"Za Wisłą nie zabijajcie, ale poza tym róbcie tam, co chcecie" - brzmiała dyrektywa Stalina
Wiosną 1945 r. nastoletni wówczas Kazimierz Szymczak wracał do domu przez Poznań leżący w gruzach po sowieckich nalotach, poprzedzających zdobycie miasta przez Rosjan. Mijając bramę ocalałej kamienicy na poznańskich Jeżycach usłyszał przeraźliwe krzyki kobiety. Ciekawość wzięła górę nad strachem. Zajrzał ostrożnie do bramy. Wołania o pomoc dobiegały z klatki schodowej. Chłopiec otworzył drzwi i zamarł z przerażenia. Naprzeciw niego stał oparty o ścianę mężczyzna. Miał zmasakrowaną twarz. "Rosjanie gwałcą moją żonę" - wykrztusił, po czym osunął się bezwładnie na schody. Nastolatek wybiegł na ulicę. Tam zaczepił przechodnia. Po krótkim namyśle zdecydowali się pobiec do pobliskiej jednostki NKWD.
Gdy zdołali wytłumaczyć enkawudzistom, co się dzieje w kamienicy nieopodal, Rosjanie natychmiast wskoczyli do dżipa i pojechali we wskazane miejsce. Wbiegli na ostatnie piętro budynku, gdzie dwaj żołnierze gwałcili kobietę. Po chwili winowajcy zostali wyprowadzeni na podwórko kamienicy. Kazano im się ustawić twarzą do muru okalającego podwórze. Jeden z enkawudzistów wyjął rewolwer i strzałami w głowę powalił obu sowieckich żołnierzy na ziemię. Po egzekucji stwierdził krótko: "Tu tiepier budiet Polsza". On wiedział już pewnie o wynikach konferencji teherańskiej wyznaczającej nową granicę "bratniej" Rzeczypospolitej, a gwałciciele być może słyszeli o nieformalnej dyrektywie Stalina, skierowanej do krasnoarmiejców: "Za Wisłą nie zabijajcie, ale poza tym róbcie tam, co chcecie".
Sprawiedliwość według generalissimusa
Problemy z sowiecką armią zaczęły się długo przed tym, jak Rosjanie dotarli do Polski. Jeszcze w październiku 1943 r. naczelny wódz generał Kazimierz Sosnkowski wydał instrukcję dla polskich władz podziemnych uzależniającą ich ewentualną współpracę z Rosjanami od nawiązania przez tych ostatnich stosunków dyplomatycznych z Polską (zerwanych przez Stalina po ujawnieniu zbrodni katyńskiej) oraz od respektowania suwerenności i integralności Polski. W wypadku niespełnienia tych warunków podziemna administracja cywilna i AK miały pozostać w konspiracji, a w stanie konieczności podjąć działania obronne.
"Wyzwolenie" zaczęło się w nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. Wtedy nacierająca na zachód Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski. Natychmiast okazało się, że Stalin nie zamierza respektować żadnych praw. Oddziały generała Watutina zajęły miasto Sarny, gdzie zorganizowano sowiecką administrację. Na protest premiera rządu emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka Stalin odpowiedział buńczucznie, że nie ma mowy o przywróceniu przedwojennej granicy na wschodzie. "Konstytucja sowiecka ustaliła granicę polsko-sowiecką zgodnie z pragnieniami ludności - stwierdził generalissimus. - W ten sposób wyrównana została niesprawiedliwość wyrządzona traktatem ryskim z 1921 r."
Sosnkowski domagał się od Mikołajczyka wniesienia protestu do Narodów Zjednoczonych, ale premier - naciskany przez Churchilla - nie zdecydował się na taki krok. Sosnkowski ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, a zamiast twardej postawy wobec Sowietów przygotowano plan "Burza", który przewidywał m.in. ujawnianie się władz polskich tuż przed wkroczeniem oddziałów sowieckich.
Honorowy morderca
Plan "Burza" nie wypalił. Ujawnione oddziały były rozbrajane, a dowódcy i żołnierze rozstrzeliwani lub zsyłani w głąb Rosji. Tymczasem Rosjanie błyskawicznie szli naprzód. Latem 1944 r. dotarli do Wisły i się zatrzymali. Poczekali, aż Niemcy stłumią powstanie warszawskie. Za oddziałami frontowymi posuwały się oddziały NKWD, których celem było oczyszczanie tyłów. To właśnie te jednostki wyłapywały grupy żołnierzy AK idących na pomoc Warszawie.
Oddziały NKWD liczyły na terytorium Polski aż 200 tys. żołnierzy i były wyposażone nawet w broń pancerną. Ciężka broń potrzebna im była nie do zwalczania Niemców, lecz do pacyfikowania Polski. Do jednej z najsłynniejszych akcji doszło w podsuwalskich Gibach, gdzie NKWD postanowiło przeczesać okolicę w poszukiwaniu "leśnych bandytów".
Grupy sowieckich żołnierzy szły zwartym szeregiem. Kto wpadł w ich łapy, był natychmiast zatrzymywany. Do sztabu NKWD w Gibach trafiły wtedy tysiące (!) ludzi - głównie rolników, branych często wprost z pola. Przez kilka tygodni trzymano ich w nieludzkich warunkach i przesłuchiwano. Większość uwolniono, ale około tysiąca zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Dopiero po ponad czterdziestu latach okazało się, że zostali zamordowani i pochowani w masowym grobie. Dowodzący akcją generał NKWD otrzymał od komunistycznych władz Suwałk honorowe obywatelstwo miasta.
Obok oddziałów NKWD na ziemiach polskich działali agenci kontrwywiadu wojskowego, tzw. Smiersza (nazwa pochodzi od skrótu słów smiert' szpionam - śmierć szpiegom). Spadochroniarze Smiersza lądowali na tyłach oddziałów niemieckich i przenikali do działających tam polskich oddziałów partyzanckich. Doskonale rozpoznawali ich struktury i łączników. Gdy wkraczały regularne oddziały sowieckie, Smiersz miał już przygotowane listy osób do rozstrzelania, wywózek lub aresztowania. Jeden z dowódców Smiersza, generał Iwan Sierow (późniejszy szef KGB), był osobiście odpowiedzialny za uprowadzenie do Moskwy szesnastu przywódców polskiego podziemia z generałem Leopoldem Okulickim na czele.
Jak wynika z szacunków ośrodka Karta, represje od stycznia 1944 r. objęły ponad 90 tys. osób - internowano 42 tys., a aresztowano i deportowano 50 tys., w większości pod zarzutem udziału w podziemiu niepodległościowym.
Dawaj czasy!
"Dawaj czasy!" (Oddaj zegarek!) - to bodaj pierwszy zwrot w języku rosyjskim, którego nauczyli się Polacy wyzwalani przez krasnoarmiejców. Sowieci kradli zresztą nie tylko zegarki - w ich ręce wpadało wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Jak pisze Janusz Wróbel, historyk z Łodzi, "sowieccy maruderzy wdzierali się do prywatnych domów, zabierali pieniądze, cenniejsze przedmioty, odzież, żywność i alkohol. Napady zdarzały się również na drogach i szlakach kolejowych. Pod groźbą użycia broni zatrzymywano samochody i wozy konne, zabierano przewożone towary. Niekiedy pojazdy uprowadzano". Krzysztof Lesiakowski z łódzkiego IPN przytacza anonimową relację z Puław: "W dniu 26 VII 1945 r., powracając rowerem z domu do pracy do Starostwa Powiatowego w Puławach, zostałem zrzucony z roweru na ulicy w osadzie Baranów przez dwóch osobiście mi nie znanych żołnierzy Armii Czerwonej z jednostki nr 16131 i bez żadnego tłumaczenia mi ten rower zabrali. Interwencja moja u dowódcy oddziału, do którego należeli, nie dała żadnego skutku, ponieważ, jak mi oświadczył dowódca lejtienant, meldunek mój był już z rzędu dwudziesty".
Chłopi byli najczęstszymi ofiarami sowieckich rabunków. Mieszkańcy jednej z małopolskich wsi skarżyli się w liście do wojewody krakowskiego, że Rosjanie, "wyłamując zamki w szafach i skrzyniach, zabierają z nich resztki odzieży, bielizny, pościeli i pozostawiają w zajmowanych przez siebie izbach najczęściej kompletne pustki i nieład, a nieraz strzępy rozmyślnie podartej odzieży. Straty zadane przez rosyjskie wojska są szczególnie dotkliwe ze względu na to, iż wyniszczeniu ulegają resztki, których nie zabrali Niemcy".
W protokole Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego w Gdańsku z lipca 1945 r. czytamy, że Rosjanie wyprzęgli dwa konie rolnikom bezpośrednio w czasie pracy. Z kolei 18 czerwca 1945 r. oficer i żołnierz sowiecki polecili rolnikowi spod Gdańska podwieźć się furmanką. W pewnym momencie kazali chłopu "pójść sprawdzić, gdzie ta droga prowadzi", a sami odjechali.
Topielcy w spirytusie
W miastach Sowieci zajmowali ocalałe budynki fabryczne i dewastowali je, wywożąc do Rosji wszystkie urządzenia. Jak ustalił Janusz Wróbel, we wrześniu 1945 r. starosta kutnowski poprosił wojewodę łódzkiego o pomoc w odzyskaniu budynków zajmowanych przez Rosjan, a przeznaczonych przez władze Kutna na siedzibę gimnazjum. Z braku pomieszczeń lekcje odbywały się pod gołym niebem na szkolnym boisku.
Ogromnym zainteresowaniem "wyzwolicieli" cieszyły się gorzelnie. "Widziałem, jak grupa rosyjskich żołnierzy wskoczyła do zbiornika ze spirytusem i się w nim utopiła. Inni kompletnie pijani rozbili się dżipem na moście" - mówi wspominany na początku Kazimierz Szymczak z Poznania.
Szczególnie brutalne były rabunki na ziemiach zachodnich, które miały zostać włączone do Polski. Rosjanie traktowali je jednak jak część Niemiec i wywozili stamtąd wszystko - od pozostawionego przez Niemców uzbrojenia po lokomotywy. Rozbierali nawet trakcję elektryczną i tory kolejowe.
Według Lesiakowskiego, rabowano też polskich osadników. Jednemu z nich żołnierze zabrali budzik i zegar ścienny. Nieszczęsnemu rolnikowi ściągnięto z ręki zegarek, kazano zdjąć buty i zabrano dwie pary uprzęży, siodło z konia i wóz pełen ziemniaków. Kradzież płodów rolnych była zresztą regułą. Często żołnierze wjeżdżali na pole, zawijali rękawy i z kosą w ręku zabierali się do samowolnych żniw. Według innej relacji, "do chłopa, który miał ziemię z reformy rolnej we wsi Kristinhof, przyszli sowieccy żołnierze, którzy zabrali mu żniwiarkę, twierdząc, że ziemia jest Polaczków, a to, co na niej rośnie, jest rosyjskie".
Polska wieś najszybciej znienawidziła "wyzwolicieli". Jak pisze Łukasz Kamiński z wrocławskiego IPN, jeden z rolników z Rzeszowszczyzny powiedział, że "lepiej utopić zboże w Wisłoku, niż się przyczyniać do zbrodni i karmić tych katów".
Gwałtowne wyzwolenie
Rabunki, aczkolwiek dokuczliwe, były niczym w porównaniu z gwałtami i napadami, które szybko stały się codziennością w "wyzwolonej" Polsce.
"Podczas napadu rabunkowego w gminie Radogoszcz w końcu lipca 1945 r. żołnierze sowieccy postrzelili dziecko" - pisze Janusz Wróbel. "Miesiąc później w podłódzkich Łagiewnikach znaleziono zamordowaną bestialsko kobietę. Dochodzenie wykazało, iż zabili ją żołnierze sowieccy. Jesienią tegoż roku na zabawę taneczną w miejscowości Kruszów wtargnęło pięciu pijanych żołnierzy sowieckich, którzy zaczęli strzelać. W Parzęczewie uciekający po dokonaniu rabunku Sowieci obrzucili pościg granatami. Mniej więcej w tym samym czasie dwaj pijani żołnierze Armii Czerwonej wtargnęli do domu w Kasowach Tarnowskich na drodze do Kutna. Doszło do sprzeczki z gospodarzem, który zginął od rosyjskiej kuli. Z kolei na stacji w Zduńskiej Woli zastrzelony został polski kolejarz. Strzał padł z sowieckiego pociągu wojskowego przejeżdżającego przez stację".
W takich sytuacjach zdarzało się, że na pomoc wzywano komunistyczną milicję. Nie zawsze było to skuteczne. Podczas napadu żołnierzy sowieckich na sklep w Jędrzejowie przybyli na odsiecz milicjanci zostali przez Rosjan rozbrojeni. Wróbel cytuje meldunek starostwa brzezińskiego z 25 października 1945 r.: "Na terenie miejscowości Jeżów na szosie Łódź - Rawa toczy się walka między wojskowymi radzieckimi a społeczeństwem polskim. 17 zabitych i dużo rannych. Sytuacja nie opanowana. Prosimy o pomoc. Wojska radzieckie otrzymują posiłki ze strony Skierniewic na wieś Kosiska. Cały stan Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji ze starostwa Brzezińskiego jest skierowany na odsiecz".
Sowieccy żołnierze wzbudzali strach wśród kobiet. "Gdy dziewuchy były Niemkami, to można je było zgwałcić, potem rozstrzelać i uszłoby to niemal za wyczyn bojowy; gdyby to były Polki albo nasze, ruskie, z wywózek, to można by w każdym razie się pouganiać za nimi po warzywniku, klepiąc po tyłkach" - wspominał Aleksander Sołżenicyn, który jako sowiecki oficer brał udział w "wyzwalaniu" Polski. Rzeczywiście, gwałtów dokonywano najczęściej na Niemkach, choć zdarzały się gwałty na Polkach.
Gdy w drugiej połowie 1945 r. "wyzwoliciele" wracali z Niemiec do Rosji, kobiety na wsi ukrywały się w stodołach. Kiedy sowieckie tabory pełne zdobyczy wojennych przewaliły się przez Polskę, ludzie odetchnęli z ulgą. "Wyzwolenie" się skończyło. Co najmniej pół miliona żołnierzy sowieckich zakończyło żywot na terenach należących dziś do Polski. Oddajmy im cześć, nawet jeśli niekiedy czynimy to z tzw. mieszanymi uczuciami.
Gdy zdołali wytłumaczyć enkawudzistom, co się dzieje w kamienicy nieopodal, Rosjanie natychmiast wskoczyli do dżipa i pojechali we wskazane miejsce. Wbiegli na ostatnie piętro budynku, gdzie dwaj żołnierze gwałcili kobietę. Po chwili winowajcy zostali wyprowadzeni na podwórko kamienicy. Kazano im się ustawić twarzą do muru okalającego podwórze. Jeden z enkawudzistów wyjął rewolwer i strzałami w głowę powalił obu sowieckich żołnierzy na ziemię. Po egzekucji stwierdził krótko: "Tu tiepier budiet Polsza". On wiedział już pewnie o wynikach konferencji teherańskiej wyznaczającej nową granicę "bratniej" Rzeczypospolitej, a gwałciciele być może słyszeli o nieformalnej dyrektywie Stalina, skierowanej do krasnoarmiejców: "Za Wisłą nie zabijajcie, ale poza tym róbcie tam, co chcecie".
Sprawiedliwość według generalissimusa
Problemy z sowiecką armią zaczęły się długo przed tym, jak Rosjanie dotarli do Polski. Jeszcze w październiku 1943 r. naczelny wódz generał Kazimierz Sosnkowski wydał instrukcję dla polskich władz podziemnych uzależniającą ich ewentualną współpracę z Rosjanami od nawiązania przez tych ostatnich stosunków dyplomatycznych z Polską (zerwanych przez Stalina po ujawnieniu zbrodni katyńskiej) oraz od respektowania suwerenności i integralności Polski. W wypadku niespełnienia tych warunków podziemna administracja cywilna i AK miały pozostać w konspiracji, a w stanie konieczności podjąć działania obronne.
"Wyzwolenie" zaczęło się w nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. Wtedy nacierająca na zachód Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski. Natychmiast okazało się, że Stalin nie zamierza respektować żadnych praw. Oddziały generała Watutina zajęły miasto Sarny, gdzie zorganizowano sowiecką administrację. Na protest premiera rządu emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka Stalin odpowiedział buńczucznie, że nie ma mowy o przywróceniu przedwojennej granicy na wschodzie. "Konstytucja sowiecka ustaliła granicę polsko-sowiecką zgodnie z pragnieniami ludności - stwierdził generalissimus. - W ten sposób wyrównana została niesprawiedliwość wyrządzona traktatem ryskim z 1921 r."
Sosnkowski domagał się od Mikołajczyka wniesienia protestu do Narodów Zjednoczonych, ale premier - naciskany przez Churchilla - nie zdecydował się na taki krok. Sosnkowski ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, a zamiast twardej postawy wobec Sowietów przygotowano plan "Burza", który przewidywał m.in. ujawnianie się władz polskich tuż przed wkroczeniem oddziałów sowieckich.
Honorowy morderca
Plan "Burza" nie wypalił. Ujawnione oddziały były rozbrajane, a dowódcy i żołnierze rozstrzeliwani lub zsyłani w głąb Rosji. Tymczasem Rosjanie błyskawicznie szli naprzód. Latem 1944 r. dotarli do Wisły i się zatrzymali. Poczekali, aż Niemcy stłumią powstanie warszawskie. Za oddziałami frontowymi posuwały się oddziały NKWD, których celem było oczyszczanie tyłów. To właśnie te jednostki wyłapywały grupy żołnierzy AK idących na pomoc Warszawie.
Oddziały NKWD liczyły na terytorium Polski aż 200 tys. żołnierzy i były wyposażone nawet w broń pancerną. Ciężka broń potrzebna im była nie do zwalczania Niemców, lecz do pacyfikowania Polski. Do jednej z najsłynniejszych akcji doszło w podsuwalskich Gibach, gdzie NKWD postanowiło przeczesać okolicę w poszukiwaniu "leśnych bandytów".
Grupy sowieckich żołnierzy szły zwartym szeregiem. Kto wpadł w ich łapy, był natychmiast zatrzymywany. Do sztabu NKWD w Gibach trafiły wtedy tysiące (!) ludzi - głównie rolników, branych często wprost z pola. Przez kilka tygodni trzymano ich w nieludzkich warunkach i przesłuchiwano. Większość uwolniono, ale około tysiąca zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Dopiero po ponad czterdziestu latach okazało się, że zostali zamordowani i pochowani w masowym grobie. Dowodzący akcją generał NKWD otrzymał od komunistycznych władz Suwałk honorowe obywatelstwo miasta.
Obok oddziałów NKWD na ziemiach polskich działali agenci kontrwywiadu wojskowego, tzw. Smiersza (nazwa pochodzi od skrótu słów smiert' szpionam - śmierć szpiegom). Spadochroniarze Smiersza lądowali na tyłach oddziałów niemieckich i przenikali do działających tam polskich oddziałów partyzanckich. Doskonale rozpoznawali ich struktury i łączników. Gdy wkraczały regularne oddziały sowieckie, Smiersz miał już przygotowane listy osób do rozstrzelania, wywózek lub aresztowania. Jeden z dowódców Smiersza, generał Iwan Sierow (późniejszy szef KGB), był osobiście odpowiedzialny za uprowadzenie do Moskwy szesnastu przywódców polskiego podziemia z generałem Leopoldem Okulickim na czele.
Jak wynika z szacunków ośrodka Karta, represje od stycznia 1944 r. objęły ponad 90 tys. osób - internowano 42 tys., a aresztowano i deportowano 50 tys., w większości pod zarzutem udziału w podziemiu niepodległościowym.
Dawaj czasy!
"Dawaj czasy!" (Oddaj zegarek!) - to bodaj pierwszy zwrot w języku rosyjskim, którego nauczyli się Polacy wyzwalani przez krasnoarmiejców. Sowieci kradli zresztą nie tylko zegarki - w ich ręce wpadało wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Jak pisze Janusz Wróbel, historyk z Łodzi, "sowieccy maruderzy wdzierali się do prywatnych domów, zabierali pieniądze, cenniejsze przedmioty, odzież, żywność i alkohol. Napady zdarzały się również na drogach i szlakach kolejowych. Pod groźbą użycia broni zatrzymywano samochody i wozy konne, zabierano przewożone towary. Niekiedy pojazdy uprowadzano". Krzysztof Lesiakowski z łódzkiego IPN przytacza anonimową relację z Puław: "W dniu 26 VII 1945 r., powracając rowerem z domu do pracy do Starostwa Powiatowego w Puławach, zostałem zrzucony z roweru na ulicy w osadzie Baranów przez dwóch osobiście mi nie znanych żołnierzy Armii Czerwonej z jednostki nr 16131 i bez żadnego tłumaczenia mi ten rower zabrali. Interwencja moja u dowódcy oddziału, do którego należeli, nie dała żadnego skutku, ponieważ, jak mi oświadczył dowódca lejtienant, meldunek mój był już z rzędu dwudziesty".
Chłopi byli najczęstszymi ofiarami sowieckich rabunków. Mieszkańcy jednej z małopolskich wsi skarżyli się w liście do wojewody krakowskiego, że Rosjanie, "wyłamując zamki w szafach i skrzyniach, zabierają z nich resztki odzieży, bielizny, pościeli i pozostawiają w zajmowanych przez siebie izbach najczęściej kompletne pustki i nieład, a nieraz strzępy rozmyślnie podartej odzieży. Straty zadane przez rosyjskie wojska są szczególnie dotkliwe ze względu na to, iż wyniszczeniu ulegają resztki, których nie zabrali Niemcy".
W protokole Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego w Gdańsku z lipca 1945 r. czytamy, że Rosjanie wyprzęgli dwa konie rolnikom bezpośrednio w czasie pracy. Z kolei 18 czerwca 1945 r. oficer i żołnierz sowiecki polecili rolnikowi spod Gdańska podwieźć się furmanką. W pewnym momencie kazali chłopu "pójść sprawdzić, gdzie ta droga prowadzi", a sami odjechali.
Topielcy w spirytusie
W miastach Sowieci zajmowali ocalałe budynki fabryczne i dewastowali je, wywożąc do Rosji wszystkie urządzenia. Jak ustalił Janusz Wróbel, we wrześniu 1945 r. starosta kutnowski poprosił wojewodę łódzkiego o pomoc w odzyskaniu budynków zajmowanych przez Rosjan, a przeznaczonych przez władze Kutna na siedzibę gimnazjum. Z braku pomieszczeń lekcje odbywały się pod gołym niebem na szkolnym boisku.
Ogromnym zainteresowaniem "wyzwolicieli" cieszyły się gorzelnie. "Widziałem, jak grupa rosyjskich żołnierzy wskoczyła do zbiornika ze spirytusem i się w nim utopiła. Inni kompletnie pijani rozbili się dżipem na moście" - mówi wspominany na początku Kazimierz Szymczak z Poznania.
Szczególnie brutalne były rabunki na ziemiach zachodnich, które miały zostać włączone do Polski. Rosjanie traktowali je jednak jak część Niemiec i wywozili stamtąd wszystko - od pozostawionego przez Niemców uzbrojenia po lokomotywy. Rozbierali nawet trakcję elektryczną i tory kolejowe.
Według Lesiakowskiego, rabowano też polskich osadników. Jednemu z nich żołnierze zabrali budzik i zegar ścienny. Nieszczęsnemu rolnikowi ściągnięto z ręki zegarek, kazano zdjąć buty i zabrano dwie pary uprzęży, siodło z konia i wóz pełen ziemniaków. Kradzież płodów rolnych była zresztą regułą. Często żołnierze wjeżdżali na pole, zawijali rękawy i z kosą w ręku zabierali się do samowolnych żniw. Według innej relacji, "do chłopa, który miał ziemię z reformy rolnej we wsi Kristinhof, przyszli sowieccy żołnierze, którzy zabrali mu żniwiarkę, twierdząc, że ziemia jest Polaczków, a to, co na niej rośnie, jest rosyjskie".
Polska wieś najszybciej znienawidziła "wyzwolicieli". Jak pisze Łukasz Kamiński z wrocławskiego IPN, jeden z rolników z Rzeszowszczyzny powiedział, że "lepiej utopić zboże w Wisłoku, niż się przyczyniać do zbrodni i karmić tych katów".
Gwałtowne wyzwolenie
Rabunki, aczkolwiek dokuczliwe, były niczym w porównaniu z gwałtami i napadami, które szybko stały się codziennością w "wyzwolonej" Polsce.
"Podczas napadu rabunkowego w gminie Radogoszcz w końcu lipca 1945 r. żołnierze sowieccy postrzelili dziecko" - pisze Janusz Wróbel. "Miesiąc później w podłódzkich Łagiewnikach znaleziono zamordowaną bestialsko kobietę. Dochodzenie wykazało, iż zabili ją żołnierze sowieccy. Jesienią tegoż roku na zabawę taneczną w miejscowości Kruszów wtargnęło pięciu pijanych żołnierzy sowieckich, którzy zaczęli strzelać. W Parzęczewie uciekający po dokonaniu rabunku Sowieci obrzucili pościg granatami. Mniej więcej w tym samym czasie dwaj pijani żołnierze Armii Czerwonej wtargnęli do domu w Kasowach Tarnowskich na drodze do Kutna. Doszło do sprzeczki z gospodarzem, który zginął od rosyjskiej kuli. Z kolei na stacji w Zduńskiej Woli zastrzelony został polski kolejarz. Strzał padł z sowieckiego pociągu wojskowego przejeżdżającego przez stację".
W takich sytuacjach zdarzało się, że na pomoc wzywano komunistyczną milicję. Nie zawsze było to skuteczne. Podczas napadu żołnierzy sowieckich na sklep w Jędrzejowie przybyli na odsiecz milicjanci zostali przez Rosjan rozbrojeni. Wróbel cytuje meldunek starostwa brzezińskiego z 25 października 1945 r.: "Na terenie miejscowości Jeżów na szosie Łódź - Rawa toczy się walka między wojskowymi radzieckimi a społeczeństwem polskim. 17 zabitych i dużo rannych. Sytuacja nie opanowana. Prosimy o pomoc. Wojska radzieckie otrzymują posiłki ze strony Skierniewic na wieś Kosiska. Cały stan Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji ze starostwa Brzezińskiego jest skierowany na odsiecz".
Sowieccy żołnierze wzbudzali strach wśród kobiet. "Gdy dziewuchy były Niemkami, to można je było zgwałcić, potem rozstrzelać i uszłoby to niemal za wyczyn bojowy; gdyby to były Polki albo nasze, ruskie, z wywózek, to można by w każdym razie się pouganiać za nimi po warzywniku, klepiąc po tyłkach" - wspominał Aleksander Sołżenicyn, który jako sowiecki oficer brał udział w "wyzwalaniu" Polski. Rzeczywiście, gwałtów dokonywano najczęściej na Niemkach, choć zdarzały się gwałty na Polkach.
Gdy w drugiej połowie 1945 r. "wyzwoliciele" wracali z Niemiec do Rosji, kobiety na wsi ukrywały się w stodołach. Kiedy sowieckie tabory pełne zdobyczy wojennych przewaliły się przez Polskę, ludzie odetchnęli z ulgą. "Wyzwolenie" się skończyło. Co najmniej pół miliona żołnierzy sowieckich zakończyło żywot na terenach należących dziś do Polski. Oddajmy im cześć, nawet jeśli niekiedy czynimy to z tzw. mieszanymi uczuciami.
Więcej możesz przeczytać w 4/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.