Sex, drugs & rock 'n' roll
Gros filmów muzycznych to biografie sław – dla filmowców niemal gotowy materiał na hit, dla aktorów zaś droga na skróty do złotych statuetek. Na miano dwóch najgłośniejszych produkcji tego typu ostatnich lat zasłużyły „Spacer po linie” Jamesa Mangolda oraz „Ray” Taylora Hackforda, obie zroszone deszczem nagród. O ile trudno zarzucić coś popisom Jamiego Foxxa, Joaquina Phoenixa oraz Reese Witherspoon, to same narracje ślizgają się po powierzchni poruszanych problemów. Zawiedzeni mogą poczuć się szczególnie fani Johnny’ego Casha, gdyż muzyka stała się w „Spacerze po linie” jedynie tłem dla sentymentalno-mdłego wątku melodramatycznego. Z taką samą pasją, co o romansie artysty z June Carter, Mangold opowiada tylko o uzależnieniu Casha od narkotyków.
Ciekawszy wariant filmów biograficznych stanowią opowieści o wytwórniach płytowych. Wśród nich wybija się brytyjski „24 Hour Party People” Michaela Winterbottoma, czyli dzieje Factory Records. Prezenter telewizyjny, Tony Wilson (bosko ironiczny Steve Coogan), udaje się na koncert jeszcze mało znanego Sex Pistols i wyczuwa pismo nosem. Punkowa nowa fala końca lat 70. inspiruje go do założenia niezależnej wytwórni, która w ciągu czternastu lat istnienia wypromuje tak ważne dla rozwoju rocka i muzyki dance zespoły, jak Joy Division (następnie New Order) i Happy Mondays. Oprócz zwięzłej historii bandów ta „dokumentalizowana”, pełna absurdalnego humoru fabuła obrazuje także narodziny kultury imprez. To właśnie w należącym do Wilsona klubie The Hacienda po raz pierwszy publika oklaskiwała nie muzyków, ale ich medium – DJ’a („Nawet biały człowiek zaczął tańczyć. Manchester był jak renesansowa Florencja!”). Znamienny jest fakt, że ta kolebka clubbingu splajtowała przez rosnącą popularność ecstasy, które napędzało klubowiczów do tego stopnia, że nie kupowali alkoholu. Narkotykowa plaga odcisnęła piętno również na współpracownikach wytwórni – lider Happy Mondays puścił z crackowym dymem wszystkie pieniądze przeznaczone na opłacenie studia nagraniowego.
Nie jesteś zielony
Bracia Coen oraz nieżyjący już Malik Bendjelloul postanowili przyjrzeć się branży muzycznej od innej strony i zadali następujące pytanie: jakie czynniki decydują o tym, że ktoś staje się gwiazdą estrady? By na nie odpowiedzieć, posłużyli się postaciami fikcyjnego Llewyna Davisa oraz nad wyraz realnego Sixto Rodrigueza. To bohaterowie niezwykle do siebie podobni: obaj próbowali wybić się na amerykańskiej scenie folkowej przełomu lat 60. i 70., obaj bez skutku, choć nie brakowało im talentu i serca do muzyki.
W „Co jest grane, Davis?” o tym stanie rzeczy decyduje kwestia najbardziej prozaiczna, czyli pieniądze. Llewyn traktuje muzykowanie jako duchową misję, dlatego też jego krążek demo nosi tytuł „Inside Llewyn Davis”. Mężczyzna śpiewa o rzeczach dla siebie najistotniejszych – o śmierci, wolności i podróży – choć zdaje sobie sprawę, że lepiej sprzedają się humorystyczne piosenki o Kennedym. Artyzm zostaje tu zdeprecjonowany dwukrotnie. Raz w scenie, w której bohater śpiewa ojcu balladę, po czym okazuje się, że skupienia słuchacza nie wywołał zachwyt czy wzruszenie piosenką, lecz… czynność fizjologiczna. Kolejny cios Llewyn przyjmuje w trakcie spotkania z producentem Budem Grossmanem. Słyszy wtedy: „Nie widzę w tym pieniędzy. Jesteś dobry, ale nie zielony”. Ciekawą kontrą jest wprowadzenie do fabuły postaci Boba Dylana, który jeszcze jako początkujący muzyk pojawia się w ostatnich minutach filmu. Czy stał się on jedną z najważniejszych osobistości w historii muzyki dlatego, że geniusz zawsze się wybija, czy dlatego, że zwyczajnie mu się poszczęściło? Pewnie nawet sam Dylan nie umiałby tego stwierdzić.
Jeszcze bardziej skomplikowany wydaje się przypadek Sixto Rodrigueza, który prawdziwej sławy doczekał się dopiero po światowym sukcesie „Sugar Mana”, a więc ponad czterdzieści lat od premiery swojego ostatniego krążka. Zawiłość tej historii polega na tym, że podczas gdy niczego nieświadomy Rodriguez zapracowywał się jako budowlaniec, stawał się ikoną rocka w RPA, a tantiemy za sprzedane płyty zgarniała nieuczciwa wytwórnia (która oczywiście do niczego się nie przyznaje; szkoda, że Bendjelloul nie przycisnął jej mocniej). Powód, dla którego czczono go tam na równi z The Beatles, wydaje się oczywisty, jego antyestablishmentowe teksty odpowiadały potrzebom ludzi uciskanych przez apartheid. Przyczyna niepowodzenia w USA nie jest już tak klarowna. Jeden z rozmówców reżysera winą obarcza latynoskie pochodzenie artysty, które rzekomo miało zniechęcać to zapoznania się z tą muzyką. Z tego, co widzimy na ekranie, wynika jednak bardziej prawdopodobne uzasadnienie – Rodriguez nie jest typem showmana. Co więcej, relacja świadków głosi, że zdarzało mu się koncertować tyłem do słuchaczy. Innymi słowy: porównania do Boba Dylana nie wystarczą, gdy nie porywasz publiki, gdy nie jesteś zielony.
They see me rollin, they hatin
Zieloni byli natomiast członkowie grupy N.W.A (Niggaz Wit Attitudes), czyli bohaterowie „Straight Outta Compton” F. Gary’ego Greya. Sukces pierwszego singla raperów – „Boyz-N-The Hood” – nie umknął uwadze menadżera muzycznego Jerry’ego Hellera, który wziął chłopaków pod swoje skrzydła i prędko wypromował ich na cały kraj. Choć na sukces ten pracowało wiele osób, nie wszystkie czerpały równe zyski. Nieuczciwość wytwórni płytowej przyczyniła się do powolnego rozpadu N.W.A i poróżniła jej członków na wiele lat. O dawnych urazach pozwoliła im zapomnieć dopiero choroba Eazy’ego-E, u którego w marcu 1995 roku zdiagnozowano AIDS. Powiedzieć, że show-business w „Straight Outta Compton” nie kieruje się zasadami fair-play, to zdecydowanie niedomówienie; jak przystało na film o thug life, rządzi tu prawo pięści. Co najciekawsze, rozkwit amerykańskiego gangsta rapu pokrywa się z najnowszą historią afroamerykańskiej społeczności, a dokładniej eskalacją policyjnych nadużyć wobec czarnoskórych obywateli (której punkt kulminacyjny stanowiło brutalne pobicie Rodneya Kinga). Tym samym obraz Greya mówi o rasizmie więcej i dobitniej, niż niedawny „Kamerdyner” czy „Selma”. Gniew i poczucie poniżenia wyraża tu muzyka, w tym sztandarowy protest song N.W.A „Fuck tha Police”.
11 przykazanie: nie szufladkuj
Tam, gdzie kończą się „Co jest grane Davis?” oraz „Sugar Man”, zaczyna się „I’m Not There. Gdzie indziej jestem”, czyli biografia znajdująca się na antypodach wymienionych do tej pory tytułów. Zupełnie tak, jakby Todd Haynes postanowił, że jego film stanie w opozycji wobec wszystkich schematów, jakie powtarzają się w produkcjach tego typu. Nie dość, że w Dylana wciela się sześciu różnych aktorów, to poszczególne wątki nie są odwzorowaniem prawdziwych wydarzeń, lecz jedynie impresjami na temat życia autora „Highway 61 Revisited”. Czarnoskóry chłopiec symbolizuje fascynację muzyka afroamerykańskimi bluesmanami, Artur Rimbaud jego literackie inspiracje, Billy odnosi się do roli Dylana w Patt Garrett i Billy Kid, postać Christiana Bale’a to muzyk zaangażowany politycznie i religijnie, Heath Ledger ukazuje go jako głowę rodziny, Cate Blanchett zaś zagrała ikonę rocka. Bob Dylan jest każdą z tych postaci, a jednocześnie żadną z nich. W ten oryginalny sposób Haynes przedstawił złożoność natury artysty, a także łatwość, z jaką słuchacze szufladkują swoich idoli. Z reguły gdy mówimy „Dylan”, myślimy o chudej i potarganej postaci z papierosem w ustach, czyli przed oczyma staje nam muzyk w interpretacji Blanchett. Tymczasem to tylko banalne uproszczenie.
He’s lost control
Podobno Anton Corbijn przeprowadził się w latach 70. z Holandii do Londynu pod wpływem muzyki Joy Division. Wziąwszy pod uwagę, że w roku 1988 wyreżyserował teledysk-epitafium do piosenki „Atmosphere”, a kilkanaście lat później dał światu „Control”, scenariusz ten wydaje się całkiem prawdopodobny. W filmie przedstawił ambiwalentny obraz Iana Curtisa: z jednej strony poety i elektryzującego geniusza muzyki rockowej, z drugiej gówniarza, którego przerosły wszystkie role, do których pretendował. Dramat lidera grupy dopełniła epilepsja, która ostatecznie zacisnęła mu pętle wokół szyi. Ciekawe, że Corbijn bardzo delikatnie sygnalizuje tu chorobę psychiczną – zupełnie inaczej niż wdowa po Curtisie, autorka książki „Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali”, czyli biografii, na podstawie której powstało „Control”. Deborah otwarcie pisze o napadach lękowych i huśtawce nastrojów męża, które sugerują coś więcej niż depresję. Podkreśla też jego destrukcyjne działanie na otoczenie – to prawda, czy jedynie punkt widzenia zdradzonej kobiety…?
Tematu choroby dotyka sundance’owy przebój „Frank” Leonarda Abrahamsona. Tytułowy bohater (sprytnie obsadzony Michael Fassbender) pozornie ma wszystko, czego potrzebuje frontman: talent, charyzmę i zdolności przywódcze. Lecz przede wszystkim o jego wyjątkowości stanowi TAJEMNICA. Nikt nie wie, jak Frank wygląda. Nawet pod prysznicem nie rozstaje się z wielką, karykaturalną głową, która wzbudza wiele pytań: czy mężczyzna jest zdeformowany i w ten sposób ucieka od świata? Czy może to tylko artystyczna poza? I jak, do cholery, Frank myje zęby? Okazuje się jednak, że za wrażliwością często idzie psychiczna słabość. Muzycy w filmie Abrahamsona to jednostki nieprzystosowane do życia w społeczeństwie, magnesy na różnorakie dziwactwa. Nadmiar wrażliwości czasami bywa większą tragedią niż jej brak.
Summa
Katalog artystycznych neuroz i ciągot liczy sobie wiele pozycji. Co kilka- kilkanaście miesięcy świat obiega wiadomość o tym, że odnaleziono martwą gwiazdę estrady. Fakt ten, choć ponury, stanowi doskonałą pożywkę dla X muzy. Muzyka łączy się zawsze z pojęciami dużego kalibru – miłością, śmiercią, pożądaniem, rozczarowaniem, sukcesem i upadkiem – a to są kwestie, które bez wahania nazwalibyśmy „filmowymi”. A więc… zagraj nam to jeszcze raz, Sam.