Rosja coraz bezczelniej testuje granice odporności Unii Europejskiej. Może sobie na to pozwolić – czuje bowiem wsparcie Berlina.
Dla Putina prowokowanie UE to sposób na legitymizowanie własnej władzy - przecież nic lepiej nie jednoczy ludzi niż wspólne zagrożenie. UE świetnie na takiego wroga się nadaje: jest bliskim sąsiadem, a brak wyrazistego centrum dowodzenia wspólnotą sprawia, że nie ma komu odpowiedzieć na te zaczepki.
Rosja pozwala sobie na takie zaczepki także dlatego, bowiem jest pewna, że nie spotka jej za to ostra riposta ze strony dwóch najważniejszych krajów UE: Francji i Niemiec. Teraz Paryż po wyborze na prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego pewnie zmieni front wobec Moskwy – nowy przywódca będzie szukał zbliżenia z USA i Rosja przestanie go interesować. Natomiast Berlin jest konsekwentnie prorosyjski. Wspólne interesy łączące te kraje (chociażby rurociąg północny) są ważniejsze niż polityka. Dlatego Putin pozwala sobie na kolejne bezczelności wobec unii.
Bruksela musi przede wszystkim wywrzeć presję na Berlin. Dopóki Angela Merkel jednoznacznie nie potępi działań Moskwy, nie ma szans, aby takich incydentów jak niedawne zamieszki w Estonii, czy bombowce nad kanałem La Manche uniknąć w przyszłości.