Czy chińskie kino zrobi u nas podobną furorę jak chińskie restauracje?
Kino chińskie atakuje: podbija festiwale artystycznymi obrazami Wonga Kar-Waia czy Zhanga Yimou, ale też nie zapomina o mniej wyrafinowanych widzach, fundując im azjatyckie kino akcji, coraz częściej produkowane przez wielkie amerykańskie wytwórnie.
David Lynch zapytany o to, co dziś najbardziej porusza go w sztuce filmowej, odpowiada z przekonaniem: kino chińskie. Quentin Tarantino wyznał w Cannes, że "Chungking Express" Wonga Kar-Waia widział dwanaście razy. Krytycy europejscy stracili głowę dla ostatniego obrazu tego reżysera, "Spragnionych miłości", i obwołali Kar-Waia następcą Antonioniego. Przydomek "chiński Fellini" przypadł z kolei Chenowi Kaige, twórcy arcydzieła "Żegnaj moja konkubino". Do rąk chińskich filmowców od kilku już lat trafiają główne nagrody z Cannes, Wenecji i Berlina. Mieszkający od lat w USA Ang Lee odebrał właśnie Oscara za film "Przyczajony tygrys, ukryty smok". Wcześniej Stowarzyszenie Krytyków z Los Angeles przyznało mu Złoty Glob. Czym Chińczycy zasłużyli sobie na ten aplauz?
Odwołując się do elementarnych uczuć, zafundowali nam przyjemność oglądania sztuki wolnej od obowiązującej w kinie gry konwencji. Sięgając do korzeni kultury Wschodu, zajrzeli w głąb własnej duszy. To dlatego "Spragnionych miłości" obejrzało ponad milion Francuzów, uznawanych za największych snobów na Starym Kontynencie. Także w Polsce na ten egzotyczny obraz wybrało się do kina kilkadziesiąt tysięcy widzów. Warto dodać, że film europejski rzadko ogląda u nas więcej niż kilka tysięcy osób.
Za co kochamy Azję?
Właśnie wchodzą na nasze ekrany kolejne dwa obsypane nagrodami filmy azjatyckich twórców (oba powstały w koprodukcji z kinematografią niemiecką). "I raz, i dwa" Edwarda Yanga wyróżniono w Cannes za reżyserię. Ta świetna tragikomedia z perspektywy dziesięciolatka opowiada o przeżywającej kryzys tajwańskiej rodzinie. "Głębia Czechowa, rozmach Altmana" - oceniło jury. Druga premiera to "Suzhou" nieznanego u nas Lou Ye - zrealizowana w bliskiej Hitchcockowi konwencji historia dramatycznej miłości. Niezwykłą opowieść oglądamy z perspektywy bohatera obsesyjnie szukającego zaginionej ukochanej. Oba filmy zdumiewają subtelnością w odkrywaniu ludzkich charakterów, egzotycznym pięknem obrazu, wyczuleniem na szczegół. I pomyśleć, że jeszcze niedawno kino chińskie nie kojarzyło się z żadnym nazwiskiem ani tytułem!
Wszystko zaczęło się w 1988 r., gdy "Czerwone łany" Zhanga Yimou zdobyły główną nagrodę na festiwalu w Berlinie. Potem była pierwsza dla azjatyckiego kina nominacja do Oscara, Złota Palma w Cannes dla Chena Kaige za "Żeg-naj moja konkubino" (historię miłości mającą wymiar historyczno-politycznej alegorii) i weneckie Lwy dla Zhanga Yimou za "Zawieście czerwone latarnie". Ten sukces chińskiego kina w Europie do złudzenia przypomina triumf kinematografii japońskiej w latach 50.
Chiny w Hollywood
Hollywood coraz chętniej angażuje chińskich reżyserów i aktorów. Ang Lee czy John Woo należą do czołówki filmowców, o których zabiegają amerykańscy producenci. Ponoć Miramax konsekwentnie kusi Wonga Kar-Waia, który jednak nie wyobraża sobie życia z dala od Hongkongu, swojego rodzinnego miasta. Tutaj zresztą toczy się akcja jego wszystkich filmów. Ten najbardziej dziś znany azjatycki reżyser zdradza tajniki swojej sztuki: "Kręcę scenę na zabałaganionym poddaszu. Mam do wyboru: pokazać je w krótkim ujęciu, pomagając sobie słowem, albo skupić się na szczegółach, przywrócić kolor wyblakłym przedmiotom, poznać ich historię. Wybieram to drugie". W jego filmach hipnotyzuje malarska precyzja kadrów. Malarstwo, symbolika kolorów - to najważniejsze kierunki poszukiwań filmowców z Azji. "Spragnieni miłości" Kar-Waia, barwna opowieść o niespełnionej miłości, to arcydzieło.
John Woo i Jackie Chan
Sukces produkcji artystycznych z Chin sprawił, że wstydliwie pomija się dziś inny fenomen tamtejszej kinematografii, tzw. kino walki. Gatunek ten zaistniał w Hongkongu pod koniec lat 50. Wymagał od aktorów głównie fizycznej sprawności - sceny walki, pozbawione krwawych efektów, przypominały bardziej balet niż śmiertelny pojedynek. To dzięki nim Bruce Lee, bohater słynnego "Wejścia smoka", podbił Amerykę, a potem Europę. Pomysłowość chińskich artystów nie ograniczała się do formy, dotyczyła też treści. Sięgnęli do swoich mitów i legend, zaludnionych przez wojowników i mnichów samotnie pokonujących wrogów. John Woo, najzdolniejszy z twórców filmów karate, zamienił wojowników na gangsterów, wkładając im do rąk pistolety. Ale to stało się już w Hollywood. Sceny, w których przeciwnicy strzelają do siebie w biegu - filmowane w zwolnionym tempie - zrewolucjonizowały kino akcji. Postacie unoszące się w powietrzu podczas zadawania ciosu (inspiracja chińskim baletem) mają cechy rycerzy kung-fu. Dziś Woo należy do tych artystów w Hollywood, którzy pierwsi dostają do rąk najlepsze scenariusze filmów akcji. Kręci filmy z gwiazdami ("Bez twarzy" - John Travolta i Nicholas Cage; "Mission Impossible 2" - Tom Cruise). Jackie Chan, od dwudziestu lat najbardziej kasowy azjatycki aktor, karierę zaczynał w Operze Chińskiej. Teraz jest amerykańskim idolem - złożył odcisk dłoni, stopy i nosa na chodniku gwiazd w Hollywood, stał się bohaterem serii komiksów.
Paradoksalnie te tak różne gatunki kina łączy bardzo wiele, co najlepiej udowodnił "Przyczajonym tygrysem..." Ang Lee. Kto wie, czy już wkrótce chińskie kino nie zrobi u nas podobnej furory jak chińskie restauracje. Apetyt na chińszczyznę trwa bowiem nieprzerwanie.
David Lynch zapytany o to, co dziś najbardziej porusza go w sztuce filmowej, odpowiada z przekonaniem: kino chińskie. Quentin Tarantino wyznał w Cannes, że "Chungking Express" Wonga Kar-Waia widział dwanaście razy. Krytycy europejscy stracili głowę dla ostatniego obrazu tego reżysera, "Spragnionych miłości", i obwołali Kar-Waia następcą Antonioniego. Przydomek "chiński Fellini" przypadł z kolei Chenowi Kaige, twórcy arcydzieła "Żegnaj moja konkubino". Do rąk chińskich filmowców od kilku już lat trafiają główne nagrody z Cannes, Wenecji i Berlina. Mieszkający od lat w USA Ang Lee odebrał właśnie Oscara za film "Przyczajony tygrys, ukryty smok". Wcześniej Stowarzyszenie Krytyków z Los Angeles przyznało mu Złoty Glob. Czym Chińczycy zasłużyli sobie na ten aplauz?
Odwołując się do elementarnych uczuć, zafundowali nam przyjemność oglądania sztuki wolnej od obowiązującej w kinie gry konwencji. Sięgając do korzeni kultury Wschodu, zajrzeli w głąb własnej duszy. To dlatego "Spragnionych miłości" obejrzało ponad milion Francuzów, uznawanych za największych snobów na Starym Kontynencie. Także w Polsce na ten egzotyczny obraz wybrało się do kina kilkadziesiąt tysięcy widzów. Warto dodać, że film europejski rzadko ogląda u nas więcej niż kilka tysięcy osób.
Za co kochamy Azję?
Właśnie wchodzą na nasze ekrany kolejne dwa obsypane nagrodami filmy azjatyckich twórców (oba powstały w koprodukcji z kinematografią niemiecką). "I raz, i dwa" Edwarda Yanga wyróżniono w Cannes za reżyserię. Ta świetna tragikomedia z perspektywy dziesięciolatka opowiada o przeżywającej kryzys tajwańskiej rodzinie. "Głębia Czechowa, rozmach Altmana" - oceniło jury. Druga premiera to "Suzhou" nieznanego u nas Lou Ye - zrealizowana w bliskiej Hitchcockowi konwencji historia dramatycznej miłości. Niezwykłą opowieść oglądamy z perspektywy bohatera obsesyjnie szukającego zaginionej ukochanej. Oba filmy zdumiewają subtelnością w odkrywaniu ludzkich charakterów, egzotycznym pięknem obrazu, wyczuleniem na szczegół. I pomyśleć, że jeszcze niedawno kino chińskie nie kojarzyło się z żadnym nazwiskiem ani tytułem!
Wszystko zaczęło się w 1988 r., gdy "Czerwone łany" Zhanga Yimou zdobyły główną nagrodę na festiwalu w Berlinie. Potem była pierwsza dla azjatyckiego kina nominacja do Oscara, Złota Palma w Cannes dla Chena Kaige za "Żeg-naj moja konkubino" (historię miłości mającą wymiar historyczno-politycznej alegorii) i weneckie Lwy dla Zhanga Yimou za "Zawieście czerwone latarnie". Ten sukces chińskiego kina w Europie do złudzenia przypomina triumf kinematografii japońskiej w latach 50.
Chiny w Hollywood
Hollywood coraz chętniej angażuje chińskich reżyserów i aktorów. Ang Lee czy John Woo należą do czołówki filmowców, o których zabiegają amerykańscy producenci. Ponoć Miramax konsekwentnie kusi Wonga Kar-Waia, który jednak nie wyobraża sobie życia z dala od Hongkongu, swojego rodzinnego miasta. Tutaj zresztą toczy się akcja jego wszystkich filmów. Ten najbardziej dziś znany azjatycki reżyser zdradza tajniki swojej sztuki: "Kręcę scenę na zabałaganionym poddaszu. Mam do wyboru: pokazać je w krótkim ujęciu, pomagając sobie słowem, albo skupić się na szczegółach, przywrócić kolor wyblakłym przedmiotom, poznać ich historię. Wybieram to drugie". W jego filmach hipnotyzuje malarska precyzja kadrów. Malarstwo, symbolika kolorów - to najważniejsze kierunki poszukiwań filmowców z Azji. "Spragnieni miłości" Kar-Waia, barwna opowieść o niespełnionej miłości, to arcydzieło.
John Woo i Jackie Chan
Sukces produkcji artystycznych z Chin sprawił, że wstydliwie pomija się dziś inny fenomen tamtejszej kinematografii, tzw. kino walki. Gatunek ten zaistniał w Hongkongu pod koniec lat 50. Wymagał od aktorów głównie fizycznej sprawności - sceny walki, pozbawione krwawych efektów, przypominały bardziej balet niż śmiertelny pojedynek. To dzięki nim Bruce Lee, bohater słynnego "Wejścia smoka", podbił Amerykę, a potem Europę. Pomysłowość chińskich artystów nie ograniczała się do formy, dotyczyła też treści. Sięgnęli do swoich mitów i legend, zaludnionych przez wojowników i mnichów samotnie pokonujących wrogów. John Woo, najzdolniejszy z twórców filmów karate, zamienił wojowników na gangsterów, wkładając im do rąk pistolety. Ale to stało się już w Hollywood. Sceny, w których przeciwnicy strzelają do siebie w biegu - filmowane w zwolnionym tempie - zrewolucjonizowały kino akcji. Postacie unoszące się w powietrzu podczas zadawania ciosu (inspiracja chińskim baletem) mają cechy rycerzy kung-fu. Dziś Woo należy do tych artystów w Hollywood, którzy pierwsi dostają do rąk najlepsze scenariusze filmów akcji. Kręci filmy z gwiazdami ("Bez twarzy" - John Travolta i Nicholas Cage; "Mission Impossible 2" - Tom Cruise). Jackie Chan, od dwudziestu lat najbardziej kasowy azjatycki aktor, karierę zaczynał w Operze Chińskiej. Teraz jest amerykańskim idolem - złożył odcisk dłoni, stopy i nosa na chodniku gwiazd w Hollywood, stał się bohaterem serii komiksów.
Paradoksalnie te tak różne gatunki kina łączy bardzo wiele, co najlepiej udowodnił "Przyczajonym tygrysem..." Ang Lee. Kto wie, czy już wkrótce chińskie kino nie zrobi u nas podobnej furory jak chińskie restauracje. Apetyt na chińszczyznę trwa bowiem nieprzerwanie.
Więcej możesz przeczytać w 24/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.