Jak możemy pomóc Ameryce, by pomóc samym sobie?
Marta Fita-Czuchnowska
z Waszyngtonu
Święty Mikołaj przeniósł się latem do Waszyngtonu. W ciągu kilku dni dostaliśmy od USA serię niesłychanie cennych prezentów. Jeden z nich to pożądane przez Polaków zaproszenie do ekskluzywnego klubu krajów mających z USA ruch bezwizowy. Sprawa nie jest jeszcze przesądzona, ale już wywołała mnóstwo komentarzy i zmobilizowała naszych sąsiadów do głośnych protestów (dlaczego nie oni?). Inne prezenty nie były tak głośne, ale są za to znacznie cenniejsze. Dzięki dyskretnemu wsparciu władz amerykańskich sfinalizowaliśmy negocjacje dotyczące budowy gazociągu z Norwegii. Podobnie było z zakupem akcji litewskiej rafinerii w Możejkach. Na koniec zaś Amerykanie zawetowali budowę gazociągu łączącego Rosję i Niemcy. I wiadomo, że podczas szczytu G-8 zaordynują naszym sąsiadom zafascynowanym wielką rurą kolejne gorzkie pigułki.
Nie ma darmowych lunchów - głosi znane powiedzenie Miltona Friedmana. Skoro USA pomagają rozwiązywać kluczowe dla Polski kwestie, m.in. energetyczne, powinniś-my się spodziewać rachunku. Na razie znajdujemy się w sytuacji republiki bananowej, która trafiła pod opiekę mocarstwa. Może to i komfortowe rozwiązanie, ale nie wydaje się, by odpowiadało naszym ambicjom.
Cena opieki
"Proszę przekazać władzom polskiego podziemia, że ich nieugięta postawa została właściwie oceniona. Proszę im powiedzieć, że nie będą mieli nigdy powodu, aby żałować decyzji o odrzuceniu współpracy z wrogiem, że zmartwychwstała Polska zbierze plon swojego heroizmu i poświęcenia" - pisał Franklin D. Roosevelt do Jana Karskiego, kuriera polskiego podziemia, w sierpniu 1943 r. Rok później, w listopadzie 1944 r., Roosevelt tak odpowiedział na sugestię Arthura Blissa Lane'a, ambasadora USA przy polskim rządzie w Londynie, że Ameryka powinna skłonić Rosję do ustępstw w sprawie terytorialnych oczekiwań Polski: "Czy pan chce, bym wdał się w wojnę z Rosją?".
Opinie na temat postawy prezydenta Roosevelta wobec Polski są zazwyczaj negatywne. Antidotum na nasz żal do niego za miękką postawę wobec Stalina bywa życzliwość dla Woodrowa Wilsona za to, że w ogłoszonym w 1918 r. planie dotyczącym celów wojennych Ameryki zawarł postulat o odtworzeniu niezawisłego państwa polskiego. Przystępując do wojny, Wilson zapewniał jednak Berlin, że te plany nie dotyczą ziem zaboru pruskiego. Podczas konferencji w 1919 r. Wilson poparł sugestię brytyjskiego premiera Davida Lloyda George'a, by Gdańsk pozostał miastem wolnym, argumentując, że "nie można się kierować stanem umysłu Polaków" oraz że Ignacy Paderewski i Roman Dmowski prezentowali mu historyczne mapy Europy, na podstawie których "zażądali dużej części globu".
Wiara i biznes
Czyżby wszelkie nasze negocjacje z Białym Domem spełzały na niczym, a oczekiwanie na wzajemną sympatię było mrzonką? Zdecydowanie nie, ale polska romantyczna wiara w życzliwość USA jest przesadzona i wielokrotnie wpłynęła na miałkość naszych negocjacji z Waszyngtonem. Podczas wojen światowych i zimnej wojny, a zwłaszcza po jej zakończeniu, postępowanie Białego Domu wobec Polski było określane przez amerykańskie interesy polityczne. Liczenie na to, że Polska uzyska status uprzywilejowanego partnera USA w dowód sympatii za udział w wojnie irackiej jest wyrazem - oględnie mówiąc - naiwnego basso continuo, postawy akompaniamentu w naszej polityce zagranicznej. Historia powinna nas nauczyć ograniczonego zaufania do sojuszników i umiejętności dobijania targu wtedy, gdy mamy w ręku atuty polityczne.
"Anglosasi są z natury i tradycji kulturą merkantylną, kupiecką" - pisze w eseju o relacjach polsko-amerykańskich Wojsław Milan-Kamski. Polacy wyrośli z tradycji rycerskiej i w konfrontacji z biznesowym nastawieniem Amerykanów są, zdaniem Milana-Kamskiego, bezradni i po części naiwni. Amerykański publicysta Charles Krauthammer podkreśla, że w kontaktach z Amerykanami potrzebne jest zrozumienie przesiąkniętej biznesowym myśleniem kultury politycznej, w której liczy się umiejętność przedstawiania konkretnych, dopracowanych propozycji. To one są warunkiem sine qua non owocnych negocjacji z administracją USA. Prywatnie wielu obserwatorów sceny politycznej uważa, że Polska nie wykorzystała w pełni możliwości negocjacyjnych, które stwarzało przystąpienie do wojny w Iraku. Może zabrakło nam "merkantylnego" podejścia, które lepiej rozumieją nawet kraje cywilizacyjnie obce kulturze Zachodu, jak Turcja. Co rzekłszy, należy jednak wziąć poprawkę na to, że każdy kraj, aby być ważnym partnerem w rozmowach z USA, musi spełniać jeden z warunków: być liczącym się dostawcą ropy lub gazu, mieć broń masowego rażenia, móc udostępnić bazy wojskowe w strategicznym miejscu (dziś w pobliżu Iranu lub Korei Północnej), być mocarstwem lub częścią ważnego politycznie układu państw. Albo też położyć na stole dobrą ofertę, która stanowiłaby wartość dodaną dla USA w sferze ich polityki międzynarodowej lub gospodarczej.
Bez asa w rękawie
Nie jesteśmy przedmiotem zainteresowania Ameryki jako posiadacz surowców energetycznych, nie jesteśmy strategicznie usytuowani i nie jesteśmy mocarstwem. Co zatem? Jaką wartość może reprezentować dla Ameryki bliska współpraca z Polską? Nasz rząd liczy podobno na rolę, jaką możemy odegrać w szerzeniu i stabilizowaniu demokracji w Europie Wschodniej - dodatkowy asumpt do takiego myślenia miałby wynikać z wystąpienia wiceprezydenta USA w Wilnie. Dick Cheney skrytykował Putina za odchodzenie od demokratycznych reform i posługiwanie się surowcami energetycznymi jako instrumentem szantażu politycznego. Stephen Sestanovich, główny ekspert ds. Rosji i Europy Wschodniej w Radzie Stosunków Zagranicznych, mówi "Wprost", że o ile wystąpienie wiceprezydenta można traktować jako wyraz pewnej zmiany w polityce Białego Domu, który do niedawna traktował Rosję wyłącznie jako liczącego się strategicznego sojusznika w wojnie z terrorem, o tyle przywiązywanie szczególnej wagi do tej wolty jest nadinterpretacją.
Wystąpienie Cheneya nie ochłodziło w istotny sposób stosunków rosyjsko-amerykańskich - uważa Sestanovich. Prezydent Bush nie ma też zamiaru wprowadzać w życie postulatów senatora McCaina, nawołującego do zbojkotowania szczytu G-8, którego gospodarzem będzie w lipcu Rosja. Coraz częściej mówi się w Waszyngtonie, że Ameryka powinna wziąć pod rozwagę przystąpienie do bezpośrednich negocjacji z Teheranem. Prawdopodobne jest poszukiwanie wsparcia Moskwy jako przedstawiciela w takich rozmowach lub też jednej ze stron w negocjacjach bezpośrednich. W zamian za zwrot w swojej polityce USA oczekują podobno, że Rosja, a za jej przykładem Chiny, zmienią nastawienie do ewentualnych sankcji wobec Teheranu. Zamieszanie wokół Iranu jest pod wieloma względami wodą na młyn Kremla; z jednej strony, nakręca ceny surowców energetycznych, windując rosyjskie wpływy z eksportu, z drugiej - czyni Moskwę pożądanym partnerem na forum Rady Bezpieczeństwa i w ewentualnych negocjacjach bezpośrednich.
Przy takim rozłożeniu akcentów w polityce zagranicznej USA liczenie na to, że staniemy się ważnym dla Ameryki maklerem wartości demokratycznych w Europie Wschodniej, jest mocno przeszacowane. Dość przypomnieć, że USA zabiegają o utrzymanie wpływów w Kazachstanie, Uzbekistanie i Azerbejdżanie, usytuowanych strategicznie względem Iranu, i kaspijskich złóż ropy, by zobaczyć nasze geopolityczne znaczenie we właściwych proporcjach. Korzystniejsze położenie względem osi amerykańskich zainteresowań mają Bułgaria i Rumunia. W tym rozdaniu nie mamy geopolitycznego asa w rękawie.
Racja stanu
Zobowiązania wobec Polski, jakie złożyli Wilson i Roosevelt, można by spisać w opasłych tomach. Im bardziej leżała im na sercu kampania wyborcza, im ważniejsze stawały się głosy Amerykanów polskiego pochodzenia, tym bardziej płomienne zapewniali o życzliwości dla Polski. Zawsze jednak przeważa w końcu racja stanu USA. Dosłowne odczytywanie deklaracji politycznych Waszyngtonu bywa błędem interpretacyjnym. Również dziś liczenie na to, że administracja USA będzie prowadziła wobec nas politykę wynikającą z "irackich zobowiązań" lub politykę życzliwości względem ideowo bliskiego, konserwatywnego rządu Rzeczypospolitej, jest myśleniem życzeniowym. By skutecznie rozmawiać z Amerykanami, trzeba włożyć większy wysiłek w zrozumienie ich kulturowej odmienności, złożoności amerykańskich procesów politycznych i ustawodawczych (których zdajemy się nie ogarniać) oraz żywotnych interesów USA w polityce międzynarodowej. Polityka oparta na nie ustalonych do końca zobowiązaniach i domniemanej wspólnocie w sferze idei to budowanie zamków na piasku. Dyplomacja powinna bowiem polegać na poszukiwaniu sojuszy, które z perspektywy Waszyngtonu uczynią nas bardziej liczącym się partnerem, oraz wypracowaniu szczegółowych ofert politycznych i gospodarczych. Takich, które Amerykanie będą mogli wziąć pod uwagę. Ale tylko wtedy, gdy przestanie być polityką ukierunkowaną jednostronnie na Amerykę i skalkulowaną wyłącznie na jej sympatię.
Partner dla imperium
Czy zatem zmierzamy do marginalizacji naszej roli jako partnera USA? - Nie, o ile głos Polski będzie się liczyć w Unii Europejskiej - mówi Janusz Bugajski, ekspert ds. Europy Wschodniej w Center for Strategic and International Studies. - W miarę jak Polska będzie uzyskiwać głos na forum UE i będzie to głos proatlantycki, nasza możliwość artykułowania polskich interesów będzie rosnąć. Budowanie dobrych kontaktów w obrębie Europy i zabieganie o silne więzi z USA będą najlepszym posunięciem w naszej polityce zagranicznej. Dobre stosunki z Ameryką są teraz tożsame z szukaniem zbliżenia z UE. Wystarczy spojrzeć na zabiegi Białego Domu o poparcie Niemiec w konfrontacji z Iranem, by zdać sobie sprawę, że jako odosobnione państwo w bezpiecznej Europie Wschodniej nie jesteśmy wystarczająco ważnym partnerem dla imperium.
USA nie potrzebują dziś bananowych republik ani biernych sojuszników. Należała do nich swego czasu Korea Południowa, długo żyjąca pod parasolem USA z powodu zagrożenia z północy, ale dziś potrafi ona wyrażać opinie rozbieżne z waszyngtońskimi. Nie podważa to jej rangi jednego z głównych partnerów Ameryki w regionie. Współczesny świat jest zbyt skomplikowany, by rozwiązywać jego problemy unisono czy metodą potakiwania. Na skórce banana można się raczej pośliznąć, niż dojść do celu.
Marta Fita-Czuchnowska
z Waszyngtonu
Święty Mikołaj przeniósł się latem do Waszyngtonu. W ciągu kilku dni dostaliśmy od USA serię niesłychanie cennych prezentów. Jeden z nich to pożądane przez Polaków zaproszenie do ekskluzywnego klubu krajów mających z USA ruch bezwizowy. Sprawa nie jest jeszcze przesądzona, ale już wywołała mnóstwo komentarzy i zmobilizowała naszych sąsiadów do głośnych protestów (dlaczego nie oni?). Inne prezenty nie były tak głośne, ale są za to znacznie cenniejsze. Dzięki dyskretnemu wsparciu władz amerykańskich sfinalizowaliśmy negocjacje dotyczące budowy gazociągu z Norwegii. Podobnie było z zakupem akcji litewskiej rafinerii w Możejkach. Na koniec zaś Amerykanie zawetowali budowę gazociągu łączącego Rosję i Niemcy. I wiadomo, że podczas szczytu G-8 zaordynują naszym sąsiadom zafascynowanym wielką rurą kolejne gorzkie pigułki.
Nie ma darmowych lunchów - głosi znane powiedzenie Miltona Friedmana. Skoro USA pomagają rozwiązywać kluczowe dla Polski kwestie, m.in. energetyczne, powinniś-my się spodziewać rachunku. Na razie znajdujemy się w sytuacji republiki bananowej, która trafiła pod opiekę mocarstwa. Może to i komfortowe rozwiązanie, ale nie wydaje się, by odpowiadało naszym ambicjom.
Cena opieki
"Proszę przekazać władzom polskiego podziemia, że ich nieugięta postawa została właściwie oceniona. Proszę im powiedzieć, że nie będą mieli nigdy powodu, aby żałować decyzji o odrzuceniu współpracy z wrogiem, że zmartwychwstała Polska zbierze plon swojego heroizmu i poświęcenia" - pisał Franklin D. Roosevelt do Jana Karskiego, kuriera polskiego podziemia, w sierpniu 1943 r. Rok później, w listopadzie 1944 r., Roosevelt tak odpowiedział na sugestię Arthura Blissa Lane'a, ambasadora USA przy polskim rządzie w Londynie, że Ameryka powinna skłonić Rosję do ustępstw w sprawie terytorialnych oczekiwań Polski: "Czy pan chce, bym wdał się w wojnę z Rosją?".
Opinie na temat postawy prezydenta Roosevelta wobec Polski są zazwyczaj negatywne. Antidotum na nasz żal do niego za miękką postawę wobec Stalina bywa życzliwość dla Woodrowa Wilsona za to, że w ogłoszonym w 1918 r. planie dotyczącym celów wojennych Ameryki zawarł postulat o odtworzeniu niezawisłego państwa polskiego. Przystępując do wojny, Wilson zapewniał jednak Berlin, że te plany nie dotyczą ziem zaboru pruskiego. Podczas konferencji w 1919 r. Wilson poparł sugestię brytyjskiego premiera Davida Lloyda George'a, by Gdańsk pozostał miastem wolnym, argumentując, że "nie można się kierować stanem umysłu Polaków" oraz że Ignacy Paderewski i Roman Dmowski prezentowali mu historyczne mapy Europy, na podstawie których "zażądali dużej części globu".
Wiara i biznes
Czyżby wszelkie nasze negocjacje z Białym Domem spełzały na niczym, a oczekiwanie na wzajemną sympatię było mrzonką? Zdecydowanie nie, ale polska romantyczna wiara w życzliwość USA jest przesadzona i wielokrotnie wpłynęła na miałkość naszych negocjacji z Waszyngtonem. Podczas wojen światowych i zimnej wojny, a zwłaszcza po jej zakończeniu, postępowanie Białego Domu wobec Polski było określane przez amerykańskie interesy polityczne. Liczenie na to, że Polska uzyska status uprzywilejowanego partnera USA w dowód sympatii za udział w wojnie irackiej jest wyrazem - oględnie mówiąc - naiwnego basso continuo, postawy akompaniamentu w naszej polityce zagranicznej. Historia powinna nas nauczyć ograniczonego zaufania do sojuszników i umiejętności dobijania targu wtedy, gdy mamy w ręku atuty polityczne.
"Anglosasi są z natury i tradycji kulturą merkantylną, kupiecką" - pisze w eseju o relacjach polsko-amerykańskich Wojsław Milan-Kamski. Polacy wyrośli z tradycji rycerskiej i w konfrontacji z biznesowym nastawieniem Amerykanów są, zdaniem Milana-Kamskiego, bezradni i po części naiwni. Amerykański publicysta Charles Krauthammer podkreśla, że w kontaktach z Amerykanami potrzebne jest zrozumienie przesiąkniętej biznesowym myśleniem kultury politycznej, w której liczy się umiejętność przedstawiania konkretnych, dopracowanych propozycji. To one są warunkiem sine qua non owocnych negocjacji z administracją USA. Prywatnie wielu obserwatorów sceny politycznej uważa, że Polska nie wykorzystała w pełni możliwości negocjacyjnych, które stwarzało przystąpienie do wojny w Iraku. Może zabrakło nam "merkantylnego" podejścia, które lepiej rozumieją nawet kraje cywilizacyjnie obce kulturze Zachodu, jak Turcja. Co rzekłszy, należy jednak wziąć poprawkę na to, że każdy kraj, aby być ważnym partnerem w rozmowach z USA, musi spełniać jeden z warunków: być liczącym się dostawcą ropy lub gazu, mieć broń masowego rażenia, móc udostępnić bazy wojskowe w strategicznym miejscu (dziś w pobliżu Iranu lub Korei Północnej), być mocarstwem lub częścią ważnego politycznie układu państw. Albo też położyć na stole dobrą ofertę, która stanowiłaby wartość dodaną dla USA w sferze ich polityki międzynarodowej lub gospodarczej.
Bez asa w rękawie
Nie jesteśmy przedmiotem zainteresowania Ameryki jako posiadacz surowców energetycznych, nie jesteśmy strategicznie usytuowani i nie jesteśmy mocarstwem. Co zatem? Jaką wartość może reprezentować dla Ameryki bliska współpraca z Polską? Nasz rząd liczy podobno na rolę, jaką możemy odegrać w szerzeniu i stabilizowaniu demokracji w Europie Wschodniej - dodatkowy asumpt do takiego myślenia miałby wynikać z wystąpienia wiceprezydenta USA w Wilnie. Dick Cheney skrytykował Putina za odchodzenie od demokratycznych reform i posługiwanie się surowcami energetycznymi jako instrumentem szantażu politycznego. Stephen Sestanovich, główny ekspert ds. Rosji i Europy Wschodniej w Radzie Stosunków Zagranicznych, mówi "Wprost", że o ile wystąpienie wiceprezydenta można traktować jako wyraz pewnej zmiany w polityce Białego Domu, który do niedawna traktował Rosję wyłącznie jako liczącego się strategicznego sojusznika w wojnie z terrorem, o tyle przywiązywanie szczególnej wagi do tej wolty jest nadinterpretacją.
Wystąpienie Cheneya nie ochłodziło w istotny sposób stosunków rosyjsko-amerykańskich - uważa Sestanovich. Prezydent Bush nie ma też zamiaru wprowadzać w życie postulatów senatora McCaina, nawołującego do zbojkotowania szczytu G-8, którego gospodarzem będzie w lipcu Rosja. Coraz częściej mówi się w Waszyngtonie, że Ameryka powinna wziąć pod rozwagę przystąpienie do bezpośrednich negocjacji z Teheranem. Prawdopodobne jest poszukiwanie wsparcia Moskwy jako przedstawiciela w takich rozmowach lub też jednej ze stron w negocjacjach bezpośrednich. W zamian za zwrot w swojej polityce USA oczekują podobno, że Rosja, a za jej przykładem Chiny, zmienią nastawienie do ewentualnych sankcji wobec Teheranu. Zamieszanie wokół Iranu jest pod wieloma względami wodą na młyn Kremla; z jednej strony, nakręca ceny surowców energetycznych, windując rosyjskie wpływy z eksportu, z drugiej - czyni Moskwę pożądanym partnerem na forum Rady Bezpieczeństwa i w ewentualnych negocjacjach bezpośrednich.
Przy takim rozłożeniu akcentów w polityce zagranicznej USA liczenie na to, że staniemy się ważnym dla Ameryki maklerem wartości demokratycznych w Europie Wschodniej, jest mocno przeszacowane. Dość przypomnieć, że USA zabiegają o utrzymanie wpływów w Kazachstanie, Uzbekistanie i Azerbejdżanie, usytuowanych strategicznie względem Iranu, i kaspijskich złóż ropy, by zobaczyć nasze geopolityczne znaczenie we właściwych proporcjach. Korzystniejsze położenie względem osi amerykańskich zainteresowań mają Bułgaria i Rumunia. W tym rozdaniu nie mamy geopolitycznego asa w rękawie.
Racja stanu
Zobowiązania wobec Polski, jakie złożyli Wilson i Roosevelt, można by spisać w opasłych tomach. Im bardziej leżała im na sercu kampania wyborcza, im ważniejsze stawały się głosy Amerykanów polskiego pochodzenia, tym bardziej płomienne zapewniali o życzliwości dla Polski. Zawsze jednak przeważa w końcu racja stanu USA. Dosłowne odczytywanie deklaracji politycznych Waszyngtonu bywa błędem interpretacyjnym. Również dziś liczenie na to, że administracja USA będzie prowadziła wobec nas politykę wynikającą z "irackich zobowiązań" lub politykę życzliwości względem ideowo bliskiego, konserwatywnego rządu Rzeczypospolitej, jest myśleniem życzeniowym. By skutecznie rozmawiać z Amerykanami, trzeba włożyć większy wysiłek w zrozumienie ich kulturowej odmienności, złożoności amerykańskich procesów politycznych i ustawodawczych (których zdajemy się nie ogarniać) oraz żywotnych interesów USA w polityce międzynarodowej. Polityka oparta na nie ustalonych do końca zobowiązaniach i domniemanej wspólnocie w sferze idei to budowanie zamków na piasku. Dyplomacja powinna bowiem polegać na poszukiwaniu sojuszy, które z perspektywy Waszyngtonu uczynią nas bardziej liczącym się partnerem, oraz wypracowaniu szczegółowych ofert politycznych i gospodarczych. Takich, które Amerykanie będą mogli wziąć pod uwagę. Ale tylko wtedy, gdy przestanie być polityką ukierunkowaną jednostronnie na Amerykę i skalkulowaną wyłącznie na jej sympatię.
Partner dla imperium
Czy zatem zmierzamy do marginalizacji naszej roli jako partnera USA? - Nie, o ile głos Polski będzie się liczyć w Unii Europejskiej - mówi Janusz Bugajski, ekspert ds. Europy Wschodniej w Center for Strategic and International Studies. - W miarę jak Polska będzie uzyskiwać głos na forum UE i będzie to głos proatlantycki, nasza możliwość artykułowania polskich interesów będzie rosnąć. Budowanie dobrych kontaktów w obrębie Europy i zabieganie o silne więzi z USA będą najlepszym posunięciem w naszej polityce zagranicznej. Dobre stosunki z Ameryką są teraz tożsame z szukaniem zbliżenia z UE. Wystarczy spojrzeć na zabiegi Białego Domu o poparcie Niemiec w konfrontacji z Iranem, by zdać sobie sprawę, że jako odosobnione państwo w bezpiecznej Europie Wschodniej nie jesteśmy wystarczająco ważnym partnerem dla imperium.
USA nie potrzebują dziś bananowych republik ani biernych sojuszników. Należała do nich swego czasu Korea Południowa, długo żyjąca pod parasolem USA z powodu zagrożenia z północy, ale dziś potrafi ona wyrażać opinie rozbieżne z waszyngtońskimi. Nie podważa to jej rangi jednego z głównych partnerów Ameryki w regionie. Współczesny świat jest zbyt skomplikowany, by rozwiązywać jego problemy unisono czy metodą potakiwania. Na skórce banana można się raczej pośliznąć, niż dojść do celu.
Więcej możesz przeczytać w 22/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.