Po co mieć dzieci?

Po co mieć dzieci?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Coraz częściej słyszymy o demograficznym dramacie w Polsce. Kolejne niże produkują coraz mniej dzieci, pod względem liczby nowo narodzonych spadamy poniżej dwusetnego miejsca na świecie. W związku z tym politycy różnej maści coraz częściej mówią o polityce prorodzinnej, którą często – i bez sensu – wiążą z reformą emerytalną. Wszystkim chodzi o jedno: o produkowanie coraz większej liczby, o ilość, wszyscy powtarzają te same ponure cyfry. Zupełnie jakby to była jedna z głównych gałęzi produkcyjnych gospodarki. Gdyby był wzrost, byłoby znakomicie, a na razie mamy spadek, więc trzeba zadbać o produkt, o jego promocję oraz wizerunek. Reklama jest dźwignią handlu, więc trzeba zachęcać do produkcji. Tylko jak? I czy to nie jest po prostu niepoważne – czy tak zwana polityka prorodzinna to jest rzeczywiście konkretne zadanie dla rządu, czy raczej puste apele dotyczące intymnych spraw? Czy myśląc bez przerwy o ilości, nie zapomnieliśmy o jakości?
Kiedy czytam postulaty zarówno publicystów, jak i rozmaitych organizacji społeczeństwa obywatelskiego, dowiaduję się, że rząd za mało pieniędzy przeznacza na  produkcję i wychowanie dzieci. Że żłobki, przedszkola, urlopy macierzyńskie i wszystkie te postulaty, które znamy na pamięć. Kiedy słucham, jak księża zachęcają do polityki prorodzinnej, mam poczucie, że produkcja jest w tym zakresie obowiązkiem, którego większość obywateli nie  wykonuje. Dlaczego? Zgadnijcie! Chyba że ktoś już słyszał o  antykoncepcji. W tej branży przemysłowej zatem przestrzeganie nauk religijnych nie prowadzi do sukcesów.

A wspomniana polityka rodzinna? Wszyscy przytaczają przypadek Francji, gdzie zadbano rzeczywiście o  różnoraką pomoc państwa i magiczna cyfra 1,3 wzrosła do znacznie ponad 2. Jednak nie przytacza się przypadku bogatych Niemiec, gdzie na żłobki, urlopy, przedszkola, itd. wydano jeszcze więcej, a produkcja ani drgnęła, i dlaczego. Przytacza się tradycję kulturową, przekonanie, że w  Niemczech wciąż obowiązkiem kobiety jest wychowanie dzieci, a nie praca, że tradycja już taka. Jednak nie odnosi się to do państw skandynawskich, gdzie też jest fatalnie. Więc przyznajmy, że nie wiadomo, że nie ma  mądrych w tym zakresie, a powtarzanie jak mantry słów głoszących, że  trzeba stworzyć dobre warunki dla wzrostu produkcji, w tym zakresie nie  przynosi rezultatów.

Może więc warto spróbować porzucić ekonomiczne podejście do produkcji dzieci na rzecz kulturowego. Może zamiast stawiać na ilość, przypomnieć sobie także o jakości. Zaczęli to czynić amerykańscysocjologowie, którzy dostrzegli kilka zaskakujących zjawisk. Otóż, chociaż jesteśmy przekonani, że dzieci chowają się niezależnie od  tego, czy mają samotnego lub rozwiedzionego rodzica, okazuje się, że  nasz liberalizm w tym zakresie nie jest poparty faktami. William Galston, zdecydowanie lewicowy socjolog (niegdyś doradca Clintona, który był dla niego zbyt prawicowy), po latach systematycznych badań przekonał się, że najlepszym środowiskiem do wychowania dobrych obywateli jest tradycyjna rodzina. Zaczął więc, bez motywacji demograficznej, ale z  silną moralno-polityczną, prowadzić specjalny instytut, który ma pomagać w utrzymaniu tradycyjnej rodziny, a dzięki temu dobrej Ameryki. Jego zdaniem jakość Stanów Zjednoczonych zależy od tego, czy rodzice naprawdę dbają o swoje dzieci, czy spędzają z nimi czas, rozmawiają, czytają i są gotowi wysłuchać ich o każdej porze dnia i nocy.

W prymitywnie indywidualistycznym społeczeństwie, jakie mamy w nuworyszowskiej Polsce, mówi się o pomocy państwa, o pieniądzach państwa, ale nie o jakości wychowania, nie o rodzinnej wspólnocie pamięci, tylko o rodzinnej wspólnocie pieniędzy. Jeżeli mam oczekiwać – a nie chcę tego od moich wspaniałych dzieci – wsparcia na starość, to najpierw muszę je wesprzeć w młodości. Kto ojcem lub matką nie był ani razu – chyba że inwestując finanse lub karmiąc i piorąc – ten niech się nie spodziewa niczego po  dzieciach.

Mówimy bez przerwy, że dzieci to odpowiedzialność. Ale jaka? Otóż dzieci jest tak mało, gdyż boimy się odpowiedzialności moralnej i  politycznej, a poprzestajemy na ekonomicznej. A ponadto rodzina to nie tylko dzieci i rodzice, to też ciotki, o których istnieniu zapomnieliśmy, ci chrzestni, którzy kiedyś swoje wypili we właściwym momencie i czasem sobie przypomną i coś drogiego podarują na urodziny, to wreszcie nasi rodzice, z którymi nie zachowujemy prawdziwego kontaktu.

Otóż młodzi ludzie w Polsce są mądrzy i nie chcą zakładać marnych rodzin, ale wzory kulturowe oraz polityczne, sugestie władzy i  Kościoła mogą tylko wyprowadzić z równowagi i zniechęcić. To dziki świat kultury masowej jest tu odpowiedzialny, ale z nim można walczyć – tylko trzeba chcieć, a żeby chcieć, trzeba rozumieć, czym jest jakość w  odróżnieniu od ilości. Czy ktokolwiek potrafi pomóc w tym zakresie? Wątpię. Autor jest filozofem i historykiem idei, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, założycielem i wieloletnim redaktorem naczelnym „Res Publiki"

Więcej możesz przeczytać w 14/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.