Śmietnik Polska

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nasz kraj jest jednym z największych w Europie składowisk toksycznych odpadów
Przejście graniczne w Słubicach, 7 listopada. - Co wieziecie? - pyta celnik kierowcę tira. - Materiały budowlane w beczkach. Wszystko jest opisane w papierach - pada odpowiedź. Celnicy przeglądają dokumenty, po chwili zaglądają pod plandekę. - Można jechać, wszystko się zgadza - stwierdza jeden z nich. Ciężarówka odjeżdża. Do dokumentów odprawy celnej wpisano: "Stwierdzono beczki koloru niebieskiego z zawartością. Ilość, rodzaj i wartość towaru przyjęto według załączonych dokumentów".

W taki sposób do Polski wwozi się przeterminowane środki ochrony roślin, odpady chemiczne i pogalwaniczne, zużyte akumulatory czy odpady organiczne z niemieckich szpitali. Tylko na papierze są to półprodukty lub środki nie zagrażające środowisku. W rzeczywistości codziennie przez naszą zachodnią i południową granicę wjeżdżają setki bomb biologicznych i chemicznych. Kolejne setki transportów pochodzą z firm i szpitali w kraju. Większość nie jest nawet zakopywana w ziemi. Beczki i pojemniki z niebezpiecznymi odpadami stoją na działkach, podwórkach, łąkach i w wyschniętych stawach.

Otwarta granica
Przeszło tonę niebezpiecznych odpadów szpitalnych odkryliśmy na prywatnej posesji we wsi Mokówko koło Lipna. Właściciel obejścia sprowadził je z jednego ze szpitali w południowej Polsce. Zobowiązał się do ich zgodnej z prawem utylizacji. W rzeczywistości spalał je na swojej działce, tuż obok innych posesji. Do wsi Lądy niedaleko Białej Podlaskiej ściągnęli nas mieszkańcy. Wiejską drogę zbudowano tam na podkładzie ze stłuczki zawierającej rtęć. Na działce należącej do 74-letniej emerytki spod Tczewa znajduje się znaczna ilość przeterminowanej substancji chemicznej, służącej do konserwacji kutrów rybackich. Za 600 zł kobieta zgodziła się na jej składowanie. Mężczyźni, z którymi zawarła umowę, powiedzieli jej, że może używać substancji do nawożenia warzyw w ogródku.
Kontrolerzy NIK badali niedawno, jak w Polsce postępuje się z materiałami niebezpiecznymi. Stwierdzili, że w ostatnich latach tylko raz - w Kowarach - zdarzyło się, iż nasi celnicy poprosili specjalistów z wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska o pomoc w identyfikacji przewożonego przez granicę towaru. W efekcie udało się zapobiec wwiezieniu do Polski przez firmę Unimat z Karpacza ponad 2 tys. opakowań z resztkami substancji chemicznych. Celnicy nie wpuścili w ostatnich dwóch latach 284 transportów ze zużytymi oponami samochodowymi, 13 transportów z odpadami tworzyw sztucznych, ośmiu z przeterminowanymi farbami i lakierami, czterech z materiałami i środkami chemicznymi i trzech z odpadami skór i makulatury. Kilka tysięcy tirów, które kontrolowano, tylko przeglądając dokumenty celne, przewiozło szkodliwe substancje. Nasz kraj stał się jednym z największych w Europie składowisk toksycznych odpadów. Nielegalnych składowisk jest u nas co najmniej dwa tysiące.

Bomba chemiczna w Pokrzydowie
Pokrzydowo koło Brodnicy. Na wzgórzu, wśród pól uprawnych, pracuje ekipa z Instytutu Ochrony Roślin w Sośnicowicach. Ubrani w żółte kombinezony i maski przeciwgazowe mężczyźni rozkopują ziemię. Wokół roznosi się duszący zapach chemikaliów. W tym czasie Tadeusz Fuks, wójt gminy Zbiczno, na której terenie leży Pokrzydowo, udziela wywiadu lokalnej telewizji. - Tam nie ma żadnych niebezpiecznych substancji - zapewnia. Kilka godzin później ekipa z Sośnicowic wydobywa kilkanaście ton toksycznych substancji. Butelki z przeterminowanymi środkami roślin, metalowe puszki z karboliną - wszystko to zostało zakopane kilkaset metrów od brzegu Drwęcy, rzeki zaopatrującej w wodę Toruń.
- To silnie toksyczne substancje. Usunęlibyśmy je stąd wcześniej, gdyby nie postawa gminnych władz, które nie chciały nas wpuścić na ten teren. Teraz będziemy sprawdzać, czy rzeka nie została skażona - mówi Tomasz Stobiecki z Instytutu Ochrony Roślin, szef ekipy pracującej w Pokrzydowie. Władze gminy nie wiedzą, kto i kiedy umieścił tu toksyczne środki. W pobliżu zlokalizowany był tzw. mogilnik (podziemny zbiornik na odpady). W takich mogilnikach w latach 60. i 70. pracownicy PGR-ów i rolniczych spółdzielni zakopywali przeterminowane środki ochrony roślin. Ekipa Tomasza Stobieckiego zlikwidowała mogilnik w Pokrzydowie kilka tygodni temu. W czasie prac ktoś z okolicznych mieszkańców poinformował, że w pobliżu znajduje się dziki mogilnik, wypełniany szkodliwymi substancjami przez całe lata 90. Kilka tygodni temu ktoś przywiózł tu metalowe pojemniki z karboliną (niebezpiecznym środkiem owadobójczym) i zakopał kilka metrów pod ziemią.

Mogilniki bezprawia
Mogilników podobnych do tego w Pokrzydowie jest w Polsce ponad 300. Ponieważ nikt ich nie pilnuje, każdy może tam wylewać lub wyrzucać toksyczne odpady. Gdy inspektorzy Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Bydgoszczy przeprowadzili kontrolę mogilnika w Cierpiszewie, okazało się, że włazy do komór są otwarte, a ogrodzenie jest niekompletne. Każdy mógł podjechać i zostawić szkodliwe substancje. Kontrola mogilnika w Matyskach koło Brzozówka (w województwie warmińsko-mazurskim) wykazała znaczne zanieczyszczenie gruntu związkami chemicznymi pochodzącymi z opakowań po środkach ochrony roślin.
Nie zabezpieczone składowiska metalowych beczek i pojemników z chemikaliami penetrowane są przez zbieraczy złomu. Nie tylko narażają się oni na kontakt ze szkodliwymi substancjami, ale także wylewają lub wysypują zawartość beczek, wskutek czego toksyny przedostają się do wód gruntowych. Tak zdarzyło się na przykład we wsi Mazany (woj. warmińsko-mazurskie). Przed wjazdem do miejscowości, na znaku drogowym ktoś napisał: "Mazany - strefa śmierci".

Bomba w centrum miasta
Coraz więcej nielegalnych składowisk zakładanych jest na prywatnych posesjach - nawet w centrum dużych miast. W ubiegłym roku głośna była sprawa biznesmena z Łodzi, Aleksandra Borodina, zwanego w tym mieście "królem śmieci". Odbierał on toksyczne odpady od firm i porzucał je w wynajętych magazynach, pofabrycznych halach i na działkach. Sprawą zajmuje się łódzka prokuratura. Podobna sprawa rozpatrywana jest w Sądzie Okręgowym w Świdnicy, gdzie trafił akt oskarżenia przeciwko Stanisławowi D. Prokuratura zarzuca mu, że od 1993 r. skupował od śląskich hut materiały pogalwaniczne, zawierające metale ciężkie, które następnie porzucał w okolicznych lasach i na łąkach. Prokuratura i policja odkryły trzy takie nielegalne składowiska. Jedno mieściło się w centrum piętnastotysięcznych Ząbkowic Śląskich, na terenie starej cegielni. Dwie inne "bomby ekologiczne" znajdowały się we wsi Kłoczyna, w silosach na kiszonkę na terenie byłego PGR, oraz w Borowie, gdzie przedsiębiorca zbudował plac manewrowy wylany betonem, pod który jako podkładu użył toksycznych odpadów. - Żeby udowodnić przestępstwo, musieliśmy robić odwierty. Znalezione odpady to niemal cała tablica Mendelejewa - mówi prokurator Małgorzata Stanny z Prokuratury Okręgowej w Świdnicy. Biegli uznali, że odpady bezpośrednio zagrażały ludziom, bowiem wodami podskórnymi dostawały się do rzeki Nysa Szalona, skąd docierały do zbiornika wody pitnej dla Legnicy.

Kara umowna
Prawo dotyczące wytwarzania i składowania niebezpiecznych substancji łamią w Polsce również największe przedsiębiorstwa. Kontrola NIK wykazała na przykład, że płocki Orlen przekazywał odbiorcom część niebezpiecznych odpadów bez ewidencjonowania, ile ich wytworzono w danym roku. Uniemożliwiało to ustalenie, o ile przekroczono roczne limity, określone w zezwoleniu wojewody. Bez zezwolenia niebezpieczne odpady składowały m.in. Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościskach, Zakłady Chemiczne Organika-Azot w Jaworznie i Zakłady Chemiczne Organika-Zachem w Bydgoszczy.
Toksyczne odpady nie tylko są składowane bez zezwolenia, ale też nie dba się o ich właściwe zabezpieczenie. Inspektorzy z WIOŚ w Katowicach ukarali Zakłady Metalurgiczne Silesia grzywną za przechowywanie niebezpiecznych materiałów na nielegalnie utworzonej i nie zabezpieczonej hałdzie. Karę miały zapłacić Chłodnie Kominowe w Gliwicach. Firma wywoziła odpady azbestowe na pocegielniane wyrobisko. Grzywnę jednak ostatecznie umorzono.

Piramida urzędów
- Wszyscy wiedzą, że jest źle, a może być jeszcze gorzej, gdyż kłopoty budżetowe państwa powodują zmniejszenie nakładów na służby ochrony przyrody. W dodatku samorządy także nie mają pieniędzy - tłumaczy Janusz Piechociński, poseł PSL, który kierował dotychczas Wojewódzkim Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Warszawie. Pieniądze chyba by się jednak znalazły. Chociażby dzięki zredukowaniu liczby stanowisk w służbach ochrony środowiska. Są one wyjątkowo rozbudowane - obok Ministerstwa Środowiska mamy Główny Inspektorat Ochrony Środowiska (z oddziałami), wojewódzkie fundusze ochrony środowiska, Instytut Ochrony Środowiska, Instytut Ochrony Roślin, Instytut Gospodarki Odpadami, wydziały ochrony środowiska w urzędach wojewódzkich i powiatowych.
- Nikt do końca nie wie, czym te wszystkie instytucje się różnią i dlaczego zamiast kilkunastu nie działają na przykład dwie. A może właśnie dlatego są nieskuteczne, że jest ich za dużo - zastanawia się Wiesław Kaczmarek, minister skarbu państwa.

Więcej możesz przeczytać w 46/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.