Podwodne déja vu

Dodano:   /  Zmieniono: 
W rosyjskiej armii panuje pewna prawidłowość. Kiedy coś idzie na dno, topi się też informacja. Toteż nie nie wiadomo, czy to coś się właśnie topi, czy już się utopiło, czy też może ta dezinformacja to robota obcych agentur. Jedyne co wiadomo to tyle, że wszystko jest pod kontrolą. I tak też, zawsze pełni powagi mówią rosyjscy generałowie.
Kiedy 12 sierpnia 2000 r. podczas wielkich letnich manewrów Floty Północnej na Morzu Barentsa, wybuchająca we wnętrzu "Kurska" torpeda rozrywa okręt, Rosjanie ćwiczą dalej. O tym, że "właśnie" doszło do katastrofy świat dowiaduje się trzy dni później. Już wtedy prawdopodobnie 27 marynarzy uwięzionych w ocalałym 9. przedziale już nie żyło. Według generałów wszystko było jednak w porządku. Nawiązano łączność radiową, podawany był tlen. Akcja ratunkowa szła jak najlepiej. Potem okazywało się, że nie łączność radiową, a stukanie w kadłub; nie tlen tylko elektryczność. Dwa dni później Rosjanie proszą o pomoc Wielką Brytanię i Norwegię. Potem zwlekają z zezwoleniem na podejście do wraku. Kiedy Norewgowie w końcu otwierają 9 przedział, generałowie tłumaczą, że zrobili co mogli.

Co prawda batyskaf to nie Kursk, ale faktem jest, że coś tonie. Na razie jedynym. Reszta to kolejny show generalicji, w tym komandora Dygało. Nie wiadomo na jak długo starczy tlenu uwięzionym marynarzom. Mówiono już, że starczy na dwie, trzy a nawet pięć dób. Normalnie załogę takiej jednostki stanowią nie więcej niż trzy osoby. Nie wiadomo, dlaczego było w niej w czwartek aż siedmiu ludzi. Dowództwo też twierdzi, że ma łączność z marynarzami, choć wcześniej stwierdzono, że telefoniczna łączność została zerwana. Małe déja vu?

Armia rosyjska nadal żyje w czasach Zimnej Wojny, przekonana, że ktoś chce jej wyrwać tajemnicę konstruowania batyskafów. Jak każdy wie nie jest to łatwe. Trzeba wielu lat badań, ogromnych funduszy i zdolnych naukowców. Rosji nie zmieniła katastrofa Kurska i nie zmieni jej obecny dramat na morzu.

Grzegorz Sadowski