W zasadzie jednak pierwszą sekwencją jest ta w samolocie, gdy Luis (Gaspard Ulliel) zastanawia się w myślach ile czasu minęło od jego ostatniego pobytu w rodzinnych stronach i jak “bliscy” zareagują na informacje, które musi im przekazać.
Powrót w rodzinne strony rzeczywiście okaże się bolesny. Sęk tkwi w tym, że zniknięcie Luisa przed laty pozostawiło dziurę w życiu bohaterów. Jego nagły powrót zrodzi natomiast jeszcze większe spustoszenie. Jego nieobecność była tak wyraźna i znacząca, że aż rezonuje na całe życie bohaterów. Nakładając się zaś z radością i niepewnością wynikającą z powrotu chłopaka, spiętrza wewnętrzne napięcia. Dodając do tego falę upałów, która przechodzi akurat przez okolicę, nie dziwne, że wszyscy wydają się poirytowani. Nikt nie wie jak się zachować, jak przywitać, jak w ogóle rozmawiać z przybyszem. Wydaje się inny, obcy, nieznany. Nie pomaga fakt, że Luis jest niezwykle małomówny, ani że w kartkach pocztowych, które przesyłał przez lata nie pisał w zasadzie nic więcej ponad “trzy, cztery słowa”. Łaknąc jego bliskości, próbując w jakiś sposób nadrobić stracony czas, bohaterowie będą rozmawiać z nim o swoim życiu, uczuciach i przemyśleniach, licząc na jakąś reakcję.
Niezwykle ważny jest sam sposób prowadzenia historii. Większość filmu wypełniają bowiem kadry przedstawiające w ogromnym zbliżeniu twarze bohaterów. Często są tak blisko widzów, że da się odczuć pewien dyskomfort. Jest to jednak zadanie celowe, mające unaocznić niezręczność sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie. Da się także wyczuć w filmie podskórne napięcie, które szybko udziela się widzowi. Oba elementy wyśmienicie przedstawiono w jednej z początkowych scen, w której Catherine (świetna Marion Cottillard) opowiada przybyszowi o swoich dzieciach, a jej mąż (i brat bohatera) (bardzo dobry Vincent Cassell) co chwila wtrąca się do rozmowy. Chwila ta jest niezwykle niezręczna, wymuszona, przedłużana na siłę. Stanowi także aktorskie złoto, zwłaszcza w wykonaniu Cotillard, która skradła ten moment dla siebie, dając popis wyśmienitego aktorstwa.
Film posiada kilka niezwykle wyrazistych momentów, które rzutują na oglądane wydarzenia. Niezwykły jest w szczególności moment rozmowy z matką w szopie, gdzie dochodzi do wygłoszenia uwagi “wolałbyś, żeby matka nie wiedziała gdzie mieszkasz?”, która w prosty sposób przedstawia główny problem obrazu. Jak poradzić sobie z pustką po stracie bliskiej osoby? Nawet gdy ta wciąż żyje, ale celowo nas opuściła? Jest to kolejne dzieło, oglądane w tym roku, które boryka się z tym problemem, udzielając mocnych odpowiedzi.
Warto pochylić się także nad muzyką, która jest tak wyrazista, mocna i głośna, że chwilami staje się dodatkowym bohaterem filmu (kilkakrotnie wyrażając także wprost tęsknotę bohatera za przeszłymi czasami). Poza “Home is where it hurts” Camille oraz serią indie-popowych kawałków, które wpadają w ucho, Dolan zdecydował się wykorzystać irytującą, nachalnie zostającą w głowie i osadzoną w konkretnym czasie piosenkę "Dragostea Din Tei" grupy O-Zone, co było strzałem w dziesiątkę. Pozwoliło bowiem wiarygodnie ukazać wewnętrzny stan bohatera spowodowany powrotem w rodzinne strony, gdzie zadowolenie miesza się z irytacją. A fakt, że nie da się od niej uwolnić, (tak jak od rodziny), jeszcze mocniej uwypukla przekaz dzieła.
Wydaje się, że film celowo nie stawia kropki nad i, dając widzowi możliwość dopowiedzenia niektórych rozwiązań, dodatkowych znaczeń przedstawionych wydarzeń. Ta wieloznaczność widoczna jest już w tytule dzieła, które po obejrzeniu filmu, otwarte jest na wiele interpretacji. Jedno jest pewne - “To tylko koniec świata” stanowi niezwykle ciekawy portret (rozpadu?) rodziny, który dzięki wielkiej bliskości bohaterów tyleż wciąga, co przytłacza. Tak jak rodzina.