Amerykański sukces Morawieckiego

Amerykański sukces Morawieckiego

Mateusz Morawiecki
Mateusz Morawiecki Źródło: X / Ministerstwo Rozwoju
W czasie wizyty w USA Mateusz Morawiecki udowodnił, że jest najlepszą wizytówką dobrej zmiany.

Wiceprezes Rady Ministrów oraz minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki odwiedził w zeszłym tygodniu Waszyngton. Nie on pierwszy i nie ostatni z obecnego rządu, ale na pewno jako pierwszy udowodnił, że ma na tyle kompetencji i charyzmy, że poza wyznaczonymi na odcinki międzynarodowe dyplomatami, powinien być jedynym politykiem reprezentującym gospodarcze interesy Polski w Dystrykcie Kolumbii.

Morawiecki odbył serię spotkań na szczycie, m.in. z dwoma czołowymi Sekretarzami w gabinecie Donalda Trumpa (Rickiem Perrym - Energia i Wilburem Rossem - Handel), doradcą ds. stosunków gospodarczych Kennethem Justerem oraz szefową amerykańskiego Banku Centralnego i Rezerwy Federalnej, Janet Yellen. Według wszelkich relacji, każde ze spotkań z jego amerykańskimi odpowiednikami przebiegło w przyjaznej i merytorycznej atmosferze.

Oprócz tego Morawiecki wygłosił wykład oraz odpowiadał na pytania w prestiżowym think-tanku American Enterprise Institute oraz w Kennedy School na Harvardzie w Bostonie. Swoją podróż zakończył bezbłędnym i poprowadzonym z dużą swobodą wywiadem w CNN - moim zdaniem najlepszym jakiego ktokolwiek z „Dobrej Zmiany” udzielił zagranicznym mediom od początku kadencji rządu.

Trudni oponenci

Właśnie podczas tych publicznych wystąpień, Morawiecki najjaskrawiej odróżnił się od swoich politycznych i ministerialnych kolegów i koleżanek w Warszawie. Po obejrzeniu jego wykładów (szczególnie na AEI) i uważnym wysłuchaniu sposobu, w jaki radził sobie w otwartej debacie, dochodzę do jednego wniosku. Tam, gdzie w grę wchodzi reprezentowanie polskich interesów za granicą, gdzie trzeba się poruszać w intelektualnie wymagającym dyskursie na najwyższym poziomie międzypaństwowych relacji - właśnie w takie miejsca w pierwszej kolejności powinien być wysyłany minister rozwoju i finansów.

A teraz nieco o kontekście spotkań, ważnym dla zrozumienia wyzwania przed którym stanął Morawiecki. American Enterprise Institute został założony w 1938 roku jako głos wspierający indywidualne wolności obywatelskie, kapitalistyczną wersję wolnego rynku, prywatnych przedsiębiorców oraz ograniczenia struktur administracji rządowej. Postawienie akcentu na te aspekty funkcjonowania państwa było konieczne po katastrofalnym lewicowym interwencjonizmie rozrośniętej administracji czasów Wielkiego Kryzysu lat 30. Przez wiele dekad AEI była głosem przemawiającym zgodnie założeniami jego twórców, niestety od pewnego czasu konkurencyjny i wolnorynkowy zeitgeist zastąpiono silnym lobbowaniem na rzecz ekonomicznego globalizmu. Obecna filozofia think-tanku piętnuje nacjonalizm oraz populizm na rzecz zorientowanych globalnie projektów zarządzanych przez państwo. Przeważającym przekonaniem, popularnym również wśród republikańskiego establishmentu, jest wiara w to, że otwarte granice pozwolą ludziom oraz kapitałowi przepływać bez przeszkód od kraju do kraju. Taki model uznają oni bowiem za najlepszy dla współczesnego, uwikłanego w sieci wzajemnych ponadnarodowych powiązań kapitalizmu. Rzeczywistość rozmija się jednak z tymi teoriami zarówno w USA jak i w Unii Europejskiej. Kryzys imigracyjny, nadużycia systemu świadczeń socjalnych, „wyścig na dno” w cięciu wynagrodzeń rodzimej siły roboczej czy kumoterstwo globalnego sektora finansowego to tylko jedne z wielu przykładów. Morawiecki w swoim przemówieniu słusznie zwracał na część z nich uwagę, niestety tego typu argumenty nie są dzisiaj przyjmowane przez członków AEI.

Jak rozmawiać z Zachodem

Mając na uwadze filozofię przyświecającą obecnie American Enterprise Institute oraz wieloletnie polityczne powiązania tego ciała, było rzeczą oczywistą, że minister Morawiecki, jego poglądy i rząd, który reprezentuje, nie spotkają się z ciepłym przyjęciem. Nie przez przypadek moderatorem panelu zatytułowanego „Współpraca w burzliwych czasach” był niejaki Dalibor Rohac. Wystarczy wpisać jego nazwisko w internetową wyszukiwarkę aby przekonać się, że kiedy pisał o Polsce, do tej pory zawsze robił to w duchu krytycznym wobec Prawa i Sprawiedliwości, powielając agendę dezinformacyjną Applebaum i Sikorskiego. Dwa z jego piętnujących obecny rząd tekstów pojawiły się w ostatnich miesiącach w Wall Street Journal i były cytowane przez opozycję nad Wisłą.

Bez względu na wyzwanie przed którym stanął Morawiecki, było on w stanie w spokoju, krok po kroku przedstawić priorytety i główne założenia ekonomiczne które stoją obecnie przed kierowanymi przez niego ministerstwami. Mówiąc o autentycznej i demokratycznej legitymizacji obecnego rządu, jednocześnie odkłamując wiele mitów narosłych na temat Polski po 1989 roku, wytrącił wiele argumentów z rąk potencjalnych adwersarzy, zanim jeszcze zdążyli zaatakować.

Mówię to z pełnym przekonaniem - całe wystąpienie i sesja pytań z sali przebiegła bezbłędnie. Swoistym coup de grâce był moment w którym Rohac, bez żadnego kontekstu wynikającego z wcześniejszej dyskusji, rzucił w kierunku Morawieckiego pytanie o relacje z Radą Europejską, której przewodniczącym na przekór rządu został Donald Tusk. Ponieważ nie wybyło to rozmówcy z tropu, Rohac wyraźnie niezadowolony nie wracał do tematu. Jego celem było jednak osłabienie pozycji zaproszonego zagranicznego gościa i gdy wypowiadał swoje tezy wystarczy zamknąć oczy, aby usłyszeć w rzeczywistości nieco krzykliwy, pedantyczny i protekcjonalny ton głosu Anne Applebaum, która mówi to za niego.

Zachęcam wszystkich do odwiedzenia strony internetowej AEI, aby na własne oczy obejrzeć wystąpienie Mateusza Morawieckiego z poniedziałku trzeciego kwietnia. Do tej chwili to najlepsze nagrane publiczne spotkanie przedstawiciela polskich władz w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy inni szefowie resortów i ich zastępcy powinni otrzymać to nagranie jako zadanie domowe z inteligentnego i inkluzywnego wypowiadana się do zachodniego odbiorcy na wyjazdach zagranicznych.

Błędy dobrej zmiany

Bez wątpienia wicepremier udowodnił, że dorósł do zadania obrony polskich interesów na najtrudniejszym, wyjazdowym boisku i Polacy powinni być dumni z pracy, którą wykonał. Co istotne, nie jest to zadanie które można wpisać w główny zakres pełnionych przez niego obowiązków, a budowanie poprawnych relacji dyplomatycznych to docelowa domena innych gałęzi rządu. Niemniej jednak ponieważ w PiS-ie brakuje wykwalifikowanych polityków, którzy potrafią w języku angielskim wyłożyć wielowątkowe i skomplikowane zagadnienia geopolityczne i gospodarcze dla zagranicznego audytorium, ktoś musi przejąć ich rolę. Do tej pory swego rodzaju epidemią w łonie „Dobrej Zmiany” było bowiem wysyłanie tabunów polityków różnego szczebla do Waszyngtonu, Nowego Jorku i Chicago, którzy ostatecznie marnowali czas przedstawicieli rządu USA, z którymi się spotykali. Zbyt dużo posłów, senatorów, wiceministrów i drugorzędnych doradców lata do Ameryki, jednocześnie słabo znając angielski i nie posiadając żadnej istotnej agendy spotkań poza chęcią zrobienia sobie wspólnego zdjęcia, które będą mogli wrzucić na Twittera albo Facebooka. Podobne postępowanie nie tylko nie przynosi korzyści polskiemu rządowi, ale w rzeczywistości roztrwania polityczny kapitał na korzyść PR-u poszczególnych osób. Kiedy Polska będzie potrzebowała błyskawicznych kontaktów i pomocy, drzwi do wielu gabinetów mogą być zamknięte właśnie ze względu na brak szacunku dla czasu ludzi, którzy mają i tak ogrom krajowych spraw na głowie.

Dyplomacja zamiast polityki

Polski rząd musi sobie zdać sprawę, że jedynie najlepsi z najlepszych powinni być delegowani na wymagający odcinek waszyngtoński i powinni to robić zawsze z precyzyjnie ustalonym harmonogramem spotkań. Moim zdaniem podobne kompetencje - poza Morawieckim - reprezentuje dzisiaj jeszcze tylko Anders, Macierewicz oraz Duda. Błędem jest również wysyłanie zbyt licznych delegacji, co widać choćby w przypadku prezydenta. Choć jest on jedną najbardziej lubianych i kompetentnych osób na tle całego rządu, niestety do Ameryki przylatuje w towarzystwie przerośniętej asysty, która często grzeszy arogancją. Moim zdaniem tego typu logistyczne kompetencje, dzięki którym udałoby się uniknąć wrażenia podróżowania z całym zbędnym dworem doradców, powinny leżeć po stronie ambasadora Piotra Wilczka, który w fenomenalny sposób sprawdza się w roli osoby podnoszącej prestiż Polski w USA. Wilczek od czasu objęcia swojego urzędu konsekwentnie buduje sieć relacji z wysoko postawionymi przedstawicielami administracji Trumpa i udowadnia, że jest jednym z najlepszych nabytków MSZ. Paradoksalnie być może dlatego, że nie miał wcześniej dyplomatycznego doświadczenia w strukturach ministerstwa, która za często myśli o polityce, a za rzadko o dyplomacji.

Niestety bardzo niepokojący wydaje się fakt, że pomimo sukcesów na Zachodzie oraz odważnych reform przeprowadzanych w Polsce, wewnątrzrządowa pozycja Mateusza Morawieckiego jest nieustannie podważana i podkopywana przez niechętnych mu ministrów. W klasycznym polskim stylu uprawiania polityki, za kulisami toczy się obecnie brutalna wojna o wpływy polityczne, zdobywane nie dzięki swojej kompetencji, ale za sprawą osłabienia przeciwników. Dla wielu aparatczyków, którzy świadomie grają w tę grę, silny i efektywny Morawiecki stanowi egzystencjalne zagrożenie dla utrzymania mozolnie wypracowywanego dominium i status quo. Tego rodzaju mentalność i dynamika sprawowania władzy jest niesamowicie szkodliwa dla Polski i jej potencjalnego, przyszłego sukcesu. Niewątpliwie Morawiecki stosunkowo szybko zgromadził w swoich rękach pokaźne portfolio obowiązków. Fuzja Ministerstwa Skarbu i Finansów w Ministerstwo Rozwoju postawiła pod tym względem kropkę nad i, czyniąc z niego najważniejsze ekonomicznego decydenta w kraju. Bez tej kumulacji władzy nie udałoby się jednak wykonać historycznego zadania, które leży przed Morawieckim, czyli zreformowania sklerotycznego i skorumpowanego polskiego systemu finansowego. Choć nie ze wszystkimi jego diagnozami ekonomicznymi się zgadzam, nie wątpię, że tylko dzięki przekazanym mu wpływom, będzie mógł sprostać skali problemu. Jego doświadczenie managerskie kompetencje oraz majątek sugerują, że działa on w dobrej wierze - a nie w interesie politycznym czy w celu wzbogacenia się - jak czyniło wielu polskich polityków w przeszłości. Wiedza Morawieckiego, jego charakter, otwartość i brak arogancji sprawiają, że wielu obecnych ministrów czuje, jak osuwa im się grunt pod nogami, dlatego zaczynają działać coraz bardziej nerwowo. Ten brak ducha wspólnego interesu, nawet wewnątrz „Zjednoczonej Prawicy”, może mieć katastrofalne skutki dla Polski. Owe konflikty trawiące polską prawicę niestety często przenoszą się poza personalne antypatie, prowadząc do instalowania wiernych, ale niekompetentnych ludzi na zaufanych stanowiskach oraz forsowania złych reform.

Kolejnym przykładem złej polityki forsowanej w Polsce przez ludzi, który powinni rozwijać swoje kariery w publicznych bibliotekach zamiast w rządzie, jest ustawa „Apteka dla aptekarza”. To jeden z najgorszych przykładów ustawowego regulowania konkretnego sektora rynku, który widziałem na północ od Zimbabwe. Narzuca ona restrykcje na właścicieli aptek, ogranicza ich występowanie na danych obszarach, odgórnie regulując możliwość postawienia nowego punktu, zabijając przy tym konkurencyjność rynku. Dodatkowo „Apteka dla aptekarza” wprowadza nowe regulacje co do tego, kto może posiadać aptekę, zawęża narodowość właściciela do polskiej i potencjalnie uzależnia taką zgodę od woli biurokratów, opartej na rozmytych wytycznych podatnych na sprzeczne interpretacje. Podobny poziom antykonkurencyjnego ustawodawstwa odbije się negatywnym skutkiem na spektrum wyboru leków, ich cenie, innowacyjności oraz siatkach dystrybucji farmaceutyków. Dodatkowo obniży zatrudnienie w branży i zniechęci zagranicznych inwestorów, których Polska w tej chwili tak bardzo potrzebuje. Ponieważ poniżej 10 proc. aptek jest w Polsce w rękach obcego kapitału, ustawa uderzy głównie w mniejszych polskich graczy, którym sztucznie ograniczy się możliwość inwestowania i ekspansji. A to przecież właśnie na barkach takich przedsiębiorców spoczywa polska gospodarka. Dodatkowym zagrożeniem mogą być również pozwy wytaczane przez zagraniczne korporacje, które uznają działanie rządu za nielegalne z unijnym prawem konkurencyjności, a z informacji, które do mnie docierają wynika, że pozew, który może zostać wytoczony wobec Polski, będzie opiewać na kwotę ok. 10 mld euro. Nie zdziwiłbym się, aby w ochronie swoich interesów państwa, które zostaną najbardziej poszkodowane przez podobny rozwój wypadków, posunęły się do sankcjo ekonomicznych wobec Warszawy. Podobne podkopywanie fundamentów wzrostu PKB nie przyniesie Prawu i Sprawiedliwości pożądanych sukcesów a przyczyni się jedynie do spadku zaufania wśród zewnętrznych inwestorów, który zaczną się obawiać o ustanowienie podobnych restrykcji w innych sektorach gospodarki.

Mateusz Morawiecki oraz minister edukacji i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin rozumieją, że Polska potrzebuje mniej regulacji i papierkowej roboty, a więcej inwestycji, którym podobne ustawy po prostu szkodzą. Niestety wielu posłów oraz polityków z otoczenia KPRM wspiera ustawę zaproponowaną w Sejmie przez posła Waldemara Budę, który realizował zamierzenia ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła. Tego samego, który uważa, że to państwo powinno mieć wpływ na ilość wykonywanych cesarskich cięć, a nie kobiety, które rodzą. Interesujący w tym wszystkim jest fakt, że wiceminister Krzysztof Łanda, który zajmował się do tej pory rynkiem farmaceutycznym, złożył rezygnację ze swojego stanowiska niedługo przed głosowaniem projektu ustawy w Sejmie. Ładna, jak szybko okazało się jasne po jego nominacji w zeszłym roku, zarządzając własną fundacją, otrzymywał na jej konto ogromne środki finansowe. Zupełnie przypadkowo jego donatorami były wielkie międzynarodowe organizacje farmaceutyczne, co w naturalny sposób rodziło podejrzenia o możliwość wystąpienia konfliktu interesów po objęciu stanowiska w ministerstwie, czyli „służbie” publicznej. Jednocześnie Krzysztof Łanda pytany o wspomniane wsparcie finansowe zasłaniał się amnezją i nie potrafił wymienić firm z którymi współpracował. Jego rezygnacja, w mjej cynicznej interpretacji przebiegu wypadków, miała być wymuszona aby pozbyć się Łandy jako potencjalnego obciążenia.

Ustawy takie jak „Apteka dla aptekarza” w dobitny sposób odkrywają mechanizmy i prawdziwe motywacja w działaniu upadłych aparatczyków, realizujących na swoich stanowiskach partykularne interesy. Przecież projekt ten jest tak zły, że już raz przepadł w głosowaniu i zaowocował sporem wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że przy wyraźnym votum separatum Ministerstwa Rozwoju, przeforsowanie „Apteki dla aptekarza” będzie bardziej sprawdzianem sił frakcji niechętniej Morawieckiemu, niż zmianą prawa na lepsze. Niestety, właśnie w takich kryzysowych sytuacjach jak w soczewce skupiają się wszystkie nadużycia i patologie władzy. W moim odczuciu właśnie z takim stylem polityki walczy obecnie Mateusz Morawiecki i to właśnie on jest ostatnią nadzieją „Dobrej Zmiany”, która może zaprowadzić Polskę na wyższy szczebel rozwoju ekonomicznego i społecznego. Dlatego też pomimo różnicy, będę wspierać wicepremiera Morawieckiego w jego misji uczynienia Polski lepszą.

Artykuł został opublikowany w 15/2017 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.