Maria Kądzielska: Wczoraj miał pan urodziny. Nie będę dopytywać które… Zapytam, jak pan świętował?
Książę Jan Żyliński: Spędziłem je na budowie. Jestem developerem i akurat teraz moja ekipa przerabia stuletni wiktoriański dom na czternaście mieszkań. Będzie to bardzo wysoki standard – tak jak tutaj w pałacu. Z tym, że tu jest XVIII wiek, a tam tworzymy XXI. Jednak też będą marmury, kryształy, złoto – pełny szpan.
Muszę przyznać, że pałac robi wrażenie.
Dziękuję. Mój „White House” jest zaliczany do sześciu najważniejszych budynków w Londynie, łącznie z pałacem Buckingham. Nie widać go jednak z ulicy, dlatego buduję oficynę, aby stanowiła wizytówkę.
A co z baletem? Był pan dzisiaj na zajęciach?
Balet to moja wielka miłość! Odkryłem go, kiedy budowałem ten pałac. Tu króluje pełny klasycyzm, który w Polsce nosi nazwę stylu stanisławowskiego. Zresztą sala, w której się znajdujemy, jest wzorowana na sali balowej w Łazienkach Królewskich. Zaś balet to architektura przełożona na ciało ludzkie i muzykę. Już 13 lat chodzę na zajęcia z baletu. Zacząłem, gdy miałem 53 lata, chorowałem na cukrzycę, ważyłem 125 kilo. Dzięki baletowi i diecie zrzuciłem 50 kilogramów. Biorę udział w zajęciach na poziomie profesjonalnym, chociaż nie powiem, że jestem najlepszy wśród zawodowców. Ale dobrze sobie radzę i mam modelowy rozstaw nóg, co jest bardzo ważne. Dzisiaj mój nauczyciel nawet powiedział, że za bardzo otwieram nogi, a to komplement. W życiu dzielę ludzi na tancerzy i tych, co nie tańczą.
Na szczęście nie jest to niebezpieczny podział…
Nie, balet ogólnie koi wszystkie stresy. Dzisiaj rano byłem bardzo zmartwiony, bo musiałem wyrzucić pracownika. Ogromnie tego nie lubię robić, bo mam podejście humanistyczne do biznesu. Zwalnianie kogoś nigdy nie należy do przyjemności. Jednak po pięciu minutach w sali baletowej cały stres ze mnie zszedł. Ludzie się mnie pytają, gdzie jadę na wakacje. Ja codziennie jeżdżę na wakacje do śródmieścia na lekcje baletu.