Przez wieki nauczyliśmy się genialnie wciskać kit. Bo czy kiedykolwiek istniał złoty wiek, kiedy nikt nie kłamał? Mówi się, że żyjemy w wieku „post-prawdy”. Prezydent Stanów Zjednoczonych otwarcie kłamie na temat bieżących spraw (nie wie, co jest prawdą i nic go to nie obchodzi). Internet zmienił nasze codzienne życie w dezinformacyjne pole bitwy. Ludzie stracili zaufanie do ekspertów. Ale czy wiek prawdy rzeczywiście kiedykolwiek istniał? Tom Phillips, redaktor brytyjskiego serwisu zajmującego się sprawdzaniem prawdziwości faktów, każdego dnia zmaga się z zalewem bzdur. Ta książka opowiada o tym, jak ludzkość przez stulecia historii oszukiwała innych i samą siebie. Stawia też istotne pytanie: czy istnieje szansa byśmy w przyszłości zdecydowali się żyć w prawdzie?
Tom Phillips jest wydawcą serwisu Full Fact – niezależnej organizacji zajmującej się sprawdzaniem prawdziwości faktów i zwalczaniem dezinformacji w mediach. – To jest książka o prawdzie i wszystkich pomysłowych sposobach, w jakie przez stulecia udawało nam się od niej stronić. Nie ma w tym bowiem nic nowego. Donald Trump nie jest pierwszym światowym przywódcą, który rozpowszechnia kłamstwa niczym ogrodowy zraszacz kropelki wody. Niesprawdzone i fałszywe pogłoski przekazywane są kolejnym ogniwom łańcuszka lotem błyskawicy i nigdy nie było nam do tego potrzebne konto na Facebooku. Tak długo, jak długo będzie można zarobić parę złotych na ludzkiej naiwności, tak długo ludzie będą swobodnie kreować i kolportować zmyślone fakty – podkreśla.
Oto fragment książki „Prawda. Krótka historia wciskania kitu”:
W Wielkiej Brytanii w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie 2018 roku duży węzeł komunikacyjny zwany lotniskiem Gatwick został zamknięty na trzy dni z powodu świateł na niebie. Było to oczywiście ogromnie niepokojące dla mieszkańców kraju: drugie pod względem wielkości londyńskie lotnisko zostało sparaliżowane, ponieważ ktoś dostrzegł latającego wokół niego drona. Odwołano jakieś tysiąc lotów i sto czterdzieści tysięcy ludzi zostało uziemionych. Dla już zaniepokojonego narodu – rozdartego przez wewnętrzne dyskusje polityczne i stojącego w obliczu najbardziej dramatycznej zmiany na scenie międzynarodowej od wielu dziesięcioleci – nie mogło się to zdarzyć w gorszym czasie.
Możliwe, że niektórzy czytelnicy już o tym słyszeli. „O rany, ależ fascynującą i mało znaną perełkę wykopałeś z uprzednio nietkniętego pola historii starożytnej”, myślą sobie pewnie niektórzy z was. Z perspektywy czasu wypadki tamtych trzech dni przypominają… wątek zaczerpnięty z thrillera lotniskowego. Dron z Gatwick był historią o duchach dla naszej epoki techno-paniki. Ktokolwiek za nim stał, miał niesamowitą, wręcz nadnaturalną, wiedzę o tym, co się dzieje; jak filmowy superzłoczyńca zawsze był o krok przed wszystkimi. Za każdym razem, gdy zauważono drona, ten znikał, zanim władze mogły go wytropić; za każdym razem, gdy zbliżało się otwarcie lotniska,
w ostatniej chwili, jakby za sprawą czarów, na niebie pojawiały się dziwne światła. Prasa była pełna opowieści o szyderczym zachowaniu drona, który przemykał wokół wieży kontroli ruchu tuż przed ponownym zniknięciem; setki ludzi widziały drona, a jednak nawet w czasach, kiedy każdy nosi w kieszeni połączony z internetem aparat o wysokiej rozdzielczości, dron nie dał się uwiecznić na czymkolwiek poza dwoma kompletnie niezweryfikowanymi nagraniami, ukazującymi maleńką, niewyraźną szarą plamkę na tle wielkiego szarego nieba. Poruszam ten temat dlatego, że kilka miesięcy po incydencie, gdy policja nie była ani o krok bliżej złapania winnego, Chris Woodroofe – dyrektor do spraw operacyjnych Gatwick – udzielił wywiadu BBC. W trakcie rozmowy z wielkim zapałem odpierał coś, co BBC przemądrzale opisała jako „krążącą w sieci teorię, że w ogóle nie było żadnego drona”. (W BBC dziwnie ignorowano fakt, że oryginalnym źródłem tej „teorii w sieci” było… doniesienie BBC, że według oficjalnego oświadczenia policji istnieje „możliwość, że nad lotniskiem nie było żadnej tego typu aktywności”).
Dowodem na obecność drona było, według BBC, odnotowanie przez policję „stu trzydziestu odrębnych przypadków zauważenia drona przez łącznie sto piętnaście osób, z których wszystkie poza sześcioma były profesjonalistami, takimi jak funkcjonariusze policji, ochroniarze, personel kontroli ruchu i piloci”. Byli to ludzie, którym pan Woodroofe ufał, i dlatego powiedział: „oni wiedzą, że widzieli drona. I ja wiem, że go widzieli”.
Czytaj też:
Dlaczego czynsz i kaucja są czasem takie wysokie? Właściciel tego mieszkania proponuje odpowiedź