Jędrzej Dudkiewicz: W tym roku PISF obchodzi swe 10-lecie. Jak Pan, aktor z tak dużym dorobkiem, oceniłby obecną kondycję polskiego kina?
Artur Barciś: Myślę, że jest zupełnie nieźle, właśnie dzięki PISF-owi. Powstają naprawdę dobre filmy, nie mamy się czego wstydzić. Co nie znaczy, że nie powstają także filmy bardzo złe. Jako aktor związany z komedią ubolewam nad tym, że w ogóle nie ma dobrych polskich filmów tego rodzaju. Zwłaszcza, że publiczność ich oczekuje, a to, co dostaje, jest żenująco niedobre.
Ostatnio na dużym ekranie pojawił się Pan w „Galeriankach” (2009), teraz rozmawiamy na festiwalu Wakacyjne Kadry w Kręgach Sztuki, na którym prezentowana jest retrospektywa Pana filmowych ról. Nie tęskni Pan za kinem?
Oczywiście, że tęsknię. Ale nie mam na to żadnego wpływu. Nie mam też pojęcia, jaka jest przyczyna, być może to brak własnego agenta, który zabiegałby o mój udział w konkretnych projektach. A może dzieje się tak dlatego, że jestem uważany za aktora serialowego. Generalnie w tej chwili w kinie gra dosyć wąskie grono aktorów i ciągle ci sami, taki jest teraz trend. Mam nadzieję, że ten czas minie i ktoś kiedyś znajdzie dla mnie dobry scenariusz.
Na brak zajęć Pan jednak nie narzeka. Dopiero co dostał Pan scenariusz kolejnego, ostatniego już, sezonu serialu „Ranczo”. Nie żałuje Pan, że to już koniec?
Jako aktor nie mam żadnego wpływu na to, czy serial będzie kontynuowany, czy nie. Jeśli będzie, to bardzo chętnie będę w nim dalej grał. Myślę, że polityka twórców serialu jest taka, by zakończyć projekt w momencie, kiedy jest on jeszcze ciągle dobry. Bo formuły seriali się zużywają i nie jest dobrze, jak serial schodzi z ekranów dlatego, że nikt go nie chce oglądać. Uważam, że „Ranczo” nie wyczerpało jeszcze swojego potencjału i spokojnie przynajmniej ze dwa sezony moglibyśmy zrobić. Ale to już nie ode mnie zależy. Ja w „Ranczu” widzę zjawisko wyjątkowe, po prostu takiego serialu w naszym kraju do tej pory nie było. I to jest niezwykle cenne. Z jednej strony warto więc go skończyć, żeby nie stracić tego, co jest w nim szczególne, ale z drugiej szkoda nie wykorzystywać nadal tego pomysłu i potencjału, żeby ciągle tę naszą Polskę w pigułce pokazywać. „Ranczo” to coś więcej niż serial, to jest ewenement, dzieło filmowe, które w inteligentny i mądry, ale jednocześnie pogodny i życzliwy sposób mówi coś o nas samych. Może dlatego jest ciągle tak chętnie oglądany.
Skoro nawiązał Pan do polskich realiów... Czytałem Pana felietony, był Pan dwa razy w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich. Przyszło mi więc do głowy, że skoro muzyk mógł zostać politykiem, to aktor też może. Nie ma Pan czasem ochoty, by wziąć sprawy w swoje ręce i na przykład zostać senatorem, albo działać lokalnie?
Absolutnie nie. Oczywiście jako obywatel tego kraju interesuję się polityką i wiele rzeczy mnie martwi, ale nigdy nie chciałem się tym zajmować. Uważam że nawet tak niewielkie uczestnictwo w polityce, na jakie się decydowałem, również było błędem. Dla wyborców nie ma żadnego znaczenia, czy jakiś aktor kogoś popiera czy nie, spotkały mnie z tego tytułu tylko cięgi. W jakimś sensie takim publicznym wyborem zrobiłem krzywdę ludziom, którzy wcale nie chcieli znać moich poglądów politycznych, pewna pani nawet napisała mi w liście, że w ten sposób zepsułem jej przyjemność oglądania mnie na ekranie. Jak napisała, ma zupełnie odmienne poglądy i teraz patrzy na mnie, na postaci, które gram, przez pryzmat moich poglądów politycznych i bardzo jej to przeszkadza. Myślę, że jest sporo racji w opinii, że aktorzy nie powinni ujawniać swoich poglądów i w ogóle nie powinni mieszać się do polityki.
Wobec tego wrócimy do aktorstwa. Dustin Hoffman powiedział niedawno, że dzisiaj „Absolwent” nie mógłby powstać, bo producenci nie daliby tyle czasu na jego nakręcenie. W tym pośpiechu dostrzega źródło obecnego kryzysu Hollywood. A jak jest w Polsce? Czy jest równie silne ciśnienie, czy jest możliwość, by obraz spokojnie dopracować?
Myślę, że Dustin Hoffman ma dużo racji. Jest taki pęd, a do tego wszystkim rządzą pieniądze. Pracę na planie maksymalnie się skraca, bo czas filmowy to też jest pieniądz – za każdy zdjęciowy dzień trzeba aktorowi zapłacić. Kiedyś robiło się dwie, trzy sceny dziennie, można było je dopracować, zrobić duble... Teraz robi się po osiem scen, a w tasiemcowych serialach nawet po dwadzieścia. W ten sposób nie da się zrobić dobrego filmu. Ale jest jak jest, więc po prostu trzeba wcześniej się dobrze przygotować, aktor musi dokładnie nauczyć się kwestii, by nie robić tego dopiero na planie.
Jak Pan sobie z tym radzi? Na przykład na planie „Rancza”?
„Ranczo” nie jest kręcone jak serial, lecz jak normalny film kinowy, tyle, że akcja jest rozłożona na kilkanaście odcinków. Są profesjonalne kamery, oświetlenie, nie ma przesadnych oszczędności, chociaż wiadomo, że scenariusz jest pisany tak, by przez wieś nie przechodził pułk wojska, ani nie nadlatywały helikoptery. Telewizja też obcina nam budżet, jakiś czas temu obniżono na przykład stawki aktorskie. Dla nas jednak cenniejsze jest to, by wziąć udział w tym serialu i oni o tym wiedzą. Wracając do pytania: po prostu zawsze muszę się dobrze przygotować, zwłaszcza ze względu na postać, którą gram. Czerepach zawsze ma sporo tekstu do powiedzenia, a wymyśliłem sobie, że mówi dosyć szybko i precyzyjnie. Do tego naprawdę trzeba świetnie znać tekst. Jeśli mam sześć, siedem scen z dużą ilością tekstu, to to jest problem. Ale zawsze jestem tak przygotowany, że raczej nie zdarza się, bym musiał przerywać ujęcie...
Jak zatem konstruuje Pan swoje postacie?
Aktorstwo to jest powtarzalność. Chodzi o to, by postać była jak najbardziej prawdziwa i naturalna, ale jednocześnie mieć nad nią kontrolę, czyli umieć to samo powtórzyć wiele razy. Nie lubię braku kontroli, uważam, że tego rodzaju twórczość jest po prostu gorszej jakości. Improwizacja, rzeczy zupełnie przypadkowe, których nie da się powtórzyć i potem montowanie z takiego materiału, albo robienie całej sceny na jednym ujęciu, to potężne ryzyko, nie wiadomo, co się zdarzy. Takie podejście też bywa cenne, ale to nie jest sztuka. Sztuka to jest kreacja, czyli zaplanowany projekt.
Czy to oznacza jakieś plany reżyserskie? Już kiedyś się Pan tym zajmował, chociażby w teatrze?
Mam taką pokusę i przychodzą mi różne pomysły do głowy, ale na razie zupełnie nie mam na to czasu. Myślę, że się tym zajmę, gdy przestanę dostawać propozycje aktorskie.
A skąd pomysł na „Artur Barciś Show”? Można go zobaczyć na festiwalu w Cieszynie, ale także w wielu innych miejscach Polski.
Pomysł wziął się z dużego zapotrzebowania widzów na bezpośrednie spotkania z aktorem, którego cenią i lubią. Tylko że samo spotkanie z publicznością jest mało twórcze, więc zaproponowałem formułę typu one-man show. Ja, Artur Barciś, prezentuję to, co potrafię w formie bardziej estradowej niż teatralnej i opowiadam o tym, czym jest dla mnie aktorstwo, jak to się stało, że zostałem aktorem. Opowiadam o tym, co dzieje się za kulisami, głównie teatralnymi, i to wszystko jest przetykane piosenkami dobranymi do przekazu i tematów, takich jak dykcja, trema, różne wpadki aktorskie. Jest też fragment, w którym w nieco bardziej refleksyjny sposób opowiadam, że przecież wcale nie musiało tak się stać, że jestem aktorem dosyć znanym w Polsce. Jest też fragment o tym, jak trudno jest zagrać samego siebie w życiu. Czyli aktorstwo pod różnymi postaciami.
Gdyby nie został Pan aktorem, to...?
Pewnie byłbym reżyserem. W zostaniu aktorem przeszkodzić mógł mi brak odpowiednich warunków zewnętrznych, bo do szkoły aktorskiej przez jakiś czas przyjmowano tylko wysokich i przystojnych. Gdyby tak było nadal, byłbym bez szans... Wtedy zostałbym reżyserem, bo w tym zawodzie wygląd zewnętrzny nie jest ważny.
Lubi pan kontakt ze swoimi widzami. Jak radzi Pan sobie z kontrolowaniem granic prywatności?
Na razie, poza wątkami politycznymi i to też głównie w Internecie, nikt mi specjalnie nie przeszkadza. Nie jestem obiektem napaści paparazzich, nikt nie stara się mi zrobić nagich zdjęć. W publicznych miejscach staram się zachowywać przyzwoicie. Zresztą nie chodzę na otwarcia knajp i nie bywam na spędach celebrytów. Mam swój azyl w domu i tam mogę się relaksować. A na takim festiwalu jak tutaj w Cieszynie po prostu jestem naturalnie otwarty na ludzi. To wszystko jest bardzo miłe, my aktorzy jesteśmy dosyć próżni, więc jeśli ktoś mnie prosi o autograf lub o zdjęcie, to jest to dla mnie przyjemność, a nie uciążliwość. Nie ma na co narzekać. Mam też własną stronę internetową, takie okno na świat i jeśli ktoś chce mnie bliżej poznać, to jest taka możliwość. Uważam, że to jest mój obowiązek wobec widzów.
Ma Pan jeszcze jakieś marzenia związane z zawodem?
Już dawno przestałem myśleć w ten sposób. Co z tego, że będę marzyć o zagraniu jakiejś świetnej roli w świetnym filmie. To są tylko słowa, na nic nie mają przełożenia. Na razie nie narzekam na brak pracy, generalnie raczej nie narzekam. Tylko na polityków, ale za ich cynizm i głupotę mogę zrewanżować się, prezentując ich w „Ranczu”.