Treliński znalazł swój sposób na wystawienie opery
Nie ma dziś w Polsce studiów z zakresu reżyserii operowej. Parają się więc tą dziedziną przekwalifikowani twórcy teatru i filmu, częściej goniąc za tanim efekciarstwem, niż starając się dogłębnie poznać i twórczo wykorzystać specyfikę operowego świata. W ostatnim czasie pojawiło się jednak kilku oryginalnych artystów, a jedną z najciekawszych osobowości okazał się Mariusz Treliński, wcześniej znany jako reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny.
Realizatorzy, którzy przychodzą do teatru muzycznego z zewnątrz, widzą przede wszystkim jego anachroniczność. Śpiewany dramat jest dla nich najczęściej zjawiskiem groteskowym, nie pasującym do współczesności. Ponadto popularność niektórych oper zbanalizowała je w oczach odbiorców. Tacy reżyserzy jak Marek Weiss-Grzesiński, Robert Skolmowski, Ryszard Peryt i Andrzej Żuławski, chwytali się niejednokrotnie desperackich pomysłów, aby tylko wprowadzić do tego gatunku coś nowego. Dopisywali wymyślone interpretacje i sensy, nierzadko jaskrawo odstające od treści samej opery. W celu wzbogacenia tradycyjnego repertuaru próbowali też uteatralniać dzieła oratoryjno-kantatowe, traktując je zresztą w podobny sposób jak opery. Rezultaty bywały absurdalne. Grzesiński, realizując "Don Giovanniego" Mozarta w Operze Narodowej, umieścił akcję na cmentarzu. Peryt w "Koronacji Poppei" Monteverdiego kazał męskim postaciom paradować ze sztucznymi biustami, co miało ukazać rozpustę panującą na dworze Nerona. Skolmowski wystawił "Requiem" Verdiego we wrocławskim kościele św. Marii Magdaleny, zaludniając go przebierańcami i wstającymi z trumny nieboszczykami, a gagi zastosowane przez Żuławskiego w osławionej realizacji "Strasznego dworu" (z wjazdem białej lokomotywy na scenę włącznie) trudno zliczyć. Nie znaczy to oczywiście, że reżyserom tym nie zdarzały się realizacje udane, ale faktem jest, że często po prostu zawodził ich smak artystyczny.
Nowi reżyserzy
W ostatnich sezonach do teatrów operowych, także dzięki inicjatywie co bardziej rzutkich dyrektorów, trafiła kolejna grupa artystów teatru i filmu. Trudno dla nich znaleźć wspólny mianownik, trudno też oceniać ich na podstawie niewielu dotychczasowych realizacji: Mikołaj Grabowski wystawił tylko "Straszny dwór" (bez ekstrawagancji), Krzysztof Warlikowski - dwie współczesne opery kameralne oraz "Don Carlosa" Verdiego (z którym wyraźnie nie wiedział, co zrobić), Krzysztof Kelm - "Dialogi karmelitanek" Francisa Poulenca na scenie łódzkiej (znakomity spektakl). Wśród nich doświadczonym reżyserem operowym można nazwać Mariusza Trelińskiego, który już w 1995 r. zrealizował na scenie kameralnej Opery Narodowej "Wyrywacza serc" Elżbiety Sikory (dwa lata później wystawił go w paryskim Centre Pompidou), a na dużej scenie zadebiutował w 1999 r. inscenizacją "Madame Butterfly". Rok później wyreżyserował "Króla Rogera" Szymanowskiego. Oba te spektakle stały się wydarzeniami artystycznymi ("Madame Butterfly" wraz ze scenografią ma trafić na scenę operową w Waszyngtonie). Wydarzeniem jest już także jego najnowsza realizacja: "Otello" Verdiego (premiera 8 czerwca).
Pomysły Trelińskiego
Absolwent łódzkiej Filmówki na dużym ekranie zadebiutował pamiętnym "Pożegnaniem jesieni" (premiera podczas festiwalu w Wenecji!), które nie było wierną adaptacją powieści Witkacego pod tym tytułem, lecz fantazją "wokółwitkacowską", nawiązującą do różnych jego utworów prozatorskich. Kolejnym filmem była "Łagodna" według opowiadania Dostojewskiego. Oba obrazy wielokrotnie nagradzano. Kilka miesięcy temu jego najnowsze dzieło filmowe - "Egoiści" według własnego scenariusza - wywołało sprzeczne reakcje, w tym skrajnie negatywne; wielu jednak uznało je za dość trafny, mimo że odpychający, obraz pewnego środowiska. Na deskach scenicznych Treliński również dał się poznać jako obrazoburca - w debiutanckim spektaklu "Lautréamont - Sny" w warszawskim teatrze Studio.
Całkiem innym językiem, bardzo wyrazistym i dobitnym, przemawia ten artysta w teatrze operowym. - Opera jest kwintesencją formy - twierdzi Treliński. - Nie rejestruje rzeczywistości, lecz zamyka ją w formuły; próbuje chaotyczne i bezładnie płynące życie porządkować w formie znaków, odkrywać w nim to, co istotne, symboliczne, archetypiczne.
Realizacje Trelińskiego idą tym tropem i dlatego są tak spójne. W "Madame Butterfly" reżyser odwoływał się do japońskości poprzez estetyczne i formalne aluzje: przesuwanie płaszczyzn, celebrację gestu, prostotę obrazowania. W kontrowersyjnym, ale fascynującym "Królu Rogerze" spiętrzył symbolikę odnoszącą się do walki wewnętrznej bohatera. "Otello" zaś opiera się na opozycji czerni i bieli, które jednak nie wyrażają jedynie łatwej symboliki dobra i zła, lecz także niewinność i mroczną myśl, dzień i noc; nawet Desdemona w II akcie nosi czarną szatę, a strój Otella czernieje z aktu na akt. Kluczem dla reżysera były słowa Victora Hugo (jak twierdzi - antycypujące psychologię głębi), że "Otello" jest opowieścią o nocy, która pragnie posiąść jutrzenkę.
Reżyser nie boi się przy tym monumentalizmu i wykorzystuje całą przestrzeń sceny Opery Narodowej, jednej z największych na świecie. Te rozmiary, ascetyzm scenografii, a także korzystanie z najnowocześniejszych środków technicznych (zwłaszcza w "Królu Rogerze") potęgują jeszcze moc oddziaływania spektakli. - Kiedy reżyser operowy pozostaje przy mieszczańskiej rodzajowości, popełnia błąd - twierdzi Treliński. - Myślę, że w operze trzeba przemawiać językiem dzisiejszym, przesuwając jej interpretację w stronę archetypów. Tylko takie działania pozwolą w pełni wydobyć jej piękno.
Realizatorzy, którzy przychodzą do teatru muzycznego z zewnątrz, widzą przede wszystkim jego anachroniczność. Śpiewany dramat jest dla nich najczęściej zjawiskiem groteskowym, nie pasującym do współczesności. Ponadto popularność niektórych oper zbanalizowała je w oczach odbiorców. Tacy reżyserzy jak Marek Weiss-Grzesiński, Robert Skolmowski, Ryszard Peryt i Andrzej Żuławski, chwytali się niejednokrotnie desperackich pomysłów, aby tylko wprowadzić do tego gatunku coś nowego. Dopisywali wymyślone interpretacje i sensy, nierzadko jaskrawo odstające od treści samej opery. W celu wzbogacenia tradycyjnego repertuaru próbowali też uteatralniać dzieła oratoryjno-kantatowe, traktując je zresztą w podobny sposób jak opery. Rezultaty bywały absurdalne. Grzesiński, realizując "Don Giovanniego" Mozarta w Operze Narodowej, umieścił akcję na cmentarzu. Peryt w "Koronacji Poppei" Monteverdiego kazał męskim postaciom paradować ze sztucznymi biustami, co miało ukazać rozpustę panującą na dworze Nerona. Skolmowski wystawił "Requiem" Verdiego we wrocławskim kościele św. Marii Magdaleny, zaludniając go przebierańcami i wstającymi z trumny nieboszczykami, a gagi zastosowane przez Żuławskiego w osławionej realizacji "Strasznego dworu" (z wjazdem białej lokomotywy na scenę włącznie) trudno zliczyć. Nie znaczy to oczywiście, że reżyserom tym nie zdarzały się realizacje udane, ale faktem jest, że często po prostu zawodził ich smak artystyczny.
Nowi reżyserzy
W ostatnich sezonach do teatrów operowych, także dzięki inicjatywie co bardziej rzutkich dyrektorów, trafiła kolejna grupa artystów teatru i filmu. Trudno dla nich znaleźć wspólny mianownik, trudno też oceniać ich na podstawie niewielu dotychczasowych realizacji: Mikołaj Grabowski wystawił tylko "Straszny dwór" (bez ekstrawagancji), Krzysztof Warlikowski - dwie współczesne opery kameralne oraz "Don Carlosa" Verdiego (z którym wyraźnie nie wiedział, co zrobić), Krzysztof Kelm - "Dialogi karmelitanek" Francisa Poulenca na scenie łódzkiej (znakomity spektakl). Wśród nich doświadczonym reżyserem operowym można nazwać Mariusza Trelińskiego, który już w 1995 r. zrealizował na scenie kameralnej Opery Narodowej "Wyrywacza serc" Elżbiety Sikory (dwa lata później wystawił go w paryskim Centre Pompidou), a na dużej scenie zadebiutował w 1999 r. inscenizacją "Madame Butterfly". Rok później wyreżyserował "Króla Rogera" Szymanowskiego. Oba te spektakle stały się wydarzeniami artystycznymi ("Madame Butterfly" wraz ze scenografią ma trafić na scenę operową w Waszyngtonie). Wydarzeniem jest już także jego najnowsza realizacja: "Otello" Verdiego (premiera 8 czerwca).
Pomysły Trelińskiego
Absolwent łódzkiej Filmówki na dużym ekranie zadebiutował pamiętnym "Pożegnaniem jesieni" (premiera podczas festiwalu w Wenecji!), które nie było wierną adaptacją powieści Witkacego pod tym tytułem, lecz fantazją "wokółwitkacowską", nawiązującą do różnych jego utworów prozatorskich. Kolejnym filmem była "Łagodna" według opowiadania Dostojewskiego. Oba obrazy wielokrotnie nagradzano. Kilka miesięcy temu jego najnowsze dzieło filmowe - "Egoiści" według własnego scenariusza - wywołało sprzeczne reakcje, w tym skrajnie negatywne; wielu jednak uznało je za dość trafny, mimo że odpychający, obraz pewnego środowiska. Na deskach scenicznych Treliński również dał się poznać jako obrazoburca - w debiutanckim spektaklu "Lautréamont - Sny" w warszawskim teatrze Studio.
Całkiem innym językiem, bardzo wyrazistym i dobitnym, przemawia ten artysta w teatrze operowym. - Opera jest kwintesencją formy - twierdzi Treliński. - Nie rejestruje rzeczywistości, lecz zamyka ją w formuły; próbuje chaotyczne i bezładnie płynące życie porządkować w formie znaków, odkrywać w nim to, co istotne, symboliczne, archetypiczne.
Realizacje Trelińskiego idą tym tropem i dlatego są tak spójne. W "Madame Butterfly" reżyser odwoływał się do japońskości poprzez estetyczne i formalne aluzje: przesuwanie płaszczyzn, celebrację gestu, prostotę obrazowania. W kontrowersyjnym, ale fascynującym "Królu Rogerze" spiętrzył symbolikę odnoszącą się do walki wewnętrznej bohatera. "Otello" zaś opiera się na opozycji czerni i bieli, które jednak nie wyrażają jedynie łatwej symboliki dobra i zła, lecz także niewinność i mroczną myśl, dzień i noc; nawet Desdemona w II akcie nosi czarną szatę, a strój Otella czernieje z aktu na akt. Kluczem dla reżysera były słowa Victora Hugo (jak twierdzi - antycypujące psychologię głębi), że "Otello" jest opowieścią o nocy, która pragnie posiąść jutrzenkę.
Reżyser nie boi się przy tym monumentalizmu i wykorzystuje całą przestrzeń sceny Opery Narodowej, jednej z największych na świecie. Te rozmiary, ascetyzm scenografii, a także korzystanie z najnowocześniejszych środków technicznych (zwłaszcza w "Królu Rogerze") potęgują jeszcze moc oddziaływania spektakli. - Kiedy reżyser operowy pozostaje przy mieszczańskiej rodzajowości, popełnia błąd - twierdzi Treliński. - Myślę, że w operze trzeba przemawiać językiem dzisiejszym, przesuwając jej interpretację w stronę archetypów. Tylko takie działania pozwolą w pełni wydobyć jej piękno.
Więcej możesz przeczytać w 24/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.