Gazeta przypomina, że miażdżące dowody obciążają podejrzanych: byłego ochroniarza komunistycznych aparatczyków Andrieja Ługowoja i byłego oficera wojsk radzieckich w NRD i Czechosłowacji Dmitrija Kowtuna.
"Pozostawili oni wszędzie na trasie swej podróży z Moskwy do Londynu i z powrotem ślady polonu-210, rzadkiej radioaktywnej substancji, która zabiła Litwinienkę" - pisze dziennik. Przypomina, że władze w Rosji nie pozwalały ich przesłuchać brytyjskim detektywom, którzy prowadzili śledztwo w sprawie.
"Nie ma jeszcze dowodu, że Putin zlecił albo zaaprobował londyńską brudną bombę (jak autor artykułu nazywa użycie polonu-210), ale pytań do niego jest coraz więcej: Dlaczego, jeżeli władze rosyjskie są niewinne, blokują dostęp do Ługowoja i Kowtuna? Dlaczego nadal obwiniają wrogów Putina bez przedstawienia jakichkolwiek dowodów? Co tłumaczy wyciek niebezpiecznej ilości polonu, który jest produkowany i przechowywany niemal wyłącznie w Rosji? I dlaczego - jak to udokumentował pewien polski dziennik w zeszłym tygodniu - zdjęcia Litwinienki były używane jako cel na strzelnicy w ośrodku szkolenia używanym przez elitarne rosyjskie siły specjalne w listopadzie ubiegłego roku?" - pyta "Washington Post".
W artykule przypomina się, że dyrektor wspomnianego ośrodka został oskarżony przez Litwinienkę, że był agentem KGB i że jego ośrodek przygotowywał zabójców na zlecenie.
ab, pap