Zajęty każdy centymetr kwadratowy. Nie tylko jezdni, ale też chodnika. I czegoś, co lata temu było trawnikiem, a obecnie przekształciło się w formę betonowo-piaskową. Całość zabezpieczona słupkami. Wjazd zablokowany szlabanem. Jeszcze brakuje uzbrojonego strażnika w wieżyczce. To nie postapokaliptyczna wizja, to otoczenie wielu polskich urzędów. W sądach jest lepiej, bo w większości państwo urzędostwo ma podziemne parkingi.
Przedstawiciel hołoty, czyli tak zwany obywatel, parkuje… Raczej nie parkuje. Zgodnie z dominującą ideologią samochód to zło i wróg ludzkości, a w najlepszym przypadku przejaw megalomanii. Teraz rower, hulajnoga czy tzw. zbiorkom (komunikacja zbiorowa) to najwyższa forma transportu. Oczywiście, nie dla urzędników. Oni, służąc w pocie czoła naszemu wspólnemu dobru, przybywają do urzędów autami. Obywatel ma płacić podatki między innymi na utrzymywanie parkingów dla władzy. A żeby miał z czego opłacić podatki, musi obciąć koszty. Samochód kosztuje więcej niż rower. Dlatego obywatel ma ograniczyć automobilowe szaleństwo i skupić się na pracy, tak żeby utrzymać państwo i jego urzędników. Jeśli obywatel ma fantazję, żeby po drodze do pracy podwieźć dziecko do przedszkola, a po pracy odebrać rzeczy z pralni, to musi zmienić fantazję. Po pranie można pojechać hulajnogą, a dziecko może wrócić do domu na piechotę.
Towarzysz Gomułka był wielkim przeciwnikiem automobilizmu. Ponoć osobiście zadecydował, aby pociąć na żyletki prototyp Syreny Sport, modelu, którego linia nadwozia była na początku lat 60-tych wręcz rewolucyjna. A raczej "byłaby" – wzór naśladowały inne firmy. To wszystko dlatego że obywatelowi PRL samochód nie był potrzebny, wystarczyła komunikacja publiczna. Rzecz jasna, sam towarzysz Gomułka poruszał się pięciometrową luksusową limuzyną marki Mercedes.
Ta hipokryzja bardzo przypomina obecne czasy. To lud pracujący ma się przestawić na rowery czy autobusy. Lud rządzący będzie się w tym czasie poruszał autkiem. Tylko trzeba jeszcze dokręcić śrubę frajerom (np. wprowadzając opłaty za wjazd do centrum czy podnosząc opłaty za parkowanie), żeby zrobiło się luźniej na ulicach. Bo obecnie limuzyny władzy tkwią w korkach w otoczeniu aut klasy rządzonej.
Naszym obecnym Gomułkom bardzo sprzyjają tak zwani aktywiści miejscy, czyli ludzie, których głównym osiągnięciem jest to, że nic nie osiągnęli. Mają za to czas, aby zatruwać życie innym mieszkańcom – tym wszystkim dziwakom, którzy mają pracę, dzieci, kogoś w szpitalu czy zakupy do zrobienia, a którzy mają czelność jeździć po mieście samochodem. A przecież życie jest zbyt krótkie, żeby je marnować na takie bzdurne obowiązki. O ileż przyjemniej – zamiast użerać się z wożeniem bachora do przedszkola – jest sączyć sojowe latte i kontemplować zieleń miejską.
Przykład pierwszy z brzegu – zamknięcie na wakacje ulicy Ząbkowskiej w Warszawie dla ruchu aut. Powstała klimatyczna strefa, gdzie człowiek, rower i jarmuż mogą radośnie koegzystować złączeni w nierozerwalnym uścisku miłości. Tymczasem na zamkniętej Ząbkowskiej w ciągu dnia powszedniego przechadza się jedna, może dwie osoby. Ale ile mają przestrzeni! A że wokół korki i nie sposób przebić się do Targowej – trudno, to już nie problem aktywistów. Oni świetnie się bawią.
Ten sojusz urzędniczo-aktywistyczny jest wyjątkowo szkodliwy dla Warszawy, ponieważ niszczy miasto pod dyktando niewielkiej, ale bardzo głośnej i równie nieproduktywnej mniejszości. Jednak czasami udaje się powstrzymać to szaleństwo (np. zablokowanie zwężenia Górczewskiej czy Stryjeńskich), co daje nadzieję, że ostatecznie myślenie zwycięży z dziecinadą i hipokryzją.