Dawid Myśliwiec, FILM: Twój niewielki projekt – który okazał się mieć całkiem spore rozmiary – jest jednym z najgorętszych tytułów na bardzo modnym europejskim festiwalu. Zaskoczony?
David Lowery: Bardzo. Jestem zaskoczony, że film ma tak długą dobrą passę. Rozumiem dlaczego tak się dzieje, ale zaskakuje mnie to jak szeroko dociera do ludzi. Dlatego to, że tu jestem, spoglądam na imponujący harmonogram festiwalu i widzę, że ludzie tak często wybierają mój film, ma dla mnie ogromne znaczenie.
A Ghost Story było dość ryzykowanym projektem – granica między powagą a kreskówkowością była bardzo cienka. Jak udało ci się odnaleźć równowagę między tymi elementami?
Na najbardziej ogólnym poziomie zdecydowaliśmy, że będziemy kręcić dopóki nie będziemy czuli, że zrobiliśmy to dobrze. W ten sposób udało nam się osiągnąć pożądany efekt. Powiedziałbym nawet, że materiał z pierwszych dwóch dni zdjęciowych był praktycznie bezużyteczny. Tak naprawdę to było testowanie – nie mieliśmy czasu na przygotowania, dlatego od razu zaczęliśmy kręcić. I duch wyglądał idiotycznie! (śmiech) Na początku duch nie działał tak, jak powinien, ale krok po kroku udało nam się to poprawić. Nakręciliśmy te pierwsze dwa dni ponownie, a potem jeszcze raz, by być pewnymi, że znaleźliśmy równowagę, o której wspomniałeś: pomiędzy humorem, melancholią, powagą i wszystkimi innymi emocjami, które owinięte były tym prześcieradłem. To zdecydowanie wymagało sporo uwagi i skupienia, a także przyzwolenia z mojej strony oraz wszystkich członków ekipy na to, by przyznać się do tego, że coś nie działa, gdy faktycznie nie działało. By być zdolnym do powiedzenia: Możemy to zrobić lepiej.
Gdzie szukałeś inspiracji? Nie tylko dla samego ducha, ale też atmosfery filmu.
Było kilka… innych filmów. Rozmawiałem z moim operatorem i scenografem o innych filmach, które mogłyby nas zainspirować. Wzorowaliśmy się także na fotografii: poświęciliśmy sporo czasu zdjęciom, zwłaszcza wielkim formatom Gregory’ego Crewdsona, ponieważ wiedzieliśmy, że nasz film będzie złożony z relatywnie niewielu ujęć i że te ujęcia będą musiały mieć większą wagę niż miałyby w normalnym filmie oraz mieć coś wspólnego z fotografiami, na które w galeriach możesz patrzeć przez wiele minut. Dlatego spędziliśmy naprawdę mnóstwo czasu nad fotografiami Gregory’ego Crewdsona, zastanawiając się jak udało mu się je wykonać, jak zostały skomponowane i zaczerpnęliśmy z nich sporo inspiracji. Zwłaszcza jeśli chodzi o kompozycję – nie mieliśmy budżetu, by doświetlić nasz film tak, jak on doświetla swoje zdjęcia, ale nauczyliśmy się z tych fotografii wiele na temat tego jak komponować kadry.
Czy koncepcja czasu stanęła u podstaw filmu?
Pojawiła się bardzo szybko. Pierwotnym pomysłem był tylko duch w domu – miałem taki obraz w swojej głowie, wiedziałem, że chcę z nim coś zrobić i zacząłem pisać. Bardzo szybko do gry wszedł czas, ponieważ jeśli bohater jest duchem, nie jest ograniczony normalnymi, czasowymi barierami istoty ludzkiej i po prostu masz przeczucie, że on będzie tam przez dłuższy czas. Wiesz, gdy oglądasz typowy film o nawiedzonym domu, zwykle uwzględnia on rodzinę wprowadzającą się do miejsca, które już jest nawiedzone. I jeśli pomyślisz o tym z perspektywy ducha, on czeka jedynie na to, by ktoś się wprowadził. Ale masz też przeczucie, że te duchy są tam od dawna i będą jeszcze długo potem.
Zwykle historie o nawiedzonych domach kończą się „wyzwoleniem” ducha…
…albo zawaleniem się domu, jak w Duchu, a potem duch jest już wolny. U mnie nie ma takiego rozwiązania – wszystko jest cyklem, powtarzanym w nieskończoność.
Jednak na początku A Ghost Story zdaje się być nieskończonym oceanem – bez początku i końca – tymczasem w miarę postępu historii zdarzenia zaczynają formować się w cykl. Fabuła wydaje się pętlą, choć duch w pewnym momencie zyskuje kolejne wcielenia.
W zasadzie zaczyna nawiedzać sam siebie (śmiech) Nie interesowała mnie sama pętla – ostatecznie jest to tylko jeden cykl, ponieważ duch wyłamuje się z niego bardzo szybko – ale koncepcja, że czas nie musi płynąć tylko w jednym kierunku. I uwielbiam teorię, zgodnie z którą czas na poziomie kwantowym jest wymiarem czysto chaotycznym – przetwarzamy czas tylko w jeden sposób, bo tylko w taki sposób potrafimy to zrobić, ale koncepcja, że moglibyśmy doświadczać czasu na wielu różnych poziomach jest fascynująca! Dlatego spodobała mi się myśl, że skoro ta postać tak długo podążała tylko w tym jednym kierunku, czas ostatecznie przestaje mieć dla niej znaczenie, a ona zaczyna poruszać się innymi torami. Według mnie to wspaniała koncepcja i z niej wyrasta pętla pojawiająca się w filmie. Wpadanie w pętlę to naturalna progresja, ponieważ dla kogoś, kto opowiada historię to idealna sytuacja, by mieć bohatera zaangażowanego w swoje życie w taki sposób. Ale nie uważam, że wszystkie rzeczy muszą mieć swoje cykle, ani też że A Ghost Story to film o reinkarnacji czy jakiejkolwiek z typowych interpretacji śmierci i ponownych narodzin.
Z początku duch wydaje się być mocno powiązany z osobą, którą niegdyś był, ale z czasem traci swą tożsamość. Czy takie było założenie?
Za pierwszym razem, gdy kręciliśmy scenę, w której duch patrzy na Caseya Afflecka, pod prześcieradłem znajdował się nasz dyrektor artystyczny David Pink, ponieważ jest podobnego wzrostu co Casey. Powiedział wtedy coś, co mocno do mnie trafiło: Nie wydaje mi się, aby na tym etapie duch mógł jeszcze siebie rozpoznać. Nie wiedziałby już kim był kiedyś. I wydało mi się to niezwykle prawdziwe, że duch zapomniał kim jest, a widownia do pewnego stopnia przestała dostrzegać twarz Caseya pod prześcieradłem. Duch przejął tę postać i stał się samodzielnym, pełnoprawnym bohaterem – nie jest już Caseyem przykrytym prześcieradłem. I bardzo spodobało mi się to, że człowieczeństwo jest tu zminimalizowane, a duch staje się symbolem, obliczem, wizerunkiem totalnym.
Pewnie zadawano Ci to pytanie już milion razy, ale… Twoja filmografia jest bardzo zróżnicowana: Mój przyjaciel smok, A Ghost Story, wkrótce Piotruś Pan…
Tak, właśnie go piszę! Nie jest to łatwe zadanie, zobaczymy, w którym kierunku to wszystko pójdzie (śmiech)
…czy to przeskakiwanie między gatunkami jest Twoim sposobem na zachowanie trzeźwości umysłu w pracy twórczej czy tak po prostu ułożyła się Twoja kariera?
To wszystko jest nieco przypadkowe. Nie mogę zaprzeczyć, że czuję się ogromnym szczęściarzem, dlatego że mogę robić filmy i gdy tylko pojawia się nowy projekt, w który jestem w stanie zaangażować się osobiście, po prostu to robię, bo nie wiem jak długo będę miał luksus robienia jednego filmu za drugim. Ale lubię też stawiać sobie wyzwania, wychodzić z mojej strefy komfortu i po prostu próbować nowych rzeczy. Mam wiarę w spójność mojego gustu i poczucia estetyki i uważam, że każdy w każdym filmie, który robię, da się odczuć, że to moje dzieło, że to ja je stworzyłem. Ale przede wszystkim chcę stawiać sobie wyzwania, dlatego będę szukać nowych gatunków, będę ekscytował się nowymi możliwościami, bo to pomoże mi rozwijać się jako filmowiec, jako scenarzysta i jako osoba. Zapewne nie zawsze trafię w dziesiątkę – do tej pory także nie zawsze mi się to udawało. Myślę, że A Ghost Story to jedna z najbardziej udanych moich opowieści lub jedna z tych, z których jestem najbardziej zadowolony. Przy okazji poprzednich po prostu starałem się jak mogłem i ostatecznie udawało mi się osiągnąć zamierzony efekt, choć dziś dostrzegam w nich wady. Ale nie przejmuję się, jeżeli nie zawsze trafię w dziesiątkę, pod warunkiem, że dałem z siebie wszystko. Będę dalej szukał nowych wyzwań, próbował i starał się budować nowe „mięśnie”.
Wspomniałeś o spójności, która jest szczególnie widoczna w konsekwencji, z jaką dobierasz swoich współpracowników – A Ghost Story to już drugi raz, gdy główne role grają u Ciebie Casey Affleck i Rooney Mara. Przypadek czy świadoma decyzja?
Naprawdę lubię wielokrotnie pracować z tymi samymi ludźmi. Zawsze staram się pracować z tą samą ekipą – jedynym wyjątkiem jest to, że zawsze pracuję z innym operatorem, ale to dlatego, że zazwyczaj ten, z którym robiłem poprzedni film jest zajęty przy okazji kolejnego mojego projektu. Zatem za każdym razem, gdy zaczynam film, zapraszam do niego Bradforda Younga (operator filmu Ain’t Them Bodies Saints – przyp. red.), a on jest zawsze zajęty, dlatego proszę o pomoc kogoś innego i w ten sposób bez przerwy zmieniam operatorów swoich filmów. Poza tym jednak staram się pracować z tymi samymi osobami. Jeśli chodzi o obsadę, właśnie skończyłem trzeci film z Caseyem Affleckiem (Old Man and the Gun – przyp. red.), w którym gra też Robert Redford i to już drugi nasz wspólny projekt. Staram się wracać do tych samych ludzi, by stworzyć na planie pewien rodzaj rodziny – to ułatwia pracę, jest ciekawsze i pozwala na pozostawienie więcej miejsca dla kreatywności, ponieważ nie musisz wszystkiego wyjaśniać współpracownikom.
A fakt, że chętnie wracają z Tobą na plan, też pewnie mówi Ci coś o Tobie samym!
Tak, czekam na dzień, w którym przestaną odbierać telefony ode mnie. (śmiech)
Na zakończenie chciałem zapytać, kim Ty właściwie jesteś zawodowo? Gdy ktoś zajrzy na Twój profil na IMDb, musi nieźle zastanawiać się nad tym, czy jesteś bardziej montażystą, reżyserem, operatorem czy może scenarzystą.
Jestem reżyserem. Przez wiele lat pracowałem nad innymi filmami w każdym możliwym charakterze, ponieważ chciałem nauczyć się jak robić filmy. W rezultacie mam profil na IMDb, który ciągnie się w nieskończoność i zawiera niemal wszystkie możliwe fuchy na planie – a jest jeszcze więcej rzeczy, które nie trafiły na stronę! Starałem się po prostu jak tylko mogłem, ponieważ chciałem się uczyć – i bardzo mi to pomogło. Jestem szczęśliwy, że wiem jak robić te wszystkie rzeczy, nawet jeżeli nie mam pewności, że zawsze robiłem je dobrze. Na przykład nigdy już nie będę operatorem czyjegoś filmu, bo wiem, że jestem w tym kiepski, ale wiem na tyle dużo, by móc rozmawiać z moimi operatorami na bardziej technicznym i zaawansowanym poziomie niż rozmawiałbym z nimi, gdybym nie zrobił tych wszystkich rzeczy. Bycie reżyserem zawsze było w mojej głowie najważniejsze, ale wszystkie inne umiejętności, które nabyłem po drodze, pomagają mi dziś być lepszym filmowcem.
Ale nie jesteś jednym z tych twórców, którzy chcą wszystko robić sami.
Ależ jestem! Chciałbym robić wszystko sam, ale doceniam też wartość płynącą ze współpracy. Wiem, że nie jestem dobrym operatorem, więc nigdy nie zostałbym nim przy własnym filmie. Może w przyszłości stanę się w tym lepszy, ale dziś tylko wyświadczam sobie przysługę, zatrudniając w tej roli kogoś innego. Montaż to coś, co uwielbiam robić, to jeden z moich ulubionych etapów procesu tworzenia filmu, ale nauczyłem się, że warto mieć obok siebie kogoś, z kim można skonfrontować pomysły na tym etapie i kto będzie składał film w czasie, gdy ja będę go kręcił, gdyż jest to coś, czego po prostu sam nie jestem w stanie zrobić. Słyszałem, że Steven Soderbergh znalazł na to sposób, ale ja raczej nie jestem jeszcze na tym poziomie. (śmiech)