Dobrze, Staszku, jak mogę ci pomóc? Ty wiesz, że u nas nie ma nic za darmo.
– Wiem, dlatego chciałem spytać o pieniądze.
– Wszyscy płacą 1,5 tys. euro. Dla was wielki rabat: 2 tys. zł. Od Rosjan wziąłbym wszystko, ale wy jesteście z Białorusi. Nasze narody zawsze były blisko.
– Ile trzeba będzie czekać?
– Nam to robią w trzy miesiące. Ja muszę zebrać dla ciebie podpisy i każdemu muszę dać. Muszę, bo nikt mi nie podpisze fałszywego dokumentu. Muszę z ciebie zrobić studenta filozofii. Muszę z ciebie zrobić członka instytutu teologicznego, co jest nieprawdą. I podpisują się ludzie, którzy za to odpowiadają. Każdy potem mi mówi: posłuchaj, a dlaczego ja mam się narażać?
To fragment rozmowy ojca Leonarda Kokosy ze Stanisławem, 24-letnim obywatelem Białorusi. Chłopak zgłosił się do niego, bo słyszał od swojego białoruskiego kolegi Michaiła, że pewien polski ksiądz za pieniądze pomaga cudzoziemcom uzyskać prawo do pobytu w Polsce.
Wcześniej Michaił został mianowany przez ojca Leonarda bratem zakonu św. Jana Jerozolimskiego. Mógł założyć zakonny habit z czerwonym krzyżem. Został też studentem teologii prowadzonego przez niego seminarium. Dostał legitymację studencką ze zdjęciem i pieczątką na pięć lat. Duchowny wpisał w dokumentach, że Michaił mieszka u niego w domu przy ul. Rzeźbiarskiej w warszawskim Wawrze, chociaż tak naprawdę chłopak wynajmuje pokój na drugim końcu miasta.
Koloratka niewidka
O tym, że o. Leonard Kokosa nie jest żadnym zakonnikiem, że tak naprawdę ma na imię Lech, że od 1989 r. nie może sprawować posługi kapłańskiej, że Suwerenny Zakon św. Jana Jerozolimskiego formalnie nie istnieje, Michaił dowiedział się od nas.
O działalności księdza pomagającego cudzoziemcom jako pierwsza powiedziała nam jego znajoma, pochodząca z Białorusi 22-latka. Mówiła, jak płaciła duchownemu, który obiecywał, że jej pomoże. Ale niedawno przestał od niej odbierać telefony.
Tatiana przyjechała do Polski w październiku 2017 r. Dostała wizę turystyczną na 90 dni. Ma 22 lata. Pochodzi z Mińska. Jest jedynaczką. U nas postanowiła zacząć nowe życie. Dostała pracę jako kelnerka w restauracji. Pensja 3 tys. zł. Ale w dobry miesiąc drugie tyle mogła dostać z napiwków. W sumie 6 tys. zł. Trzy razy tyle, ile wynosi średnia krajowa na Białorusi. Doszła do wniosku, że zalegalizuje swój pobyt. Z pomocą przyszedł Wietnamczyk, z którym pracowała. – Opowiadał, że zna księdza, który pomaga obcokrajowcom – mówi dziewczyna.
Marzec 2019 r. Kokosa na pierwsze spotkanie z Białorusinką umówił się w Złotych Tarasach, galerii handlowej w centrum Warszawy. Nie wyglądał jej na księdza. Starszy pan z kępką siwych włosów na głowie. – Nie miał sutanny, koloratki – wspomina. Podczas spotkania przedstawił wstępne warunki umowy: on załatwia formalności, ona mu płaci.
Tatiana: – Tak zaczęła się nasza znajomość. A potem zaprosił mnie do siebie na herbatkę. Po domu chodził w sutannie. Na ścianach krzyże, święte obrazy.
Kobieta pokazuje SMS-y od Kokosy. Zaczyna wiadomości od „Szczęść Boże”, podpisuje się jako „O. Leonard”.
Tatiana: – Usiadł za biurkiem. Zażądał 800 euro. Spytałam, czy może płatność podzielić na raty. Jako kelnerka pracowałam dzień i noc. Brałam 30 dyżurów w miesiącu, żeby mu zapłacić i utrzymać się w Warszawie. Ksiądz zgodził się na dwie raty po 400 euro. Dałam mu te pieniądze.
– Dlaczego mu zapłaciłaś?
– Myślałam, że bez pieniędzy niczego tutaj nie załatwię.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.