Na ostatniej prostej kampanii wyborczej w USA Hillary Clinton można było uznać za faworytkę w wyborach prezydenckich. Z badania Reuters/Ipsos wynikało, że Clinton miała aż 90 proc. szans na zwycięstwo. Podkreślano, że kandydatka Demokratów może liczyć na 303 głosy elektorskie, natomiast Donald Trump na 235 głosów. Z kolei portal RealClearPoliticis na dzień przed wyborami podsumował wszystkie sondaże, które ujrzały światło dzienne 7 listopada. Tylko jeden z nich dawał przewagę Donaldowi Trumpowi.
Podczas nocy wyborczej szybko okazało się, ze walka będzie bardzo zacięta, a kiedy wiadomo już było, że Trump wygrał na Florydzie, tylko nieliczni wierzyli, że kandydatka Demokratów może jeszcze objąć prowadzenie w wyścigu do Białego Domu. – Niespecjalnie jestem zaskoczona wynikami tych wyborów. Wcześniej powiedziałam już, że niestety wygra Donald Trump, bo tak to się układało od pewnego momentu – mówiła Ewa Pietrzyk-Zieniewicz w rozmowie z Wprost.pl. – Sztab Clinton za mocno uwierzył sondażom, które jak się okazuje są nie tylko polskim problemem. Ona jest zbyt mało medialna i nie rozmawiała z tymi, którzy są jej niechętni. Trump był w tej kwestii odważniejszy – zauważyła.
Hasła, które porwały Amerykanów
W Stanach Zjednoczonych obowiązuje specyficzny system wyborczy, bowiem zwycięzcą wyborów prezydenckich nie musi zostać kandydat, który zdobył większą liczbę głosów. Najważniejsze są głosy elektorskie, które kandydaci zdobywają dzięki wygranym w poszczególnych stanach. Po zwycięstwie Trumpa eksperci podkreślali, że o jego wygranej zdecydowały głosy z obszarów wiejskich. – Jego hasło, że Ameryka będzie znowu wielka musiało porwać. Stany Zjednoczone przecież od dłuższego czasu są w kryzysie. Wszystkie hasła, że stawiamy na Amerykanów i nie będziemy przyjmować gości, na których trzeba wykładać pieniądze - to mogło się podobać amerykańskiej prowincji również w stanach, które zazwyczaj głosowały na Demokratów – oceniła Pietrzyk-Zieniewicz i podkreśliła, że Clinton ma też duży negatywny elektorat i "nie jest lubianą panią polityk".
Na świetny wyborczy wynik Trumpa nie wpłynęła również afera ujawniona na finiszu kampanii wyborczej, dotycząca seksistowskich zachowań miliardera. – W małych amerykańskich miasteczkach, nie tylko na południu tego rodzaju teksty nie są niczym dziwnym, chociaż nie oznacza to, że są akceptowane. Nie zrażają jednak do głównego bohatera – stwierdziła Pietrzyk-Zieniewicz.
Trump jak Duda?
Wydarzenia wyborcze ze Stanów Zjednoczonych można porównać z sytuacją, która miała miejsce w Polsce przy okazji ubiegłorocznych wyborów prezydenckich. Przypomnijmy, że wtedy Bronisław Komorowski był uznawany na starcie kampanii za murowanego faworyta. W połowie lutego 2015 roku Komorowski notował w sondażu CBOS ponad 60 procentowe poparcie. Andrzej Duda miał zaledwie 15 proc. Dopiero z czasem różnica między głównymi kandydatami zaczęła się zmniejszać.
– Sondaże uśpiły czujność prezydenta Komorowskiego i jego otoczenia. To wstyd dla Platformy Obywatelskiej. Był bardzo duży rozrzut w sondażach, więc prezydent Komorowski nie walczył. Poza tym jego sztab popełnił chyba wszystkie możliwe błędy. Z kolei sztab Andrzeja Dudy cały czas spokojnie wykonywał pracę u podstaw. Było tam widać, że jest jedna myśl i cała drużyna idzie do przodu – powiedziała Pietrzyk-Zieniewicz. – Sondaże mają znaczenie psychologiczne. Przypomnijmy też, że w USA nie ma ciszy wyborczej. To działa na elektorat, ale też usypia sztaby wyborcze – dodała.
Można więc powiedzieć, że wybory w USA odbyły się według scenariusza z naszego podwórka, chociaż dr Pietrzyk-Zieniewicz była ostrożna w porównywaniu Donalda Trumpa do Andrzeja Dudy. – Jeśli chodzi o przebieg kampanii na pewno będzie to porównanie na wyrost. Natomiast biorąc pod uwagę efekt kampanii to nie, bo przecież Republikanie wzięli wszystko. W tym sensie da się te wybory porównać. Zobaczymy, jak wykorzystają swoją władzę ale to jest ogromna klęska Demokratów – zakończyła Pietrzyk-Zieniewicz.
Czytaj też:
Donald Trump 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych