Przedmiotem darowizny było niewielkie mieszkanie, które lata temu odziedziczyłem po mamie. Chciałem je darować dorosłemu synowi. Nic bardziej banalnego i – wydawałoby się – prostego. Posiadam, akty notarialne stwierdzające jednoznacznie, iż lokum jest moje, idę z synem do notariusza i po sprawie. O nie, okazuje się, że jest przed sprawą, że to dopiero początek drogi przez mękę.
Kancelaria notarialna w odrestaurowanej kamienicy w centrum Warszawy. Na biuro przerobiono tam przedwojenne mieszkanie. Trzeba przyznać, z gustem. Chyba w stylu art deco. Sympatyczna pani notariusz, u której stawałem do dużo bardziej skomplikowanych aktów prosi, żebym zapisał listę dokumentów, które muszę przed aktem darowizny przedłożyć. Większość budzi moje mocne zdziwienie.
Oczywiście akty notarialne stwierdzające, moje prawo własności. To jasne i bezproblemowe; mam w plecaku. Kolejna rzecz: zaświadczenie ze spółdzielni mieszkaniowej, że przysługuje mi spółdzielcze własnościowe prawo do owego lokalu. Jak to ? – pytam grzecznie jak na człowieka o czasami dużej kulturze osobistej przystało, przecież spółdzielnia wie to już dawno, na podstawie przesłanych im aktów, co ma więc stwierdzać ? To klasyczne idem per idem, to samo przez to samo; błąd w logice polegający na definiowaniu pojęcia przez to samo pojęcie. - No tak, ale takie są przepisy – wyjaśnia pani notariusz.
Kameralny pawilon przy bocznej uliczce: siedziba zarządu i administracji spółdzielni mieszkaniowej. Z rozmowy telefonicznej już wiem, że potrzebny będzie mój wniosek o stwierdzenie, że moje to moje, a później ów wniosek zweryfikuje zarząd i podpisze. Potrzebne dwa podpisy będą. Stawiam się w wyznaczonym terminie, ale akurat trwa posiedzenie zarządu więc proszą o poczekanie. Czekam cierpliwie, jarając fajki krążąc dookoła pawilonu. Cieszy mnie informacja, że trawa posiedzenie, bo pewnie prezesi są na miejscu i może podpiszą od ręki. Niestety nie, swoje trzeba odczekać. I tak dobrze. Mam stawić się za kilka dni. A gdyby prezesi się rozjechali, jeden na narty wodne, drugi na wieś agroturystyczną ?
Po otrzymaniu zaświadczeni, że moje to moje, i zgodnie z instrukcją pani notariusz udaję się do urzędu skarbowego. Po co? Po zaświadczenie, że mam uregulowane sprawy podatkowe związane z lokalem mającym być przedmiotem darowizny. Mam uregulowane. Złożyłem dawno temu tzw zerowy PIT od spadku po mamie i jestem w jego posiadaniu, od daty nabycia spadku minęło 7 lat, więc i tak podatek jest nienależny, choćbym coś zachachmęcił. Ale i pani notariusz i pani w urzędzie skarbowym tłumaczy, że tak trzeba. No to czekam tydzień, przedkładając zeznanie podatkowe nt spadku, które jest w posiadaniu Urzędu i na podstawie którego dostaję niezbędny kwit. Idem per idem 2.
Kolejna sprawa, kolejny urząd i czas oczekiwania. Chodzi o akt urodzenia mojego syna, czyli osoby obdarowanej. Tu, nadal sztucznie podtrzymując odpowiedni poziom wątpliwej kultury osobistej, zaczynam się wewnętrznie buntować. Wewnętrznie, bo znajomy adwokat wyjaśnił mi, że to nie fanaberie notariusza, tylko obowiązujące go przepisy. Przepisy ustanawia państwo, a konkretnie rządzący, wobec których zbuntowany jestem jeszcze od czasów Edwarda Gierka, więc to nic nowego.
Ów bunt w w/w przypadku przybrał postać pytań. Po co potrzebny jest akt urodzenia osoby obdarowanej? Czy istnieją jakieś regulacje prawne stwierdzające, że jest czynem zabronionym dokonaniem darowizny na rzecz osoby nienarodzonej, osoby w wieku prenatalnym lub dopiero planowanej, lub też nieżyjącej ? Chyba nie. Czy konieczność przedstawienia aktu urodzenia wywodzi się i ma prawne uzasadnienie w licznych przypadkach dokonywania darowizn na rzecz osób nie urodzonych ergo prawnie nie istniejących. Czy, jeśli zamierzam stawić się na odczytaniu aktu z osobą uprzednio wskazaną, to nie można założyć, iż dana osoba istnieje, żyje, ergo się urodziła. Czy znane w dziejach ludzkości przypadki istnienia osobników ludzkich, które żyją, ale się nie rodziły. Mówi się jednym przypadku zmartwychwstania, ale nie urodzić się i żyć. Dziwna sprawa.
W tym przypadku brak mi jest fajnego łacińskiego powiedzonka na wskazanie absurdu. Idem per idem już było, Ignotum per ignotum (nieznane przez nieznane) jakoś nie pasuje. Jest!, cytat z filmu „Psy” Pasikowskiego, gdy w ostatniej scenie Franz Maurer (Bogusław Linda) strzela w głowę Ola (Marek Kondrat), to wyrok za ….. jego panienki. Co mówi Linda spokojnym, lecz konsekwentnym głosem tuż przed egzekucją? Mówi słynna sentencję, w logice zwaną tautologią: a kto umarł, ten nie żyje.
PS. Więcej o takich absurdalnych sprawach przeczytacie w mojej książce „Głos Cynika. Terapia Liberalna”, której patronem jest tygodnik „Wprost”.