Gdyby nie te zabiegi gospodarstwa domowe zapłaciłyby ok. 40 proc. wyższe rachunki za prąd, a firmy i samorządy podobno jeszcze więcej. Na dodatek ceny energii mają wpływ na koszta produkcji wszystkiego, a więc nie tylko rachunki za prąd by wzrosły. W roku wyborczym dla obozu rządzącego byłoby to poważnym problemem, być może nawet katastrofa.
Premier Mateusz Morawiecki podczas debaty sejmowej nad ustawą obniżającą akcyzę mówił, że podwyżkom winny jest Donald Tusk, bo źle negocjował pakiet klimatyczny. Ale co to obchodzi obywatela, który otrzymałby wyższe rachunki za obecnej władzy. Dlatego ucieczka przed podwyżkami leży jak najbardziej w interesie władzy.
Oczywiście te zabiegi odbiją się negatywnie na przyszłorocznym budżecie. W tym momencie narzuca się pytanie, ile jeszcze obciążeń wytrzyma państwowa kasa, bo przecież na zabiegach wokół cen energii się nie skończy. Rząd zapewne planuje jakieś spektakularne programy, które zachęcą wyborców do poparcia Zjednoczonej Prawicy w jesiennych wyborach do Sejmu i Senatu. Politycy partii rządzącej powtarzają, że budżet jest w doskonalej kondycji, a więc rząd na wiele stać. Ale obywatelom, którzy pamiętają hiperinflację z początku lat 90-tych, powoli zaczyna skóra cierpnąć na myśl, czym to się wszystko może skończy.
Ścibolenie pieniędzy budżetowych za czasów rządów PO-PSL było wkurzające, bo gospodarka szła do przodu, a pensje obywateli stały w miejscu. To było jednak działanie bezpieczne. Rozrzutność Zjednoczonej Prawicy, choć miła sercu wyborców, powoli zaczyna przypominać spacer po linie nad przepaścią.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.