Hillary Clinton może odetchnąć - po prawyborach w stanie Nowy Jork szanse jej konkurenta Bernie Sandersa niepomiernie zmalały. Gdy ruszała wyborcza machina wydawało się, że kampania lewicującego senatora z Vermont będzie tylko krótkotrwałym epizodem i tłem dla wpływowej byłej Pierwszej Damy. Tymczasem jego rosnące słupki popularności przez długie tygodnie stawiały zwycięstwo Clinton w prawyborach Partii Demokratycznej pod znakiem zapytania. Amerykanie demonstrujący prawicowe sympatie byli w szoku: trudno im było wyobrazić sobie bardziej lewicowego prezydenta Stanów Zjednoczonych niż Barack Obama, a jednak do walki o schedę po nim stanął zadeklarowany socjalista, niegdyś nawet sympatyk komunistycznych dyktatur. A co dla prawicy jest najbardziej szokujące: jego kilkumiesięczna ofensywa polityczna okazała się nadspodziewanie skuteczna.
Skręt na lewo
Zdaniem niektórych amerykańskich lewicowców, Partia Demokratyczna w latach 70. odeszła od postępowego programu. Dla nich New Deal Franklina Delano Roosevelta i Great Society Lyndona B. Johnsona stanowiły kwintesencję keynesowskiej polityki pobudzania wzrostu gospodarczego przez państwo oraz redukowania nierówności społecznych. Jednak począwszy od prezydentury Jimmy’ego Cartera w latach 1977-1981 demokraci przesunęli się mocno na prawo. Lewica miała za złe Carterowi sprzyjanie dużym korporacjom, prowadzenie jastrzębiej polityki i obyczajowy konserwatyzm.
Kolejny po Carterze demokratyczny prezydent Bill Clinton, stworzył umowy międzynarodowe o wolnym handlu (np. NAFTA) i sprzyjał olbrzymim koncernom. Później lewe skrzydło Partii Demokratycznej wiązało spore nadzieje z Barackiem Obamą. Choć jest on niewątpliwie postępowy w kwestiach obyczajowych, rozczarował poprzez dofinansowanie dużych banków, które popadły w tarapaty w wyniku kryzysu (zamiast pomóc poszkodowanym klientom). Krytykę wywołała też jego zgoda na powszechne używanie dronów w walce z terroryzmem, a w praktyce do likwidacji podejrzanych o działalność terrorystyczną.
Na dodatek rosnące nierówności społeczne w amerykańskim społeczeństwie zradykalizowały nastroje elektoratu. Z badań Pew Research Center wynika, że obecnie jedynie 50 proc. Amerykanów należy do klasy średniej (dla porównania, w 1971 r. odsetek ten wynosił 61 proc.). Pogarszanie się sytuacji społeczno-gospodarczej dotyka przede wszystkim Amerykanów poniżej trzydziestki, tzw. millennials, którzy stanowią prawie połowę bezrobotnych. Najbardziej spektakularnym przejawem niezadowolenia ze stanu współczesnego kapitalizmu i wspierania korporacji przez rząd, a także niezadowolenia z rosnących dysproporcji w dochodach stał się aktywny od 2011 r. ruch protestacyjny „Occupy Wall Street”.
Choć amerykańska lewica oraz powiększająca się grupa niezadowolonych nie sprzyja establishmentowi politycznemu, na coraz bardziej radykalnych nastrojach i rosnącym niezadowoleniu społecznemu skorzystał właśnie 74-letni senator ze stanu Vermont. Bernie Sanders, mimo, iż przez wiele lat był wypychany z głównego nurtu polityki jako radykalny lewicowiec (sam deklaruje się jako socjalista, a to określenie które przez wiele lat, zwłaszcza podczas Zimnej Wojny, stanowiło w USA niemalże obelgę) od dawna konsekwentnie potępia koncentrację kapitału w rękach nielicznych. Sporej części sfrustrowanych Amerykanów Sanders wydaje się wiarygodny na tle oderwanej od ich problemów elity politycznej.
Nigdy nie mów nigdy
Sandersowi pomogły kłopoty Hillary Clinton, która wprawdzie traktowana była jako faworytka przedbiegów u demokratów jednak ciągnęły się za nią grzechy przeszłości. Zaszkodziło jej zwłaszcza ujawnienie, że była sekretarz stanu korzystała z prywatnego konta mailowego do wysyłania wiadomości urzędowych. Co więcej, lewe skrzydło Partii Demokratycznej kojarzy ją z interwencjonistyczną polityką zagraniczną i wytyka zbyt bliskie relacje z wielkimi korporacjami.
Sanders początkowo wahał się czy w ogóle kandydować myśląc raczej o politycznej emeryturze, ale ostatecznie postanowił zaryzykować. Niemal natychmiast zyskał sympatię demokratów pragnących powrotu ich partii do ideowych korzeni. Kampania skutecznie zmobilizowała i zainspirowała miliony wyborców. Dość powiedzieć, że na wiecach wyborczych Sandersa pojawia się więcej osób niż na spotkaniach z Obamą osiem lat temu.
Clinton prowadzi w prawyborach, ale zanim wygrała w Nowym Jorku w ubiegłym tygodniu, jej przewaga nad kontrkandydatem stale topniała. Obecnie może liczyć na poparcie 1930 delegatów, Sanders na 1189. Aby zostać kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta, trzeba zebrać co najmniej 2383 głosów poparcia. Po ubiegłotygodniowym nowojorskim triumfie Clinton umocniła swoje prowadzenie, jednak Sander wciąż nie jest jeszcze na ostatecznie straconej pozycji. Znając jego determinację można się domyślać, że będzie walczył do końca. Jest też możliwe (choć mało prawdopodobne), że ewentualne zarzuty prokuratorskie związane z aferą mailową mogłyby zakończy kampanię jego rywalki.
74-letni senator (prawdziwy weteran Kapitolu - do Izby Reprezentantów trafił po raz pierwszy w 1990 r.) jest jednym z bardziej lewicowych członków Kongresu. Głosował przeciwko projektowi ustawy, która zdefiniowała małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Był przeciwny wojnie w Iraku (ale poparł interwencję wojskową w Afganistanie). Głosował przeciwko Patriot Act, projekcie ustawy, która umożliwiała inwigilację obywateli w związku z wojną przeciwko terroryzmowi. Co ciekawe, w przeciwieństwie do większości demokratów, na ogół opowiadał się za szerokim dostępem do broni palnej.
Niektóre opinie Sandersa związane z polityką zagraniczną budziły opór lewicy, jak np. fakt, że nie potępiał zbyt mocno powszechnego użycia dronów czy polityki Izraela. Jednak przez wiele lat konsekwentnie mówił o rosnących nierównościach społecznych i o grzechach dużych korporacji. Najwyraźniej dobrze zapamiętali to lewicowi wyborcy
Szwedzki model dla Ameryki
Sanders deklarował, że w roli przyszłego prezydenta będzie dążył do stworzenia państwa opiekuńczego na wzór skandynawski. Chce opodatkować transakcje bankowe i podnieść podatki najbogatszym. Jego zdaniem studia powinny być bezpłatne. Ponadto jest zwolennikiem wprowadzenia płatnych urlopów macierzyńskich (USA są jedynym państwem OECD bez takich rozwiązań) oraz socjalnej opieki zdrowotnej. Sanders uważa, że zbyt wielu Afroamerykanów trafia za kraty wskutek instytucjonalnego rasizmu.
Senator jest też liberałem w kwestiach światopoglądowych. Deklaruje poparcie dla legalizacji eutanazji oraz legalizacji używania marihuany. Sąd Najwyższy dopiero w ubiegłym roku zalegalizował małżeństwa jednopłciowe w całych Stanach Zjednoczonych ale Sanders popierał je już w latach 80., kiedy takie stanowisko było co najmniej awangardowe.
Z drugiej strony wielu Amerykanów pamięta mu poglądy i zachowania wychodzące daleko poza to co mieści się w modelu socjaldemokratycznym. Kiedy w latach 80. ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan określał ZSRR mianem „imperium zła”, Sanders otwarcie sympatyzował z komunistycznymi dyktaturami. W 1985 r. jako burmistrz miasta Burlington w stanie Vermont odwiedził Nikaraguę z okazji rocznicy komunistycznej rewolucji sandinistów. Spotkał się z przywódcą kraju Danielem Ortegą, którego nazwał „imponującym facetem”. Wystosował wtedy list do narodu nikaraguańskiego, w którym potępił nie naruszenia praw człowieka w ich kraju, lecz… Ronalda Reagana za walkę z juntą w Managui.
Nie był to wcale pojedynczy incydent. Jako burmistrz doprowadził do nawiązania partnerstwa pomiędzy Burlington a sowieckim Jarosławiem, a w swoim biurze powiesił flagę z sierpem i młotem. W 1988 r. wybrał się w podróż poślubną do ZSRR. Rok później odwiedził Kubę i pragnął spotkać się z Fidelem Castro, co jednak mu się nie udało. Już kilka lat wcześniej w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji Sanders pochwalił kubańską dyktaturę za „przemianę społeczeństwa” oraz (jego zdaniem) wysoki poziom edukacji oraz służby zdrowia. Nic więc dziwnego, że niedawno sam Fidel Castro z uznaniem wypowiedział się o kandydującym do Białego Domu senatorze.
Mimo że szanse Berniego Sandersa w wyścigu do Białego Domu znacząco osłabły to jednak nie można zignorować jego ujawnionej w czasie kampanii popularności. Po zwycięstwie w Nowym Jorku, zaskakująca ilość zwolenników senatora z Vermont świadczy o ostrym skręcie elektoratu Demokratów na lewo. Jeszcze kilkanaście lat temu wydawałoby się, że ktoś z takimi poglądami jak Sanders może skończyć jedynie na marginesie amerykańskiej polityki. Kilka lat temu mógł już stanąć w cieniu partyjnego establishmentu. Teraz okazuje się, że chcąc dotrzymać kroku radykalizującym się wyborcom demokraci z głównego nurtu będą musieli przyjąć program znacznie bliższy lewicy. Biorąc zaś pod uwagę radykalizację zauważalną także na prawicy wraz pojawieniem się Tea Party i Donalda Trumpa nietrudno przewidzieć zbliżającą się epokę mocnych podziałów politycznych Ameryki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.