretesem, Europa musi wiedzieć, czego chce i jakie wartości reprezentuje. Tymczasem Stary Kontynent od dawna cierpi na kryzys tożsamości. Wyniesiona na ołtarze poprawność polityczna sprawiła, że Europejczycy wyparli się swoich korzeni, czego rezultatem było m.in. niewpisanie do projektu eurokonstytucji choćby wzmianki o Bogu. Kilka miesięcy przed tym, jak został papieżem, Joseph Ratzinger w książce "Bez korzeni" napisał: "Zachód (...) w swojej historii dostrzega tylko to, co godne potępienia i niszczycielskie, nie jest już w stanie dostrzec tego, co wielkie i czyste". Europejska amnezja nie jest jednak najpoważniejszym problemem. Jest nim skrzyżowanie poprawności politycznej ze schizofrenią relatywizmu moralnego. To ono doprowadziło do absurdalnej sytuacji, w której islamofaszyści mają prawo mówić, że chcą podbić państwa europejskie, a knebluje się tych, którzy mówią, że muzułmanie tak mówią. Ta sama choroba sprawiła, że zezwoliliśmy na zdejmowanie krzyży w szkołach, bo to obraża uczucia religijne muzułmanów, a jednocześnie podnosiliśmy raban, że w tych samych szkołach muzułmankom zakazuje się noszenia chust. Odsłoną tej samej paranoi jest to, iż Oriana Fallaci stanie przed sądem oskarżona przez Adela Smitha, przewodniczącego Związku Muzułmanów Włoch, który twierdzi, że "ukrzyżowany trupek" straszy jego dzieci. Ten sam oszołom, występując w telewizji, nazwał chrześcijaństwo "stowarzyszeniem kryminalnym", a Jana Pawła II - oszustem. Smith miał czelność oskarżyć Fallaci o to, że napisała, iż jesteśmy ofiarami szantażu islamofaszystów.
Dlaczego Europę zaatakowano tak ochoczo? Ulubiony wróg - Izrael - nieco się zużył. Zresztą izraelscy politycy nie zrobili ostatnio nic, czym można by podjudzać do wściekłych manifestacji. Z opluwaniem USA, "wielkiego szatana", przywódcy na Bliskim Wschodzie mają problem. Zaatakowany otwarcie mógłby zakręcić kurek z wielomiliardową pomocą lub - co gorsza - boleśnie się odgryźć (przekonali się o tym, od kiedy Waszyngton prowadzi wojnę z terroryzmem). Co innego bezzębna Europa...
Europę zaatakowano po głupiej prowokacji duńskiej gazety. Głupiej, bo choć jej celem było zdiagnozowanie, czy mamy wolność słowa, to celowo obrażono uczucia religijne muzułmanów. "Zaskakujące jest jednak to, że Zachód, który podobno opiera się na wspólnych wartościach, w tej fundamentalnej dla swej tożsamości kwestii nie może znaleźć wspólnego języka" - komentował brak europejskiej solidarności "Tagesspiegel". Co najmniej tak samo trudna jak dialog z muzułmanami jest widocznie rozmowa we własnym kręgu. Bez tej rozmowy, bez przypomnienia sobie, kim jesteśmy i jakie reprezentujemy wartości, muzułmanie nie mają jednak z nami o czym rozmawiać. Nie znając tych odpowiedzi, Europejczycy powinni od razu, bez zbędnego przelewu krwi, dać się zislamizować, a swój kontynent nazwać Eurarabią.
Dialogu cywilizacji dotychczas nie było, bo bezzębnej Europie łatwiej przychodziło zastępowanie go poprawnością polityczną posuniętą do granic absurdu. Ta poprawność wyniesiona ponad dobro i zło miała się stać naszą potęgą. Okazała się koniem trojańskim. Ale dialogu cywilizacji nie będzie, póki muzułmanie nie będą go mieli z kim prowadzić.
Błotoodporni
Na Europejczykach nie zrobiło większego wrażenia, gdy Liga Arabów Europejskich opublikowała w ubiegłym tygodniu karykaturę Anny Frank w łóżku z Hitlerem, a irańska gazeta "Hamszari" rozpisała konkurs na rysunek ośmieszający Holocaust. Równie spokojnie przyjęto informacje o paleniu duńskiej flagi czy zniszczeniu ambasad tego kraju podczas demonstracji w Damaszku, Bejrucie i Teheranie.
Spokój wynika stąd, że zdążyliśmy przywyknąć do szargania zachodnich symboli. "Wyrżnąć niewiernych", "Zachód to rak, islam jest odpowiedzią" - to hasła powtarzane podczas większości demonstracji na Bliskim Wschodzie. Zachód nie reaguje, tak jak nie odpowiada na publikowane w arabskich gazetach karykatury, na których Palestynki z bombami przymocowanymi do ramion są przedstawiane jak ukrzyżowany Chrystus. Europejczycy nie zażądali, by świat islamski kajał się za to, że 16-letni muzułmanin wszedł w ubiegłym tygodniu do tureckiego kościoła i krzycząc "Allah Akbar", zastrzelił modlącego się księdza. W pewnym sensie do brutalnych morderstw dokonywanych przez fundamentalistów Europa też przywykła. W telewizji dziesiątki razy transmitowano pokazowe egzekucje dziennikarzy i pracowników organizacji humanitarnych, a nawet robotników, których jedyną winą było to, że mieli skórę jaśniejszą niż ich oprawcy.
Gdyby mieszkańcy Zachodu zachowywali się na Bliskim Wschodzie tak, jak muzułmanie zachowują się wobec europejskich tradycji, to w Damaszku i Rijadzie demonstrowałyby feministki w krótkich spódnicach, żądając możliwości wejścia do meczetów. W końcu ten zakaz, nie mówiąc o konieczności zasłonięcia twarzy, obraża zachodnie poszanowanie dla równouprawnienia. Gdybyśmy mieli odpowiadać na mordowanie Europejczyków czy obrażanie naszych symboli z taką furią, z jaką demonstrowali w ostatnich tygodniach mieszkańcy państw islamskich, to narzędziem dialogu byłyby F-16. Tylko że - jak mawiał Mahatma Ghandi - "stosowanie zasady oko za oko szybko uczyniłoby świat ślepym".
Chorzy z polecenia
Zachód nie odpowiada z przyzwyczajenia, w jakiejś mierze także z obawy przed eskalacją nienawiści. Ale spokój wynika także stąd, że Zachód pamięta, iż nie wszyscy muzułmanie to podkładający bomby fundamentaliści. Nie stosuje też zasady odpowiedzialności zbiorowej za to, że przywódcy państw islamskich są chorzy na władzę. To właśnie te dwie grupy - fanatycy i politycy - są odpowiedzialne za fajerwerki nienawiści. Również te ostatnie.
Wystąpienia w odpowiedzi na obraźliwe karykatury Mahometa w Europie zorganizowali politycy uczestniczący w grudniu w szczycie Organizacji Konferencji Islamskiej (OKI) w Mekce. W komunikacie końcowym obrad zapisano, że państwa OKI "wyrażą oburzenie profanacją wizerunku świętego proroka Mahometa w mediach z pewnych krajów". - Nikt nie robił afery z powodu tych karykatur, nim nie zdecydowali o tym uczestnicy szczytu OKI - uważa Muhammad el-Sayed Said, wicedyrektor Ahram Center for Political and Strategic Studies w Kairze. Gdy zapadła decyzja, podburzenie do rozruchów było łatwe: gazety arabskie nie piszą tego, co się im podoba, ale to, im co każą władze. Pełne oburzenia artykuły pojawiły się więc pół roku po tym, jak dziennik "Jyllands-Posten" opublikował "12 twarzy Mahometa".
Niemal każdy arabski rząd miał coś do ugrania na skandalu. Libijski przywódca zabiegał o względy ulicy, które stracił, gdy dogadał się z Zachodem i oddał swe arsenały masowego rażenia. Rządzący w Rijadzie ród Saudów, znienawidzony za sojusz z Ameryką, mógł pokazać, że z kieszeni Zachodu jednak trochę wystaje. Syryjczycy, organizując zamieszki w Bejrucie, udowodnili, że Baszir Asad jest wciąż głównym rozgrywającym w Libanie. Z kolei dla przegranego w niedawnych wyborach w Autonomii Palestyńskiej Fatahu była to sposobność do budowania pozycji wobec zwycięskiego Hamasu. Organizacja zamieszek była pokazem siły: kto podbije stawkę, dotkliwiej upokarzając Europę, ten będzie się bardziej liczył w regionie. Manifestacje miały też być polisą ubezpieczeniową dyktatorów. Inspirując je, dali znak, że gdyby ktoś chciał ich pozbawić władzy, potrafią zorganizować ulicę. Stąd może najgłośniej krzyczeli pasażerowie politycznego Titanica, jakim jest rząd w Teheranie. "To syjoniści wściekli na zwycięstwo Hamasu w wyborach w Autonomii zorganizowali publikację karykatur w Danii" - stwierdził Ali Chamenei, duchowy przywódca Iranu. "Syjonistyczne diabły" nieźle się musiały nakombinować, bo "Jyllands-Posten" opublikował rysunki długo przed palestyńskimi wyborami.
Wykonawcami politycznych decyzji byli chorzy z nienawiści fanatycy. Dzięki karykaturom zdobyli kolejny dowód na "zgniliznę moralną niewiernych". Choć to zbytek łaski, wcześniej nie potrzebowali wymówek, by zorganizować zamachy w Nowym Jorku, Madrycie czy Londynie.
Spokój większości
Pocieszające w tej awanturze jest to, że choć skala antyzachodnich protestów mogła przerażać, na ulice nie wyszły miliony muzułmanów. Większość, choć czuła się urażona, zamiast rzucać koktajlami Mołotowa, wybrała bojkotowanie towarów z UE. W książce "Occidentalism. The West in the Eyes of Its Enemies" Ian Buruma i Avishai Margalit wskazują, że ta umiarkowana większość tkwi między siłami teokracji i siłami reform, a "w Iraku, Pakistanie, Indonezji nienawiść ekstremistów kieruje się przeciw niej tak samo jak przeciw ludziom Zachodu". To ta umiarkowana większość, a nie islamofaszyści czy dyktatorzy, może być partnerem w dialogu z Europą.
Jeśli Stary Kontynent chce się z nią dogadać, musi wysłuchać długiej listy żalów, które nawet umiarkowani muzułmanie mają do Europy. Na tej liście są zbrodnie kolonializmu, za które nikt nie przeprosił, bezpardonowe rozgrywanie państwami islamskimi przez zimnowojenne mocarstwa i stosowanie podwójnych standardów w polityce. Dla muzułmanów koronnymi dowodami przeciw Europejczykom są nieustanowienie państwa Palestyńczyków, gdy powołano do życia Izrael, oraz to, że uważająca się za czempiona praw człowieka Europa milcząco zgadzała się na wzajemne mordowanie się Arabów i Żydów. Część zarzutów jest nieprawdziwa. Zostały wykreowane przez machiny propagandowe dyktatorów, którzy potrzebowali zewnętrznego wroga, by kanalizować złość wobec nich samych. Mieli dekady na sączenie w ludzi nienawiści - tego nie da się szybko odkręcić. Jednak bez uczciwej rozmowy nie ma szans na kompromis, który uchroni nas przed wojną cywilizacji. "Nie ma pokoju bez sprawiedliwości, nie ma sprawiedliwości bez przebaczenia" - pisał Jan Paweł II.
Zachód z kolei musi się pozbyć stereotypu Arabów, który Edward Said przed laty ujął w formule trzech B: billionairs (bogaci naftowi szejkowie), bombers (terroryści) i belly dancers (tancerki brzucha).
Kryzys tożsamości
By nie przegrać z kretesem, Europa musi wiedzieć, czego chce i jakie wartości reprezentuje. Tymczasem Stary Kontynent od dawna cierpi na kryzys tożsamości. Wyniesiona na ołtarze poprawność polityczna sprawiła, że Europejczycy wyparli się swoich korzeni, czego rezultatem było m.in. niewpisanie do projektu eurokonstytucji choćby wzmianki o Bogu. Kilka miesięcy przed tym, jak został papieżem, Joseph Ratzinger w książce "Bez korzeni" napisał: "Zachód (...) w swojej historii dostrzega tylko to, co godne potępienia i niszczycielskie, nie jest już w stanie dostrzec tego, co wielkie i czyste". Europejska amnezja nie jest jednak najpoważniejszym problemem. Jest nim skrzyżowanie poprawności politycznej ze schizofrenią relatywizmu moralnego. To ono doprowadziło do absurdalnej sytuacji, w której islamofaszyści mają prawo mówić, że chcą podbić państwa europejskie, a knebluje się tych, którzy mówią, że muzułmanie tak mówią. Ta sama choroba sprawiła, że zezwoliliśmy na zdejmowanie krzyży w szkołach, bo to obraża uczucia religijne muzułmanów, a jednocześnie podnosiliśmy raban, że w tych samych szkołach muzułmankom zakazuje się noszenia chust. Odsłoną tej samej paranoi jest to, iż Oriana Fallaci stanie przed sądem oskarżona przez Adela Smitha, przewodniczącego Związku Muzułmanów Włoch, który twierdzi, że "ukrzyżowany trupek" straszy jego dzieci. Ten sam oszołom, występując w telewizji, nazwał chrześcijaństwo "stowarzyszeniem kryminalnym", a Jana Pawła II - oszustem. Smith miał czelność oskarżyć Fallaci o to, że napisała, iż jesteśmy ofiarami szantażu islamofaszystów.
Dlaczego Europę zaatakowano tak ochoczo? Ulubiony wróg - Izrael - nieco się zużył. Zresztą izraelscy politycy nie zrobili ostatnio nic, czym można by podjudzać do wściekłych manifestacji. Z opluwaniem USA, "wielkiego szatana", przywódcy na Bliskim Wschodzie mają problem. Zaatakowany otwarcie mógłby zakręcić kurek z wielomiliardową pomocą lub - co gorsza - boleśnie się odgryźć (przekonali się o tym, od kiedy Waszyngton prowadzi wojnę z terroryzmem). Co innego bezzębna Europa...
Europę zaatakowano po głupiej prowokacji duńskiej gazety. Głupiej, bo choć jej celem było zdiagnozowanie, czy mamy wolność słowa, to celowo obrażono uczucia religijne muzułmanów. "Zaskakujące jest jednak to, że Zachód, który podobno opiera się na wspólnych wartościach, w tej fundamentalnej dla swej tożsamości kwestii nie może znaleźć wspólnego języka" - komentował brak europejskiej solidarności "Tagesspiegel". Co najmniej tak samo trudna jak dialog z muzułmanami jest widocznie rozmowa we własnym kręgu. Bez tej rozmowy, bez przypomnienia sobie, kim jesteśmy i jakie reprezentujemy wartości, muzułmanie nie mają jednak z nami o czym rozmawiać. Nie znając tych odpowiedzi, Europejczycy powinni od razu, bez zbędnego przelewu krwi, dać się zislamizować, a swój kontynent nazwać Eurarabią.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.