W rozmowie z Faktem Michał Wiśniewski opowiedział o swoich problemach finansowych. Jak się okazuje, zaczęły się one już w 2001 roku, kiedy to po trasie koncertowej zaginęły faktury na kwotę prawie dwóch milionów złotych. Gwiazdor złożył korektę PIT-u, powiększając swój dochód o brakującą kwotę. Naliczono mu 700 tysięcy podatku. Potem okazało się jeszcze, że nie odprowadził podatku od dużej darowizny. – Należności narosły z dnia na dzień. Mimo że zapłaciłem podatek, to okazało się, że odsetki są takie wysokie, że nikt nie chce mi ich umorzyć. Nagle wszyscy zerwali kontrakty, bo kto chce współpracować z osobą ściganą przez komorników? Banki zaczęły wypowiadać mi kredyty. Wypowiedzieli mi karty, nie mogłem mieć własnego konta. Nagle nie wiedziałem, ile jestem komu winien – opowiadał muzyk.
Wokalista przyznał, że nie mógł sobie poradzić z problemami finansowymi, a pocieszenia szukał w alkoholu. – Zacząłem zapijać te smutki. Raz wywaliłem się na schodach, wywaliłem na siebie talerz z jedzeniem. Mój syn zobaczył mnie leżącego pijanego na ziemi w spaghetti – opowiadał. – W międzyczasie działali komornicy, spisywali rzecz po rzeczy. Licytacje odbywały się u mnie w domu. Przychodzili obcy ludzie, by kupić to, co miałem. Później licytowany był dom – dodał.
Michał Wiśniewski powiedział, że jedynym rozwiązaniem okazało się ogłoszenie upadłości. – Była to ogromna ulga: Jak sędzia powiedziała, że orzeka moją upadłość, to się po prostu popłakałem. Mam teraz własne konto, którym zarządza syndyk. Jest jak tatuś, który prowadzi dziecko do wyjścia. Do dorosłego życia. Mogłem to załatwić, jak miałem 40 lat, a dzisiaj mam 47. Straciłem kupę czasu i kupę nerwów – zaznaczył.
Czytaj też:
Michał Wiśniewski komentuje swój rozwód. „Teraz pora na męża”