Przeprosiny, spowiedź czy pojednanie? A może wszystko razem? Tak naprawdę nie przeprosin tu trzeba. Przeprosiny to symbolika na potrzeby własne, znacząca tyle, na ile jest prawdziwa. Tymczasem szykuje się coś na modłę akademii "na cześć" w PRL: z trybuny pada wniosek, z sali ktoś oznajmia - "w imieniu załogi, popieram", a załoga milczy. Bo instynkt samoobrony zdążył już przekształcić poczucie winy za Jedwabne w agresję: szersza opinia publiczna wybrała wersję, według której Żydzi z Jedwabnego, kolaborując z Rosjanami, sami zgotowali sobie swój los, a ich potomkowie tylko szkodzą Polsce, odkopując teraz ukryte szkielety. Prezydent i premier tego nie zmienią.
Właściwie - kogo przepraszać? Tych, których już nie ma? Im to na nic. A epigonów - pojedwabnych, powojennych, pokieleckich, popaździernikowych czy nawet pomarcowych - niewiele to dzisiaj obchodzi. Jest ich coraz mniej, rozsiani po świecie żyją zajęci pracą, rachunkami, podatkami i ciułaniem na emeryturę.
Kogo obchodzą rachunki?
Młodzi Żydzi trafiają do Polski - w większości z Izraela - też nie po to, by szukać z Polakami przymierza. Są tuż przed lub tuż po wojsku; żyją przyszłością, mało wiedzą o rachunkach polsko-żydowskich, mało ich one obchodzą. Ale przygotowani przez szkoły przyjeżdżają tu na cmentarze swych bliskich, do muzeum własnych korzeni. I znajdują je ponure, zwęglone. W Oświęcimiu milczą i płaczą. Jeżdżąc po kraju, widzą malowane farbą na ścianach gwiazdy Dawida na szubienicach i reklamy typu "pasta do zębów, Żydy do gazu". Słyszą skinów, rzucających im okazyjne "jude". Widzieli oświęcimskie "żerowisko" Świtonia, z krzyżami do bicia Żydów. Te "czyny o małej szkodliwości społecznej" (!) ważniejsze są od przeprosin. Ale ich spotkania z młodzieżą są z reguły bardzo udane i w sumie bawią się tu dobrze: są zorganizowani, jeżdżą w dużych grupach, tryskają temperamentem. Inicjatywa Marszu Żywych, która weszła do szkolnego curriculum w Izraelu, to duży sukces pedagogów, historyczna autoterapia. Nawet jeśli ich przepraszać za "dodatkowo" przetrzebione rodziny, im na tym nie zależy, oni żyją czym innym.
A czy przepraszać żydowskich biznesmenów? Robią tu oni interesy jak wszyscy inni. Z nimi trzeba się tylko uczciwie rozliczać, nie przepraszać. Kogóż więc jeszcze przepraszać? Żydowskich historyków, rabinów, polityków czy zawodowych aktywistów? Może, ale to mało ważne. Ważne jest, kto i za co przeprasza.
W niewoli uprzedzeń
Dla potomków endeków patriotów, dla których Żydzi są patologiczną składową ich idiosynkrazji (od religii, kultury, polityki po gospodarkę), przeprosiny będą tylko wodą na stary młyn, okazją do jątrzenia emocji. Na to teraz nie ma rady. Mojżesz trzymał Żydów na pustyni przez 40 lat, aż wymarli ci, którzy wzrośli w egipskiej niewoli, by do Ziemi Obiecanej weszli tylko "wolni". Może muszą też wymrzeć ci, którzy wyrośli w niewoli uprzedzeń, by Polska przestała nimi żyć. Bo polska "internetowa" młodzież jest już inna. Parafrazując Tuwima, na którego wierszach wyrósł każdy, kto dziś mówi po polsku, z "patriotami" włącznie: "dla wspólnej korzyści i dla dobra wspólnego wszyscy muszą normalnieć, mój maleńki kolego".
Nasuwa się pytanie: dlaczego Polska w sprawach żydowskich nie normalnieje, tak jak reszta świata? W 1965 r. Watykan po tysiącu lat zaprzestał piętnowania Żydów i papież jest dziś motorem głębokich przemian. Mimo to właśnie polski Kościół absorbuje je najoporniej. Jedną z przyczyn tego zjawiska może być głęboki uraz po prześladowaniach księży w latach 1946-1956 przez aparat komunistyczny, utożsamiany wtedy z Żydami. Jeśli tak, potrzebna jest tu korekta percepcji, która może pomóc w pojednaniu, jeśli skrzywdzone strony zechcą ją dostrzec.
Prawda o żydokomunie
Bo jaka jest prawda? Do wybuchu II wojny światowej "komuna" była niewiele znaczącym zjawiskiem i choć wśród komunistów Żydów było wielu, odsetek komunistów wśród prawie 4 mln Żydów był znikomy. Po wojnie, po tym jak Zagłada pochłonęła 90 proc. polskich Żydów, odsetek ten wzrósł automatycznie, tym bardziej że wielu z nich swe ocalenie zawdzięczało Rosji. Ale w polskiej bezpiece Żydów było mniej niż 2 proc. - 98 proc. stanowili Polacy. To, że w pierwszych latach po wojnie wiele ważnych stanowisk w bezpiece obsadzono Żydami, wynikało z polityki Moskwy. To nie Żydzi, lecz Sowieci wprowadzili reżimowy i antykościelny terror. Niewygodni politycznie Żydzi byli tak samo jak inni terroryzowani przez ubeków żydowskich i polskich. Odpowiedzialność Żydów za czyny ubeków, takich jak Radkiewicz, Światło, Różański czy Fejgin, jest taka sama, jak odpowiedzialność Polaków za czyny Feliksa Dzierżyńskiego, polskiego szlachcica, założyciela Czeka - do 1926 r. najbardziej krwawej struktury terrorystycznej w dziejach, która ugruntowała władze bolszewików po rewolucji, i bez której nie byłoby ZSRR, a więc może i PRL. Poza tym już po Poznaniu (1956 r.) bezpieka przeszła czystkę i na jej czele pozostali tylko rodowici Polacy (na usługach Moskwy), trzymający naród w reżimie przez następnych ponad 30 lat. Warto o tym pamiętać.
Rewizja fałszywych i szkodliwych stereotypów z okresu PRL mogła i powinna była się rozpocząć z nastaniem demokracji. Niestety, stare uprzedzenia przeniesione zostały i do III RP. Dialog z Żydami dalej polegał na tym, że gdy mówili oni o krzywdach doznanych od "sąsiadów" w czasie wojny, słyszeli w odpowiedzi o doznaniach z rąk komuny po wojnie, w PRL. Ta logika czasowa, tzn. jej brak oraz zbiorowe oskarżanie Żydów o terror komunizmu były defensywą, która tylko alienowała strony, tym bardziej że dalej umniejszano w Polsce rozmiary żydowskości Oświęcimia i zaprzeczano prześladowaniom Żydów przez Polaków. Aż wybuchło Jedwabne, którego zasługą jest to, że teraz przynajmniej można te tematy poruszać bez obawy, iż traktowane będzie to wyłącznie jak obelga.
Jedwabne przeprosiny
Światły, silny i popularny w narodzie przywódca mógłby położyć kres zacietrzewieniu na ten temat. Lecz o takiego człowieka wszędzie trudno. Dlatego też w dotychczasowych starciach społeczeństwo dawało przyzwolenie na niedźwiedzie przysługi takich obrońców grających na emocjach, jak Świtoń, Glemp, Strzembosz, Macierewicz czy Moskal. Jeśli na Świtonia czy Moskala szkoda nawet papieru, a Macierewicz "musi", bo to polityk o takiej orientacji, dwa pozostałe nazwiska stanowią przecież zupełnie inną kategorię. Strzembosz to autorytet. Mimo że przez dekady swych badań tamtych ziem nie tykał Jedwabnego, teraz z zapałem szuka winnych wśród Niemców i Żydów. Jego mozolny traktat na ten temat w "Rzeczpospolitej" był równie żenujący w treści, jak w intencji. A gdy donosi (by podważyć wiarygodność Jedwabnego) o zniknięciu relacji z uratowania tam 12-letniej "Żydóweczki", włos się jeży na głowie. Nie wiadomo, czy bardziej w obliczu tej metody naukowej, czy użycia takiego terminu. Nie dziewczynka, nie żydowskie dziecko, a "Żydóweczka". Może Strzembosz powinien się przyjrzeć sobie jeszcze raz w lustrze i zjawić się w Jedwabnem 10 lipca, by powiedzieć tam coś, co przystoi człowiekowi jego formatu.
Prymas miał wszelkie możliwości, by już z racji swego urzędu być w Polsce przywódcą duchowym, podobnie jak Jan Paweł II. Niestety, nie skorzystał z tej okazji. Jego postępowanie komentuje cytat Benjamina Disraelego: "Muszę podążać za mym ludem, bo czyż nie jestem jego przywódcą?". Zamiast prowadzić jak papież ku nowym, wybrał on stare sentymenty. Poparł oddanie składu cyklonu-B na dom karmelitanek, a o żwirowisku powiedział coś w rodzaju: nie będzie (Żyd) dyktował nam, gdzie stawiać meble w naszym domu. W Izraelu zalecił nie narzekać na Polaków, bo "przecież macie u nas swego prezydenta". W kwestii Jedwabnego przystał na przeprosiny wyraźnie pod presją i zrobił z nich użytek polityczny. Wyznaczył specjalne nabożeństwo przed 10 lipca (odbierając państwu pierwszeństwo) pod hasłem przeprosin Boga (a nie Żydów) za wszelkie mordy (nie tylko Jedwabne), po czym wezwał poholocaustowych Żydów do kajania się za własne grzechy, dzieląc ich na uczciwych (tych, którzy z nim, czyli z Polską) i na nieuczciwych ("innych"). Czyż nie przekształca to, nie tylko w oczach Żydów, wszystkiego w farsę? Można zapytać: kogóż się prymas spodziewa zobaczyć po takim wstępie obok siebie? Żydów? Gdyby przeprosiny za Jedwabne miały oznaczać gest, który bardziej obraża niż przeprasza, prawa autorskie należą do prymasa.
n 10 lipca w Jedwabnem Ceremonia w Jedwabnem nie Żydom jest potrzebna. Kadisz, modlitwę za zmarłych, mogą tam zmówić sobie sami, po cichu. Dlatego też inicjatywa i udział głowy państwa oraz rządu w ceremonii 10 lipca to rzecz wielka. Ponieważ wiadomo jednak, że to Kościół sprawuje w Polsce rząd dusz, formując i wpływając na opinie szerokich rzesz, nieobecność głowy polskiego Kościoła w Jedwabnem będzie znaczyła dla tej opinii tylko jedno: że to żydowski przymus, któremu prymas zdołał się oprzeć. Mylę się? Na pewno nie. Czy to dostrzeże zagranica? Na pewno tak. Czy będzie to miało pozytywny wydźwięk? Wątpię. A kogo wtedy w Polsce o to się obwini? Wiadomo.
Szukanie jakichkolwiek racji, łączenie z czymkolwiek rzezi i spalenia żywcem 1600 ludzi (kobiet, dzieci i starców) po to, by łatwiej spojrzeć w lustro, przeszkadza w spowiedzi, szczególnie jeśli ksiądz nie jest gotów jej przyjąć. A w tym wypadku księdzem może być tylko prymas, bo Kościół katolicki jest najbardziej hierarchiczną strukturą religijną. Zdawało się już, że Jedwabne przyniesie katharsis i zakończy PRL-owski rytuał oskarżania o szkalowanie Polski tych Żydów, którzy pamiętali horror z rąk "sąsiadów", a nie wyłącznie Niemców. Ponieważ znalazły się takie racje, warto uściślić na ich marginesie, że zarzucana podlaskim Żydom radość z wejścia Rosjan w 1939 r. miała swe źródło nie w sympatii do Rosjan, lecz w dekadzie antysemickich represji ze strony polskiej ludności i endeckich władz. Podobnie jak radość Polaków z powodu pojawienia się Niemców na Podlasiu w 1941 r., gdy ci "uwalniali" ich od radzieckich represji.
Mówi się wiele o potrzebie rewizji nauczania historii w systemie szkolnictwa, o zmianie akcentów w polskiej edukacji narodowej. Nie mam pojęcia, jak ona wygląda. Jednak w zeszłym miesiącu na polsko-izraelsko-rosyjskim weselu w Tel Awiwie spotkałem bardzo wykształconą trzydziestoletnią bizneswoman z Polski, która przysłuchując się rozmowie, spytała z głupia frant: a co to jest szmalcownik? Jak się okazało, 15 lat jej edukacji w Polsce nie objęło tego pojęcia, nigdy go nie słyszała. Czy trzeba lepszej ilustracji problemu dialogu? Bo jeśli nawet dyskutanci wiedzą, o czym mówią, to co wie rzeczywiście polski słuchacz?
Konkurs na przywódcę
Pozostaje kwestia gotowości do spowiedzi. Duże słowo. Lecz można zacząć od lżejszych aplikacji. Dwanaście lat temu byłem w Austrii na seminarium o sztuce negocjacji, gdzie zaproszono po kilka osób z kilkunastu krajów. Na jednym z zajęć prowadzący prosił każdą grupę narodową o planszę z listą przymiotników, którymi - według nich - obdarzają ich nację inne narody. Gdy plansze wywieszono, było różnie, bo wszyscy pisali tam na siebie źle i dobrze, a nawet bezlitośnie. Na widok przymiotników afrykańskich i arabskich sala chciała ze wstydu schować się pod stół. Gdy Francuzi pisali, że inni o nich myślą "życzliwi", Niemcy - "romantyczni", a Amerykanie - "idealistyczni", na sali wybuchały głośne chichoty. Lecz prowadzący ćwiczenia po namyśle zapytał: która plansza różni się od wszystkich innych? Nikt nie potrafił zgadnąć. Wtedy dopomógł: na której planszy nie ma ani jednego negatywnego przymiotnika? I była taka plansza - polska. Trzeba dopiero było słyszeć, jak się na sali zrobiło wesoło. Aby nie było wątpliwości co do jakości polskich uczestników - był tam dyrektor departamentu MSZ, spikerka z telewizji i dygnitarz regionalny.
Podsumowując, by mogło dojść do pojednania, być może trzeba rozpisać konkurs na przywódcę, na giganta, który będzie potrafił naród prowadzić, a nie podążać za narodem. To trudne zadanie, choć kandydat jest: jednak już chyba zbyt słaby ze względu na stan zdrowia i wiek, by się zjawić w Jedwabnem. Jest to chyba jedyny kandydat, bo Episkopat Polski opowiedział się raczej za prymasem, a nie za papieżem.
Właściwie - kogo przepraszać? Tych, których już nie ma? Im to na nic. A epigonów - pojedwabnych, powojennych, pokieleckich, popaździernikowych czy nawet pomarcowych - niewiele to dzisiaj obchodzi. Jest ich coraz mniej, rozsiani po świecie żyją zajęci pracą, rachunkami, podatkami i ciułaniem na emeryturę.
Kogo obchodzą rachunki?
Młodzi Żydzi trafiają do Polski - w większości z Izraela - też nie po to, by szukać z Polakami przymierza. Są tuż przed lub tuż po wojsku; żyją przyszłością, mało wiedzą o rachunkach polsko-żydowskich, mało ich one obchodzą. Ale przygotowani przez szkoły przyjeżdżają tu na cmentarze swych bliskich, do muzeum własnych korzeni. I znajdują je ponure, zwęglone. W Oświęcimiu milczą i płaczą. Jeżdżąc po kraju, widzą malowane farbą na ścianach gwiazdy Dawida na szubienicach i reklamy typu "pasta do zębów, Żydy do gazu". Słyszą skinów, rzucających im okazyjne "jude". Widzieli oświęcimskie "żerowisko" Świtonia, z krzyżami do bicia Żydów. Te "czyny o małej szkodliwości społecznej" (!) ważniejsze są od przeprosin. Ale ich spotkania z młodzieżą są z reguły bardzo udane i w sumie bawią się tu dobrze: są zorganizowani, jeżdżą w dużych grupach, tryskają temperamentem. Inicjatywa Marszu Żywych, która weszła do szkolnego curriculum w Izraelu, to duży sukces pedagogów, historyczna autoterapia. Nawet jeśli ich przepraszać za "dodatkowo" przetrzebione rodziny, im na tym nie zależy, oni żyją czym innym.
A czy przepraszać żydowskich biznesmenów? Robią tu oni interesy jak wszyscy inni. Z nimi trzeba się tylko uczciwie rozliczać, nie przepraszać. Kogóż więc jeszcze przepraszać? Żydowskich historyków, rabinów, polityków czy zawodowych aktywistów? Może, ale to mało ważne. Ważne jest, kto i za co przeprasza.
W niewoli uprzedzeń
Dla potomków endeków patriotów, dla których Żydzi są patologiczną składową ich idiosynkrazji (od religii, kultury, polityki po gospodarkę), przeprosiny będą tylko wodą na stary młyn, okazją do jątrzenia emocji. Na to teraz nie ma rady. Mojżesz trzymał Żydów na pustyni przez 40 lat, aż wymarli ci, którzy wzrośli w egipskiej niewoli, by do Ziemi Obiecanej weszli tylko "wolni". Może muszą też wymrzeć ci, którzy wyrośli w niewoli uprzedzeń, by Polska przestała nimi żyć. Bo polska "internetowa" młodzież jest już inna. Parafrazując Tuwima, na którego wierszach wyrósł każdy, kto dziś mówi po polsku, z "patriotami" włącznie: "dla wspólnej korzyści i dla dobra wspólnego wszyscy muszą normalnieć, mój maleńki kolego".
Nasuwa się pytanie: dlaczego Polska w sprawach żydowskich nie normalnieje, tak jak reszta świata? W 1965 r. Watykan po tysiącu lat zaprzestał piętnowania Żydów i papież jest dziś motorem głębokich przemian. Mimo to właśnie polski Kościół absorbuje je najoporniej. Jedną z przyczyn tego zjawiska może być głęboki uraz po prześladowaniach księży w latach 1946-1956 przez aparat komunistyczny, utożsamiany wtedy z Żydami. Jeśli tak, potrzebna jest tu korekta percepcji, która może pomóc w pojednaniu, jeśli skrzywdzone strony zechcą ją dostrzec.
Prawda o żydokomunie
Bo jaka jest prawda? Do wybuchu II wojny światowej "komuna" była niewiele znaczącym zjawiskiem i choć wśród komunistów Żydów było wielu, odsetek komunistów wśród prawie 4 mln Żydów był znikomy. Po wojnie, po tym jak Zagłada pochłonęła 90 proc. polskich Żydów, odsetek ten wzrósł automatycznie, tym bardziej że wielu z nich swe ocalenie zawdzięczało Rosji. Ale w polskiej bezpiece Żydów było mniej niż 2 proc. - 98 proc. stanowili Polacy. To, że w pierwszych latach po wojnie wiele ważnych stanowisk w bezpiece obsadzono Żydami, wynikało z polityki Moskwy. To nie Żydzi, lecz Sowieci wprowadzili reżimowy i antykościelny terror. Niewygodni politycznie Żydzi byli tak samo jak inni terroryzowani przez ubeków żydowskich i polskich. Odpowiedzialność Żydów za czyny ubeków, takich jak Radkiewicz, Światło, Różański czy Fejgin, jest taka sama, jak odpowiedzialność Polaków za czyny Feliksa Dzierżyńskiego, polskiego szlachcica, założyciela Czeka - do 1926 r. najbardziej krwawej struktury terrorystycznej w dziejach, która ugruntowała władze bolszewików po rewolucji, i bez której nie byłoby ZSRR, a więc może i PRL. Poza tym już po Poznaniu (1956 r.) bezpieka przeszła czystkę i na jej czele pozostali tylko rodowici Polacy (na usługach Moskwy), trzymający naród w reżimie przez następnych ponad 30 lat. Warto o tym pamiętać.
Rewizja fałszywych i szkodliwych stereotypów z okresu PRL mogła i powinna była się rozpocząć z nastaniem demokracji. Niestety, stare uprzedzenia przeniesione zostały i do III RP. Dialog z Żydami dalej polegał na tym, że gdy mówili oni o krzywdach doznanych od "sąsiadów" w czasie wojny, słyszeli w odpowiedzi o doznaniach z rąk komuny po wojnie, w PRL. Ta logika czasowa, tzn. jej brak oraz zbiorowe oskarżanie Żydów o terror komunizmu były defensywą, która tylko alienowała strony, tym bardziej że dalej umniejszano w Polsce rozmiary żydowskości Oświęcimia i zaprzeczano prześladowaniom Żydów przez Polaków. Aż wybuchło Jedwabne, którego zasługą jest to, że teraz przynajmniej można te tematy poruszać bez obawy, iż traktowane będzie to wyłącznie jak obelga.
Jedwabne przeprosiny
Światły, silny i popularny w narodzie przywódca mógłby położyć kres zacietrzewieniu na ten temat. Lecz o takiego człowieka wszędzie trudno. Dlatego też w dotychczasowych starciach społeczeństwo dawało przyzwolenie na niedźwiedzie przysługi takich obrońców grających na emocjach, jak Świtoń, Glemp, Strzembosz, Macierewicz czy Moskal. Jeśli na Świtonia czy Moskala szkoda nawet papieru, a Macierewicz "musi", bo to polityk o takiej orientacji, dwa pozostałe nazwiska stanowią przecież zupełnie inną kategorię. Strzembosz to autorytet. Mimo że przez dekady swych badań tamtych ziem nie tykał Jedwabnego, teraz z zapałem szuka winnych wśród Niemców i Żydów. Jego mozolny traktat na ten temat w "Rzeczpospolitej" był równie żenujący w treści, jak w intencji. A gdy donosi (by podważyć wiarygodność Jedwabnego) o zniknięciu relacji z uratowania tam 12-letniej "Żydóweczki", włos się jeży na głowie. Nie wiadomo, czy bardziej w obliczu tej metody naukowej, czy użycia takiego terminu. Nie dziewczynka, nie żydowskie dziecko, a "Żydóweczka". Może Strzembosz powinien się przyjrzeć sobie jeszcze raz w lustrze i zjawić się w Jedwabnem 10 lipca, by powiedzieć tam coś, co przystoi człowiekowi jego formatu.
Prymas miał wszelkie możliwości, by już z racji swego urzędu być w Polsce przywódcą duchowym, podobnie jak Jan Paweł II. Niestety, nie skorzystał z tej okazji. Jego postępowanie komentuje cytat Benjamina Disraelego: "Muszę podążać za mym ludem, bo czyż nie jestem jego przywódcą?". Zamiast prowadzić jak papież ku nowym, wybrał on stare sentymenty. Poparł oddanie składu cyklonu-B na dom karmelitanek, a o żwirowisku powiedział coś w rodzaju: nie będzie (Żyd) dyktował nam, gdzie stawiać meble w naszym domu. W Izraelu zalecił nie narzekać na Polaków, bo "przecież macie u nas swego prezydenta". W kwestii Jedwabnego przystał na przeprosiny wyraźnie pod presją i zrobił z nich użytek polityczny. Wyznaczył specjalne nabożeństwo przed 10 lipca (odbierając państwu pierwszeństwo) pod hasłem przeprosin Boga (a nie Żydów) za wszelkie mordy (nie tylko Jedwabne), po czym wezwał poholocaustowych Żydów do kajania się za własne grzechy, dzieląc ich na uczciwych (tych, którzy z nim, czyli z Polską) i na nieuczciwych ("innych"). Czyż nie przekształca to, nie tylko w oczach Żydów, wszystkiego w farsę? Można zapytać: kogóż się prymas spodziewa zobaczyć po takim wstępie obok siebie? Żydów? Gdyby przeprosiny za Jedwabne miały oznaczać gest, który bardziej obraża niż przeprasza, prawa autorskie należą do prymasa.
n 10 lipca w Jedwabnem Ceremonia w Jedwabnem nie Żydom jest potrzebna. Kadisz, modlitwę za zmarłych, mogą tam zmówić sobie sami, po cichu. Dlatego też inicjatywa i udział głowy państwa oraz rządu w ceremonii 10 lipca to rzecz wielka. Ponieważ wiadomo jednak, że to Kościół sprawuje w Polsce rząd dusz, formując i wpływając na opinie szerokich rzesz, nieobecność głowy polskiego Kościoła w Jedwabnem będzie znaczyła dla tej opinii tylko jedno: że to żydowski przymus, któremu prymas zdołał się oprzeć. Mylę się? Na pewno nie. Czy to dostrzeże zagranica? Na pewno tak. Czy będzie to miało pozytywny wydźwięk? Wątpię. A kogo wtedy w Polsce o to się obwini? Wiadomo.
Szukanie jakichkolwiek racji, łączenie z czymkolwiek rzezi i spalenia żywcem 1600 ludzi (kobiet, dzieci i starców) po to, by łatwiej spojrzeć w lustro, przeszkadza w spowiedzi, szczególnie jeśli ksiądz nie jest gotów jej przyjąć. A w tym wypadku księdzem może być tylko prymas, bo Kościół katolicki jest najbardziej hierarchiczną strukturą religijną. Zdawało się już, że Jedwabne przyniesie katharsis i zakończy PRL-owski rytuał oskarżania o szkalowanie Polski tych Żydów, którzy pamiętali horror z rąk "sąsiadów", a nie wyłącznie Niemców. Ponieważ znalazły się takie racje, warto uściślić na ich marginesie, że zarzucana podlaskim Żydom radość z wejścia Rosjan w 1939 r. miała swe źródło nie w sympatii do Rosjan, lecz w dekadzie antysemickich represji ze strony polskiej ludności i endeckich władz. Podobnie jak radość Polaków z powodu pojawienia się Niemców na Podlasiu w 1941 r., gdy ci "uwalniali" ich od radzieckich represji.
Mówi się wiele o potrzebie rewizji nauczania historii w systemie szkolnictwa, o zmianie akcentów w polskiej edukacji narodowej. Nie mam pojęcia, jak ona wygląda. Jednak w zeszłym miesiącu na polsko-izraelsko-rosyjskim weselu w Tel Awiwie spotkałem bardzo wykształconą trzydziestoletnią bizneswoman z Polski, która przysłuchując się rozmowie, spytała z głupia frant: a co to jest szmalcownik? Jak się okazało, 15 lat jej edukacji w Polsce nie objęło tego pojęcia, nigdy go nie słyszała. Czy trzeba lepszej ilustracji problemu dialogu? Bo jeśli nawet dyskutanci wiedzą, o czym mówią, to co wie rzeczywiście polski słuchacz?
Konkurs na przywódcę
Pozostaje kwestia gotowości do spowiedzi. Duże słowo. Lecz można zacząć od lżejszych aplikacji. Dwanaście lat temu byłem w Austrii na seminarium o sztuce negocjacji, gdzie zaproszono po kilka osób z kilkunastu krajów. Na jednym z zajęć prowadzący prosił każdą grupę narodową o planszę z listą przymiotników, którymi - według nich - obdarzają ich nację inne narody. Gdy plansze wywieszono, było różnie, bo wszyscy pisali tam na siebie źle i dobrze, a nawet bezlitośnie. Na widok przymiotników afrykańskich i arabskich sala chciała ze wstydu schować się pod stół. Gdy Francuzi pisali, że inni o nich myślą "życzliwi", Niemcy - "romantyczni", a Amerykanie - "idealistyczni", na sali wybuchały głośne chichoty. Lecz prowadzący ćwiczenia po namyśle zapytał: która plansza różni się od wszystkich innych? Nikt nie potrafił zgadnąć. Wtedy dopomógł: na której planszy nie ma ani jednego negatywnego przymiotnika? I była taka plansza - polska. Trzeba dopiero było słyszeć, jak się na sali zrobiło wesoło. Aby nie było wątpliwości co do jakości polskich uczestników - był tam dyrektor departamentu MSZ, spikerka z telewizji i dygnitarz regionalny.
Podsumowując, by mogło dojść do pojednania, być może trzeba rozpisać konkurs na przywódcę, na giganta, który będzie potrafił naród prowadzić, a nie podążać za narodem. To trudne zadanie, choć kandydat jest: jednak już chyba zbyt słaby ze względu na stan zdrowia i wiek, by się zjawić w Jedwabnem. Jest to chyba jedyny kandydat, bo Episkopat Polski opowiedział się raczej za prymasem, a nie za papieżem.
Więcej możesz przeczytać w 20/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.