Waszym celem jest Warszawa. Zapadła martwa cisza. Później dało się słyszeć z tyłu sali pojedynczy okrzyk: "Dobry Boże!"
Wiadomość o akcji "Burza" w Warszawie dotarła do premiera Churchilla 2 sierpnia 1944 r. Ambasador Raczyński, gdy tylko się dowiedział o rozwoju wydarzeń w Warszawie, powiadomił o zaistniałej sytuacji podsekretarza stanu w Foreign Office, sir Alexandra Cadogana, a ten poinformował o niej Churchilla. Niemal jednocześnie sztab Sosnkowskigo, przebywający razem z nim we Włoszech, zwrócił się o pomoc do sztabu aliantów w Casercie.
W ciągu 24 godzin prezydent Raczkiewicz zaczął przekonywać władze brytyjskie do konieczności natychmiastowego wsparcia Armii Krajowej zrzutami broni i amunicji.
Wielka Brytania nie mogła patrzyć z założonymi rękami, jak wróg niszczy jej sojusznika, któremu udzieliła gwarancji. Polacy mężnie walczyli u boku Brytyjczyków i Amerykanów we Włoszech i w Normandii, w strukturach RAF i Królewskiej Marynarki Wojennej. Jak historia oceni naród, który odmówił pomocy takiemu sojusznikowi?
Churchill ponownie omówił tę kwestię z marszałkiem Slessorem. Dowódca RAF na śródziemnomorskim teatrze działań jeszcze raz wyraził przekonanie, że jeśli Rosjanie nie dokonają zrzutów nad Warszawą, jedynym sposobem na wsparcie AK będą loty maszyn amerykańskiej 8. Floty z lotnisk brytyjskich. Samoloty te musiałyby lądować w rosyjskich bazach w celu zatankowania paliwa, tak jak to się działo w wypadku nalotów bombowych. Polacy jednak skierowali swój apel do Brytyjczyków, a nie do Amerykanów. Churchill starannie rozważył tę kwestię i wiedząc, że Rosjanie nie pomogą powstańcom, podjął trudną decyzję. Pomocy trzeba udzielić - oświadczył - nawet za cenę ciężkich strat. Wskazaniem odpowiednich dywizjonów musiał zająć się RAF i było to trudne zadanie.
Marszałek Slessor w porozumieniu z gen. Henrym Maitlandem Wilsonem, naczelnym dowódcą sił alianckich na Morzu Śródziemnym, postanowił wyznaczyć do tej operacji 205. Grupę, jednostkę RAF złożoną z czterech skrzydeł, podległą dowództwu Alianckich Strategicznych Sił Powietrznych na Morzu Śródziemnym, mimo że oznaczało to odciągnięcie jej od ważnych zadań operacyjnych, do których została wyznaczona. Slessor dysponował jedynie czterema nadającymi się do tej operacji brytyjskimi i pochodzącymi z państw Commonwealthu dywizjonami ciężkich bombowców; pozostałe nie przesiadły się jeszcze na czterosilnikowe liberatory. Ostatecznie do wykonania zadania skierowano 178. Dywizjon z 240. Skrzydła RAF oraz 31. Eskadrę z 2. Skrzydła SAAF. Przygotowaniami miał się zająć Brig. [brygadier] Durrant. Osiem maszyn 334. Skrzydła do Zadań Specjalnych i dwadzieścia z 205. Grupy mogło zdziałać całkiem sporo - pod warunkiem że sprzyjać im będzie pogoda.
Kierunek Warszawa
W namiocie, który dzielił z 25-letnim Lt. [porucznikiem] Erikiem Impeyem, Lt. Brian Jones akurat pakował swój płócienny worek, mapy i sprzęt, gdy jego towarzysz spojrzał znad notatnika, w którym coś zapisywał. - Piszę wiersze - rzucił Impey, jakby te jego wysiłki wymagały przeprosin albo przynajmniej wyjaśnienia. - Dokąd lecicie? - Bóg raczy wiedzieć. Dowiemy się w Brindisi - odpowiedział Jones. - Do zobaczenia rano. - Powodzenia.
Wkrótce członkowie dziesięciu wyznaczonych załóg zaczęli się wdrapywać na trzytonowe ciężarówki, które miały podwieźć ich do maszyn. Wszyscy byli doświadczonymi lotnikami. Selwyn Urry pamiętał dni, gdy latał w na bombowcach Junkers SAAF, zrzucając amunicję członkom plemienia Shifta, by wesprzeć ich w walce przeciwko Włochom, za nim wsiadł do ciężarówki T.R. Millar, jedyny z RAF. Po nich załadował się Południowoafrykańczyk "Tjokkie" Odendaal, potężny siłacz, a na co dzień farmer. Tuż po nim pojawił się Gerard Greindl, Belg o kręconych włosach z Sił Powietrznych Konga Belgijskiego (BCAF, Belgian Congo Air Force), który zdobył Lotniczy Krzyż Zasługi (Distinguished Flying Cross), latając na bombowcach Boston na pustyni. Bob Burgess był najmłodszy w tym towarzystwie. Ten świeżo upieczony podporucznik został pilotem całkiem niedawno i był to jego pierwszy przydział.
O pierwszej po południu w niedzielę 13 sierpnia pierwszy Liberator z 31. Dywizjonu ruszył ze stanowiska postojowego w stronę pasa startowego w Celone, oczekując na zezwolenie na start. Wkrótce dziesięć wielkich maszyn skierowało się na południowy zachód, do Brindisi, a członkowie załóg wciąż się głowili, dokąd ich wyślą z tak dużą ilością paliwa. Dywizjon rzadko wylatywał wczesnym popołudniem. Ci, którzy zostali w bazie, byli całą sytuacją bardzo zaintrygowani. Załogi bombowców wkrótce tłoczyły się w sali operacyjnej 148. Dywizjonu na lotnisku w Campo Casale. Piloci SAAF i RAF zaczęli wymieniać żartobliwe, choć nieco podszyte nerwowością, uwagi. Oprócz Australijczyka T.R. Millara i Belga Gerarda Greindla w załogach południowoafrykańskich sił powietrznych było dwudziestu czterech Brytyjczyków. A.M. Bonney był członkiem załogi Gordona Lawriego, E.T. Ruck latał z załogą K.S.G. Haywarda, a W/O [chorąży] T.G. Davis z R.R. Klette'em. W każdej południowoafrykańskiej maszynie pełnił służbę co najmniej jeden sierżant z RAF. Na tej samej zasadzie wielu południowoafrykańskich oficerów otrzymało przydziały do maszyn RAF. Służyli i latali razem już tak długo, że gdy koledzy z Wolnego Kraju Orańskiego lub Transvalu czasami przechodzili na afrikaans, nie była to dla angielskich uszu żadna niespodzianka. Wraz z Polakami z 1586. Eskadry do Zadań Specjalnych tworzyli oni iście międzynarodowe towarzystwo.
Niektórzy z tych młodych lotników byli razem na szkoleniach w Lod w Palestynie, po których przesiadali się z bombowców średniego zasięgu lub długodystansowych dwusilnikowych brytyjskich wellingtonów na czterosilnikowe amerykańskie liberatory. Właśnie wymieniali wspomnienia ze szkoleń, gdy dowódca eskadry z 334. Skrzydła poprosił o ciszę. Na ścianie wisiała mapa Europy. Czekając na początek odprawy, nawigatorzy żartobliwie komentowali przyczepioną do niej szpilkami taśmę biegnącą od Brindisi niemal na kraniec Polski. Liczyli, że oficer operacyjny zaraz ją odepnie, jednak ten nawet nie odwrócił się w stronę mapy, tylko powiedział: - Panowie, waszym dzisiejszym celem jest Warszawa. Uwagę tę powitano śmiechem. Oficer powtórzył: - To nie żart. Waszym celem jest Warszawa.
Na moment zapadła martwa cisza. Później dało się słyszeć z tyłu sali pojedynczy okrzyk: "Dobry Boże!". Oficer odwrócił się do mapy i zaczął objaśniać plany operacji. Nie udawał, że wie, co niesie z sobą to niezwykłe zadanie. Bombowce miały polecieć do Warszawy, by zrzucić zaopatrzenie dla Polaków. Wezwano F/L [kapitana] Z. Szostaka z polskiej Eskadry do Zadań Specjalnych, który zjawił się w sali przed końcem odprawy. Był bardzo doświadczonym pilotem i dobrze znał rejon zrzutu, jednak nie mógł wiele powiedzieć na temat obecnej sytuacji w Warszawie. Uspokajał jedynie, że polska eskadra dokonała wcześniej zrzutu bez większych kłopotów. - Panowie, proszę was, zróbcie wszystko, żeby pomóc moim rodakom - krótko zakończył swą wypowiedź. Kilka dni później zginął wraz z załogą swojej maszyny.
W Brindisi wiedzieli tylko tyle, że Churchill wydał rozkaz, by nad Warszawę poleciało dwadzieścia bombowców. Miało polecieć dwadzieścia osiem. Szef nawigatorów pokazał strefy zrzutów na dużym planie miasta. Każda załoga otrzymała jego kopię. Wyrysowany przez sekcję topograficzną polskiego Sztabu Generalnego i powielony przez brytyjskie War Office, obejmował duży obszar Warszawy po obu stronach szerokich Alej Jerozolimskich biegnących do mostu Poniatowskiego. Jedna ze stref zrzutu znajdowała się nieopodal pałacu Krasińskich. Piloci usłyszeli, że lecąc wzdłuż Wisły, miną dwa położone blisko siebie mosty - Poniatowskiego i kolejowy. Tuż za trzecim mostem - Kierbedzia - mieli odbić w lewo i przelecieć nad szerokim, zwykle jasno oświetlonym Krakowskim Przedmieściem. Później mieli rozglądać się za znakami świetlnymi, które wskażą im strefę zrzutu na placu Krasińskich.
Członkowie załóg liberatorów opuszczali salę centrum operacyjnego w minorowych nastrojach. Zejście do pułapu 150 m przy prędkości zaledwie 230 km na godzinę oznaczało, że piloci prawdopodobnie będą musieli wysunąć klapy, by utrzymać się w powietrzu. W obliczu ciężkiego ostrzału baterii przeciwlotniczych nie była to miła perspektywa, tym bardziej że w 31. Dywizjonie zawsze brakowało ludzi do obsadzenia przednich stanowisk strzeleckich, ponadto wersje produkcyjne używanych w nim maszyn nie miały też podkadłubowego stanowiska strzeleckiego, które było standardem w innych wersjach liberatorów. Do każdej z maszyn obsługa naziemna załadowała dwanaście wodoodpornych metalowych zasobników o długości dwóch i pół metra i o średnicy jednego metra, które przypominały ciężkie bomby i ważyły ponad 160 kilogramów. Tak więc na pokładzie każdego bombowca znajdowało się około 2 ton ładunku: stenów, karabinów maszynowych, broni przeciwpancernej i karabinów wraz z amunicją. Część amunicji pochodziła z Niemiec i pasowała do broni zdobytej przez powstańców. Ładunek mieścił się w dwuipółtonowym limicie przewidzianym dla długich lotów. Po zrzuceniu zasobników nad Warszawą piloci lecieli bez obciążenia, zatem nie musieli się martwić o zasięg swoich maszyn przy locie z prędkością około 320 km na godzinę na wysokości 6000 m. Zasięg bombowców Liberator w wersji Mark VI (B 24J), przenoszących taki ładunek, wynosił przy zachowaniu wyżej wymienionych parametrów ponad 3600 km, pozostawała więc jeszcze niewielka rezerwa paliwa przy w miarę wolnym od problemów locie do Warszawy i z powrotem.
Pierwszy zrzut
[Lecieli] wzdłuż Wisły, na północ od Dęblina, w zaledwie półtorakilometrowych odstępach. Po lewej stronie pojawiła się Góra Kalwaria. Wkrótce maszyny przelecą nad linią kolejową przecinającą rzekę na południe od Warszawy. Członkowie załogi pierwszych bombowców dostrzegali już sylwetki wypalonych budynków. Śródmieście Warszawy stało w ogniu. Gdy maszyna lecąca na przedzie mijała pierwszy z czterech warszawskich mostów, gwałtownie obniżając lot przed ostatnim etapem operacji, wszystkie baterie Flakregiment 80 były w pełnym pogotowiu. Światła dziesięciu szperaczy przeszywały niebo. Capt. [kapitan] van Rensburg i jego załoga z pierwszego bombowca spostrzegli po prawej, tuż przed ostatnim mostem od strony północnej, szeroki, błękitny snop światła, puszczany prawdopodobnie z Cytadeli. Gdy maszyna odbijała w lewo, kilka innych błękitnawych snopów światła przecięło dymy nad Saską Kępą w okolicach mostu Poniatowskiego. Wskazówka wysokościomierza zaczęła opadać. 250... 225... 200 metrów - meldował nawigator pilotowi przez interkom. Schodzili coraz niżej, aż w końcu mieli wrażenie, jakby zawiśli w powietrzu. Piloci pozostałych maszyn odrywali na kilka sekund wzrok od prędkościomierzy, sztucznych horyzontów i kompasów, by wypatrzyć w dole strefy zrzutu. Pochyleni bombardierzy w napięciu patrzyli przez celowniki, czekając na stosowny moment, by wcisnąć przycisk zwalniający ładunek. Wszyscy słyszeli, jak powtarzali do interkomu: "Gotowi...".
Sprowadzając maszynę w dół, capt. van Rensburg dostrzegł wieżę kościoła na pl. Krasińskich, widoczną na tle płomieni. Musiał ponownie przelecieć nad placem, by mieć pewność, że rozpoznaje utworzony z lamp romb i literę "T" wyznaczające strefę zrzutu. Z okolicznych ulic
i budynków poleciały w górę serie z karabinów maszynowych i lekkich dział przeciwlotniczych, a pociski smugowe utworzyły na niebie kolorowy wzór, gdy pilot ustabilizował maszynę na pułapie 150 m. - Stopień w lewo, szefie - rzucił bombardier. Później padły słowa komendy: - Gotowy... Teraz!... Ładunek poszedł!
Z komór bombowych trzech samolotów wyleciało 36 zasobników, nad którymi zaczęły otwierać się spadochrony. Klapy komór zamknęły się nad ziejącą czeluścią w brzuchach maszyn. Gdy lżejszy o zrzucony ładunek liberator van Rensburga poderwał się do góry, w jego kierunku poleciały pociski wystrzelone z prawobrzeżnej Warszawy. Pilot podniósł maszynę tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to pracujące pełną mocą silniki. W niedługim czasie był już w drodze do Celone, obierając najkrótszy kurs.
W ciągu 24 godzin prezydent Raczkiewicz zaczął przekonywać władze brytyjskie do konieczności natychmiastowego wsparcia Armii Krajowej zrzutami broni i amunicji.
Wielka Brytania nie mogła patrzyć z założonymi rękami, jak wróg niszczy jej sojusznika, któremu udzieliła gwarancji. Polacy mężnie walczyli u boku Brytyjczyków i Amerykanów we Włoszech i w Normandii, w strukturach RAF i Królewskiej Marynarki Wojennej. Jak historia oceni naród, który odmówił pomocy takiemu sojusznikowi?
Churchill ponownie omówił tę kwestię z marszałkiem Slessorem. Dowódca RAF na śródziemnomorskim teatrze działań jeszcze raz wyraził przekonanie, że jeśli Rosjanie nie dokonają zrzutów nad Warszawą, jedynym sposobem na wsparcie AK będą loty maszyn amerykańskiej 8. Floty z lotnisk brytyjskich. Samoloty te musiałyby lądować w rosyjskich bazach w celu zatankowania paliwa, tak jak to się działo w wypadku nalotów bombowych. Polacy jednak skierowali swój apel do Brytyjczyków, a nie do Amerykanów. Churchill starannie rozważył tę kwestię i wiedząc, że Rosjanie nie pomogą powstańcom, podjął trudną decyzję. Pomocy trzeba udzielić - oświadczył - nawet za cenę ciężkich strat. Wskazaniem odpowiednich dywizjonów musiał zająć się RAF i było to trudne zadanie.
Marszałek Slessor w porozumieniu z gen. Henrym Maitlandem Wilsonem, naczelnym dowódcą sił alianckich na Morzu Śródziemnym, postanowił wyznaczyć do tej operacji 205. Grupę, jednostkę RAF złożoną z czterech skrzydeł, podległą dowództwu Alianckich Strategicznych Sił Powietrznych na Morzu Śródziemnym, mimo że oznaczało to odciągnięcie jej od ważnych zadań operacyjnych, do których została wyznaczona. Slessor dysponował jedynie czterema nadającymi się do tej operacji brytyjskimi i pochodzącymi z państw Commonwealthu dywizjonami ciężkich bombowców; pozostałe nie przesiadły się jeszcze na czterosilnikowe liberatory. Ostatecznie do wykonania zadania skierowano 178. Dywizjon z 240. Skrzydła RAF oraz 31. Eskadrę z 2. Skrzydła SAAF. Przygotowaniami miał się zająć Brig. [brygadier] Durrant. Osiem maszyn 334. Skrzydła do Zadań Specjalnych i dwadzieścia z 205. Grupy mogło zdziałać całkiem sporo - pod warunkiem że sprzyjać im będzie pogoda.
Kierunek Warszawa
W namiocie, który dzielił z 25-letnim Lt. [porucznikiem] Erikiem Impeyem, Lt. Brian Jones akurat pakował swój płócienny worek, mapy i sprzęt, gdy jego towarzysz spojrzał znad notatnika, w którym coś zapisywał. - Piszę wiersze - rzucił Impey, jakby te jego wysiłki wymagały przeprosin albo przynajmniej wyjaśnienia. - Dokąd lecicie? - Bóg raczy wiedzieć. Dowiemy się w Brindisi - odpowiedział Jones. - Do zobaczenia rano. - Powodzenia.
Wkrótce członkowie dziesięciu wyznaczonych załóg zaczęli się wdrapywać na trzytonowe ciężarówki, które miały podwieźć ich do maszyn. Wszyscy byli doświadczonymi lotnikami. Selwyn Urry pamiętał dni, gdy latał w na bombowcach Junkers SAAF, zrzucając amunicję członkom plemienia Shifta, by wesprzeć ich w walce przeciwko Włochom, za nim wsiadł do ciężarówki T.R. Millar, jedyny z RAF. Po nich załadował się Południowoafrykańczyk "Tjokkie" Odendaal, potężny siłacz, a na co dzień farmer. Tuż po nim pojawił się Gerard Greindl, Belg o kręconych włosach z Sił Powietrznych Konga Belgijskiego (BCAF, Belgian Congo Air Force), który zdobył Lotniczy Krzyż Zasługi (Distinguished Flying Cross), latając na bombowcach Boston na pustyni. Bob Burgess był najmłodszy w tym towarzystwie. Ten świeżo upieczony podporucznik został pilotem całkiem niedawno i był to jego pierwszy przydział.
O pierwszej po południu w niedzielę 13 sierpnia pierwszy Liberator z 31. Dywizjonu ruszył ze stanowiska postojowego w stronę pasa startowego w Celone, oczekując na zezwolenie na start. Wkrótce dziesięć wielkich maszyn skierowało się na południowy zachód, do Brindisi, a członkowie załóg wciąż się głowili, dokąd ich wyślą z tak dużą ilością paliwa. Dywizjon rzadko wylatywał wczesnym popołudniem. Ci, którzy zostali w bazie, byli całą sytuacją bardzo zaintrygowani. Załogi bombowców wkrótce tłoczyły się w sali operacyjnej 148. Dywizjonu na lotnisku w Campo Casale. Piloci SAAF i RAF zaczęli wymieniać żartobliwe, choć nieco podszyte nerwowością, uwagi. Oprócz Australijczyka T.R. Millara i Belga Gerarda Greindla w załogach południowoafrykańskich sił powietrznych było dwudziestu czterech Brytyjczyków. A.M. Bonney był członkiem załogi Gordona Lawriego, E.T. Ruck latał z załogą K.S.G. Haywarda, a W/O [chorąży] T.G. Davis z R.R. Klette'em. W każdej południowoafrykańskiej maszynie pełnił służbę co najmniej jeden sierżant z RAF. Na tej samej zasadzie wielu południowoafrykańskich oficerów otrzymało przydziały do maszyn RAF. Służyli i latali razem już tak długo, że gdy koledzy z Wolnego Kraju Orańskiego lub Transvalu czasami przechodzili na afrikaans, nie była to dla angielskich uszu żadna niespodzianka. Wraz z Polakami z 1586. Eskadry do Zadań Specjalnych tworzyli oni iście międzynarodowe towarzystwo.
Niektórzy z tych młodych lotników byli razem na szkoleniach w Lod w Palestynie, po których przesiadali się z bombowców średniego zasięgu lub długodystansowych dwusilnikowych brytyjskich wellingtonów na czterosilnikowe amerykańskie liberatory. Właśnie wymieniali wspomnienia ze szkoleń, gdy dowódca eskadry z 334. Skrzydła poprosił o ciszę. Na ścianie wisiała mapa Europy. Czekając na początek odprawy, nawigatorzy żartobliwie komentowali przyczepioną do niej szpilkami taśmę biegnącą od Brindisi niemal na kraniec Polski. Liczyli, że oficer operacyjny zaraz ją odepnie, jednak ten nawet nie odwrócił się w stronę mapy, tylko powiedział: - Panowie, waszym dzisiejszym celem jest Warszawa. Uwagę tę powitano śmiechem. Oficer powtórzył: - To nie żart. Waszym celem jest Warszawa.
Na moment zapadła martwa cisza. Później dało się słyszeć z tyłu sali pojedynczy okrzyk: "Dobry Boże!". Oficer odwrócił się do mapy i zaczął objaśniać plany operacji. Nie udawał, że wie, co niesie z sobą to niezwykłe zadanie. Bombowce miały polecieć do Warszawy, by zrzucić zaopatrzenie dla Polaków. Wezwano F/L [kapitana] Z. Szostaka z polskiej Eskadry do Zadań Specjalnych, który zjawił się w sali przed końcem odprawy. Był bardzo doświadczonym pilotem i dobrze znał rejon zrzutu, jednak nie mógł wiele powiedzieć na temat obecnej sytuacji w Warszawie. Uspokajał jedynie, że polska eskadra dokonała wcześniej zrzutu bez większych kłopotów. - Panowie, proszę was, zróbcie wszystko, żeby pomóc moim rodakom - krótko zakończył swą wypowiedź. Kilka dni później zginął wraz z załogą swojej maszyny.
W Brindisi wiedzieli tylko tyle, że Churchill wydał rozkaz, by nad Warszawę poleciało dwadzieścia bombowców. Miało polecieć dwadzieścia osiem. Szef nawigatorów pokazał strefy zrzutów na dużym planie miasta. Każda załoga otrzymała jego kopię. Wyrysowany przez sekcję topograficzną polskiego Sztabu Generalnego i powielony przez brytyjskie War Office, obejmował duży obszar Warszawy po obu stronach szerokich Alej Jerozolimskich biegnących do mostu Poniatowskiego. Jedna ze stref zrzutu znajdowała się nieopodal pałacu Krasińskich. Piloci usłyszeli, że lecąc wzdłuż Wisły, miną dwa położone blisko siebie mosty - Poniatowskiego i kolejowy. Tuż za trzecim mostem - Kierbedzia - mieli odbić w lewo i przelecieć nad szerokim, zwykle jasno oświetlonym Krakowskim Przedmieściem. Później mieli rozglądać się za znakami świetlnymi, które wskażą im strefę zrzutu na placu Krasińskich.
Członkowie załóg liberatorów opuszczali salę centrum operacyjnego w minorowych nastrojach. Zejście do pułapu 150 m przy prędkości zaledwie 230 km na godzinę oznaczało, że piloci prawdopodobnie będą musieli wysunąć klapy, by utrzymać się w powietrzu. W obliczu ciężkiego ostrzału baterii przeciwlotniczych nie była to miła perspektywa, tym bardziej że w 31. Dywizjonie zawsze brakowało ludzi do obsadzenia przednich stanowisk strzeleckich, ponadto wersje produkcyjne używanych w nim maszyn nie miały też podkadłubowego stanowiska strzeleckiego, które było standardem w innych wersjach liberatorów. Do każdej z maszyn obsługa naziemna załadowała dwanaście wodoodpornych metalowych zasobników o długości dwóch i pół metra i o średnicy jednego metra, które przypominały ciężkie bomby i ważyły ponad 160 kilogramów. Tak więc na pokładzie każdego bombowca znajdowało się około 2 ton ładunku: stenów, karabinów maszynowych, broni przeciwpancernej i karabinów wraz z amunicją. Część amunicji pochodziła z Niemiec i pasowała do broni zdobytej przez powstańców. Ładunek mieścił się w dwuipółtonowym limicie przewidzianym dla długich lotów. Po zrzuceniu zasobników nad Warszawą piloci lecieli bez obciążenia, zatem nie musieli się martwić o zasięg swoich maszyn przy locie z prędkością około 320 km na godzinę na wysokości 6000 m. Zasięg bombowców Liberator w wersji Mark VI (B 24J), przenoszących taki ładunek, wynosił przy zachowaniu wyżej wymienionych parametrów ponad 3600 km, pozostawała więc jeszcze niewielka rezerwa paliwa przy w miarę wolnym od problemów locie do Warszawy i z powrotem.
Pierwszy zrzut
[Lecieli] wzdłuż Wisły, na północ od Dęblina, w zaledwie półtorakilometrowych odstępach. Po lewej stronie pojawiła się Góra Kalwaria. Wkrótce maszyny przelecą nad linią kolejową przecinającą rzekę na południe od Warszawy. Członkowie załogi pierwszych bombowców dostrzegali już sylwetki wypalonych budynków. Śródmieście Warszawy stało w ogniu. Gdy maszyna lecąca na przedzie mijała pierwszy z czterech warszawskich mostów, gwałtownie obniżając lot przed ostatnim etapem operacji, wszystkie baterie Flakregiment 80 były w pełnym pogotowiu. Światła dziesięciu szperaczy przeszywały niebo. Capt. [kapitan] van Rensburg i jego załoga z pierwszego bombowca spostrzegli po prawej, tuż przed ostatnim mostem od strony północnej, szeroki, błękitny snop światła, puszczany prawdopodobnie z Cytadeli. Gdy maszyna odbijała w lewo, kilka innych błękitnawych snopów światła przecięło dymy nad Saską Kępą w okolicach mostu Poniatowskiego. Wskazówka wysokościomierza zaczęła opadać. 250... 225... 200 metrów - meldował nawigator pilotowi przez interkom. Schodzili coraz niżej, aż w końcu mieli wrażenie, jakby zawiśli w powietrzu. Piloci pozostałych maszyn odrywali na kilka sekund wzrok od prędkościomierzy, sztucznych horyzontów i kompasów, by wypatrzyć w dole strefy zrzutu. Pochyleni bombardierzy w napięciu patrzyli przez celowniki, czekając na stosowny moment, by wcisnąć przycisk zwalniający ładunek. Wszyscy słyszeli, jak powtarzali do interkomu: "Gotowi...".
Fragment książki Neila Orpena "Lotnicy '44. Na pomoc Warszawie" - opowieści o lotnikach Sił Powietrznych Południowej Afryki z 31. i 34. Dywizjonu Bombowego, latających na pomoc Warszawie. Książkę wydał Świat Książki. |
i budynków poleciały w górę serie z karabinów maszynowych i lekkich dział przeciwlotniczych, a pociski smugowe utworzyły na niebie kolorowy wzór, gdy pilot ustabilizował maszynę na pułapie 150 m. - Stopień w lewo, szefie - rzucił bombardier. Później padły słowa komendy: - Gotowy... Teraz!... Ładunek poszedł!
Z komór bombowych trzech samolotów wyleciało 36 zasobników, nad którymi zaczęły otwierać się spadochrony. Klapy komór zamknęły się nad ziejącą czeluścią w brzuchach maszyn. Gdy lżejszy o zrzucony ładunek liberator van Rensburga poderwał się do góry, w jego kierunku poleciały pociski wystrzelone z prawobrzeżnej Warszawy. Pilot podniósł maszynę tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to pracujące pełną mocą silniki. W niedługim czasie był już w drodze do Celone, obierając najkrótszy kurs.
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.