Jednym z pierwszych kroków nowego burmistrza Londynu, tuż po inauguracji w liczącej niemal tysiąc lat katedrze w Southwark na południu Londynu była wizyta na stadionie rugby w północnej części miasta, gdzie żydowska społeczność miasta czciła pamięć ofiar Holokaustu. Łatwo orientować się, że nie jest to to, czego można spodziewać się po krwiożerczym islamiście, na jakiego próbowali upozować Sadiqa Khana jest polityczni przeciwnicy.
W Europie, zalewanej niekontrolowanymi falami migracyjnymi z krajów muzułmańskich i wstrząsanej kolejnymi aktami terroru zwycięstwo wyborcze syna pakistańskich imigrantów musiało zabrzmieć jak potężny dzwon alarmowy. Zresztą nagłówki gazet na całym świecie to właśnie wieszczyły, pisząc o muzułmaninie, który po raz pierwszy w dziejach przejął rządy na jedną ze stolic europejskich.
Szariatu nie będzie
Gdyby iść tym tropem można by sądzić, że teraz Londyn, światowe centrum finansowe a także europejską stolicę uciech wszelakich i bastion społeczności gejowskiej czeka za chwilę wprowadzenie szariatu, na mocy którego finansiści z londyńskiego City wyrzekną się lichwy, alkohol przestanie się lać strumieniami w piątkowe i sobotnie wieczory a 200 tysięcy londyńskich gejów i lesbijek zostanie publicznie ukamieniowanych pod kolumną admirała Nelsona na Trafalgar Square.
Tylko, że nic takiego nie nastąpi. Sadiq Khan nie został burmistrzem Londynu dlatego, że londyńczycy pokochali nagle masowo Koran i gotowi są zaciągnąć się w szeregi armii samozwańczego kalifatu w Iraku i Syrii. Khan jest po prostu, jak określił to konserwatywny, podkreślam: konserwatywny komentator dziennika Daily Mail, Peter Oborne, „przyzwoitym człowiekiem”. Jak wielu jego wyborców różnych ras i religii wychował się w trzypokojowym komunalnym mieszkaniu w biednej dzielnicy i ciężko pracował od najmłodszych lat, żeby zrobić dyplom prawniczy na podrzędnej uczelni na północy Londynu.
Londyński Komorowski
Sadiq Khan wygrał, bo, żeby zacytować klasyków polskiej myśli politycznej, nie miał z kim przegrać. Do walki z kandydatem Partii Pracy torysi wystawili gładkolicego spadkobiercę rodowej fortuny obarczonego tym samym balastem bufonady i lekceważenia dla wyborców, która w Polsce zakończyła karierę polityczną Bronisława Komorowskiego.
Zac Goldsmith zamiast królewskiej buławy obnosił się z dyplomami elitarnych szkół i karierą, robioną w gazetach, należących do rodziny. Był emanacją londyńskiego City, które z trudem nawiązuje bliższy kontakt z ludem serwującym kebaby i kurczaki tandoorii w porze lunchu i nie musi lwiej części swojej tygodniówki przeznaczać na bilety na metro i czynsze, windowane pod sufit przez zastępy rosyjskich i saudyjskich miliarderów i rekiny finansjery z Canary Warf.
Londyn ma muzułmańskiego burmistrza dlatego, że jego rywal był na tyle głuchy na nastroje społeczne, że postanowił zrobić z Khana islamskiego ekstremistę, którym ten nigdy nie był. Podobnie jak nie są nimi setki tysięcy londyńskich muzułmanów, organizujących w czasie pamiętnych chuligańskich wybryków młodzieżowych gangów z przedmieść wspólne patrole z sikhami, hinduistami i ortodoksyjnymi Żydami, żeby bronić swoich ulic przez atakami. Gdyby było inaczej i kwestia wyznania była realnym problemem Londynu, kandydat na radnego z ramienia partii pod nazwą Cannabis Is Safer Then Alcohol nie dostał by więcej głosów niż skinheadzi z British National Party.
Okazało się, że Goldsmith nie zna kompletnie miasta, którym chciałby rządzić, czym wzbudził śmiech politowania swoich przeciwników i prawdziwą furię we własnych szeregach. - Jego kampania poczyniła w Londynie takie spustoszenia, że będziemy musieli się z nimi zmagać jeszcze długo po tym, jak wyborcy zapomną o Zachu Goldsmith i jego sztabowcach - oświadczył konserwatywny radny Londynu Roger Evans. Muzułmański laburzysta wygrał nawet w tradycyjnie konserwatywnych dzielnicach Londynu. Nawet tam nikt nie przestraszył się groźby islamizacji stolicy Wielkiej Brytanii. A może sytym, zamożnym białym londyńczykom jest zwyczajnie wszystko jedno.