Na Adama Andruszkiewicza posypała się prawdziwa lawina oskarżeń wywołanych tą nominacją. I tak dowiedzieliśmy się, że jest on w gruncie rzeczy durniem i oportunistą oraz nie ma żadnych kwalifikacji, aby pracować w rządzie. Że jest koniunkturalny („człowiek z wazeliny”) i znienawidzony nawet w swoim własnym środowisku narodowców. A na dodatek że najprawdopodobniej jest po prostu rosyjskim agentem.
Przyznać muszę, że o politycznej figurze Andruszkiewicza nie wiedziałem zgoła nic do czasu obecnej afery. Trudno powiedzieć, czy istotnie jest większym durniem i oportunistą niźli liczni inni politycy. Demokracja, co po 30 latach jej panowania w Polsce dobrze wiemy, nie wynosi przecież do władzy ani mędrców, ani ideowców, a politycy koniunkturalni najłatwiej zyskują sympatię i zaplecze. Gdy zaś idzie o poziom inteligencji, to słychać, że ponoć premier Morawiecki od dawna lubił toczyć dyskusje z Andruszkiewiczem, więc całkiem możliwe, że rozumie się on na polityce lepiej od wielu innych. Mało prawdopodobne także, aby posłowie PO, którzy oskarżają go o agenturalność wobec Moskwy, sami na serio wierzyli w te oskarżenia. W końcu ich źródłem jest węgierski instytut Political Capital, który suponował, że Andruszkiewicz „może być pod pośrednim wpływem Kremla”. Ale ów węgierski instytut, jak i jego patroni i sponsorzy (m.in. Grupa Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów i filantrop George Soros), znani są dobrze z tego, że wszelkimi sposobami walczą z narodowcami na całym świecie. Trudno więc go uznać w tym przypadku za dostatecznie wiarygodne i bezstronne źródło opinii.
W Andruszkiewicza trafiają też teraz rykoszetem różne wygłaszane przezeń w przeszłości poglądy. Że w Polsce nie trzeba nam wcale wojsk amerykańskich; że z ruchem gejowskim trzeba walczyć, a nie mu schlebiać; że szef Komisji Europejskiej Juncker to „dziwny człowiek” (trudno tu zresztą się nie zgodzić); że w końcu Merkel i Macron mają na rękach krew swoich obywateli, mordowanych i gwałconych przez imigrantów, których wpuścili do swoich krajów. Większości tych poglądów Andruszkiewicz dzisiaj się wyrzeka. Być może dlatego, że Morawiecki zrobił mu już pranie mózgu i ociosał co bardziej ekscentryczne poglądy. A być może po prostu dlatego, że tak jak kohorty polityków przed nim i zapewne także po nim, koniunkturalnie uważa, że „Paryż wart mszy”. Nie wiemy tego. Tak jak nie wiemy, co sprawiło, że niegdysiejszy wyznawca zbrodniarza Mao – José Barroso stał się umiarkowanym szefem Komisji Europejskiej, a pomocnik terrorystów z Czerwonych Brygad Joschka Fischer – bodaj najlepszym szefem dyplomacji zjednoczonych Niemiec. Politycy często przechodzą takie transformacje.
A skoro tak, to trzeba postawić pytanie – co jest prawdziwym źródłem obecnej nagonki na Andruszkiewicza? Podobnych afer nie było przecież przy nominacjach niezliczonych durniów, oportunistów, tajnych współpracowników, maoistów czy komunistów. Wygląda na to, że ci, którzy rozpętali obecną aferę, żywią głęboką wiarę w to, że narodowiec to ktoś z góry pozbawiony prawa do sprawowania władzy i urzędów. Bo narodowcy to po prostu ludzie politycznie zadżumieni. A Morawiecki, łamiąc to wykluczenie, dopuścił się czynu ze wszech miar niegodziwego. Tak najwyraźniej uważa obecna opozycja polityczna, a także liczne media. Nagonka na Andruszkiewicza pokazuje wyraźnie, że taka wiara jest współczesną odmianą politycznego fanatyzmu. A owa potężna presja na to, aby wszyscy, także na prawicy, respektowali regułę wykluczenia narodowców, czyni coraz większe szkody tak w Polsce, jak i w Europie. Pozbawienie narodowców a priori praw politycznych to najkrótsza droga do tego, aby stali się oni radykałami i wywrotowcami dążącymi do obalenia systemu, który przyniósł im wykluczenie. Czy naprawdę tak trudno pojąć tę oczywistą zależność?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.